Rozdział IV
Minął tydzień, dwa, a ja nadal byłam w Haiku.
Poczucie winy nie pozwoliło mi zostawić mamy Nathana, dopóki jej stan się nie polepszy. Jednego dnia mogła normalnie rozmawiać, a następnego nie wychodzić z pokoju. Zrezygnowałam więc z powrotu do domu i zostałam w tym pięknym, lecz tajemniczym mieście, w którym straciłam przyjaciela.
Na początku planowałam zostać do pogrzebu, ale ciekawość lubi komplikować życie.
Pierwsze dni po moim spotkaniu z policją były godzinami wpatrywania się w okno. Każda kolejna zawalała mój umysł kolejnymi teoriami, myślami i niejasnościami. Sama zaczęłam coraz rzadziej opuszczać pokój.
To miasto jest niebezpieczne - takie myśli chodziły mi po głowie przez pierwsze dwa dni.
Czemu nikt nic nie zrobi z tym, co tu się dzieje?
Policja nie chciała ze mną więcej rozmawiać. Ignorowali mnie, mówiąc, że wszystko, co mieli mi do powiedzenia, już wiem.
Trzeciego dnia moją głowę zajęły trochę inne myśli.
Jak Nathan trafił na tego człowieka? Raczej nie prowadził zbyt niebezpiecznego życia.
Niebezpieczeństwa przyjmują różną formę. Czy w tym przypadku "niebezpieczeństwem" można nazwać miłość? Człowiek zatracony jest gotów zrobić wszystko.
To dopiero trzeci dzień, a moje przemyślenia zaczęły tracić sens.
Minęły następne trzy dni. Nawet nie zauważyłam, gdy pani Blaise przestała wychodzić ze swojego pokoju. Natomiast ja w przypływie entuzjazmu wyszłam z domu. Nie w jakieś byle jakie miejsce, tylko do tej pamiętnej, mrocznej dzielnicy.
Nie mam pojęcia co mną kierowało, próba znalezienia kogoś takiego może być dla mnie niczym samobójstwo.
Trochę zabłądziłam, więc gdy dotarłam na miejsce, była już piętnasta. Chodziłam od budynku do budynku, na oko jakieś półtorej godziny. Zaczęło się robić chłodno i ciemno, a ja nie miałam odwagi wejść do żadnego baru. Nagle podszedł do mnie mężczyzna w średnim wieku.
- A pani to chyba nie stąd - zagadał - wychodzić z domu o tej godzinie bez płaszcza? Ah, przecież panienka chodzi tu tak już... - spojrzał na zegarek. - Dwie godziny.
Spojrzałam na niego wystraszona. Znowu mnie obserwują? Ile osób przez te dwie godziny mi się przyglądało, a ja nawet tego nie zauważyłam?
- Proszę się nie martwić - kontynuował widząc moje spojrzenie. Zniżył się na wysokość mojej głowy. - Pracuję dla tutejszego informatora, a on wie wszystko, co mogłoby panią interesować - wyszeptał.
- Po co pan szepcze? Przecież dużo tu takich szemranych interesów - bąknęłam ośmielona zachowaniem mężczyzny. - I nie ma lepszych sposobów na reklamę? Tylko zaczepianie dziewczynek na ulicy? - dokończyłam.
- Nie takich dziewczynek, ma pani 23 lata i czegoś szuka. Nie zagaduję losowych osób, tylko potencjalnych klientów.
Nie miałam pojęcia, skąd on wiedział ile mam lat, ale coś mi podpowiadało, że może wiedzieć coś więcej o osobie, do której zlecił się Nathan.
- Tak, szukam czegoś, a raczej kogoś - posłałam mojemu rozmówcy pewne spojrzenie. - Niech mnie pan zaprowadzi do tego całego informatora.
Uradowany mężczyzna poszedł w stronę baru na drugiej stronie ulicy wskazując głową, że mam iść za nim.
W środku uderzył mnie mocny zapach alkoholu. W tle grała muzyka, a przy barze siedziało parę osób. Mój towarzysz zaczepił siedzącego przy barze mężczyznę, który miał na oko jakieś sześćdziesiąt lat. Ten uradowany wstał, podszedł do mnie i uścisnął mi rękę. Miał mocny uścisk i przyjazny wyraz twarzy. Dość rzadkie włosy i zadbana broda sprawiały, że wyglądał jak każdy inny człowiek w jego wieku.
- Megan, spodziewałem się ciebie nie ukrywam - powiedział wesoło puszczając moją dłoń.
Już nie pytałam skąd zna moje imię, mogłam się tego spodziewać po człowieku, który "wie wszystko, co mogłoby mnie interesować".
- Może przejdziemy w jakieś spokojniejsze miejsce, tu jest trochę za dużo ludzi - nie czekając na odpowiedź, zaprowadził mnie do drzwi, które jak się okazało, prowadziły do pokoju na wzór jakiejś ubogiej loży.
Usiadł na kanapie obitej sztuczną, czerwoną skórą obdrapaną w wielu miejscach i poklepał miejsce obok siebie.
- Niby wiem po co przyszłaś, ale jakich dokładnie informacji mam ci użyczyć? - spojrzał się na mnie wzrokiem, który zdawał się odczytywać wszystkie moje myśli.
- Wie pan do kogo poszedł mój przyjaciel? Kto go zmusił do skoku? Ktoś w tym mieście podpisuje się jako "Mrok", prawda?
Mój rozmówca zaśmiał się i podrapał po gęstej brodzie.
- Nie musisz mówić "pan", lepiej się będę czuł, jak będziesz zwracać się do mnie William - wyminął moje pytania.
- A więc, Williamie. Wiem, że wiesz kto to był.
- Coo? Nie słyszę cię - mężczyzna zaczął się wydurniać, pocierając palcem o palec w geście informującym mnie, że mam najpierw zapłacić.
- No dobra, ile bierzesz? - warknęłam, coraz mniej lubiąc mojego rozmówcę.
- A ile masz? - spytał, drocząc się ze mną.
Położyłam na stole małą sakiewkę, w której miałam parę banknotów o dość sporym nominale. William otworzył sakiewkę i przejrzał zawartość.
- I ani grosza więcej? - uniósł brew i spojrzał na mnie odkładając sakiewkę na stół.
- Ani grosza, wzięłam wszystko co miałam.
- Na pewno dasz radę jakoś zarobić do pełnej sumy. Na przykład... sprzedaj coś - zaczął mnie gładzić po moich blond włosach. - Książki, mieszkanie, nerkę albo...
Zaczęłam się niepokoić. Strąciłam jego rękę ze swojej głowy i się od niego odsunęłam.
- ...Albo włosy. Sprzedaj mi swoje włosy - dokończył zdziwiony moją reakcją.
- Włosy? - spytałam zdziwiona. - A po co panu?
- Williamie - poprawił mnie. - Włosy w tych rejonach dość drogo chodzą. Jak pewnie zauważyłaś, na przykład ta dzielnica to jeden wielki syf. Pełno chorób, przez które ludzie łysieją. Może to dziwnie brzmi, ale takie włosy są tutaj naprawdę dużo warte.
Patrzyłam na niego lekko zmieszana.
- Moja oferta to cała ta sakiewka i co najmniej pięćdziesiąt centymetrów twoich włosów.
William dał mi do zrozumienia, że to jego ostatnie słowo, więc nie zostało mi nic innego jak przyjąć jego warunki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro