Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 11

Nikomu jeszcze nie zwierzyłem się ze swoich obaw, świadom ryzyka, jakie wiąże się z szeptaniem słów nie w porę i w niewłaściwe ucho. (...) zdrada zawsze była (...) największym wrogiem.

J.R.R. Tolkien

ROZDZIAŁ 11

Toru nie wracał przez następne godziny.

Nie odbierał telefonów, nie odpisywał na SMS-y.

Dochodziła północ, a ja nadal krążyłam po domu, skubiąc wargi do krwi. Próbowałam się położyć, ale wierciłam się i kręciłam, aż ostatecznie wstałam i wróciłam do maszerowania.

Zrobiłam coś nie tak? To moja wina? Czemu się wycofał? Co teraz z nami będzie? Żałuje? Czemu nie odbiera? Czemu nic nie powiedział? Szukać go? Gdzie? Dokąd mógł pójść?

Zanim się zorientowałam, już byłam na zewnątrz. Zawahałam się przy bramie. Dotknęłam chłodnego żelastwa, bijąc się z myślami. To było nierozsądne, ryzykowne i nieodpowiedzialne. Nie powinnam wychodzić sama, szczególnie o tak późnej porze. Jednak emocje wzięły górę.

Miałam wrażenie, że cały mój świat się sypał. Coś cholernie ważnego wymykało się z rąk, a ja nie potrafiłam tego złapać.

W ciągu ostatnich miesięcy odzyskałam Toru, którego znałam. Odnowiliśmy kontakt, na nowo stworzyliśmy więź, przerwaną przez śmierć Megan. Nie byłam gotowa znów go stracić.

Byłam przerażona.

Drżącą dłonią wyjęłam telefon i zadzwoniłam do Kaima. Odebrał po trzech sygnałach.

- Katherine.

- Muszę znaleźć Toru - rzuciłam, siląc się na spokój w głosie, choć z pewnością zdradził mnie nierówny oddech. - Pomóż mi.

Nie odpowiadał przez jakiś czas. Zerknęłam na wyświetlacz, żeby sprawdzić, czy się rozłączył, ale nadal był na linii.

Było mi strasznie głupio prosić go o pomoc. Oznaczało to porażkę, okazanie słabości przed człowiekiem, który gardził tymi cechami. Zaczęłam żałować tej decyzji.

Zamierzałam się rozłączyć, ale zapytał:

- Gdzie jesteś?

Serce zabiło mocniej. Przyspieszyłam kroku.

- Idę do najbliższego baru, to chyba... Bar u Jeffa? Jerry'ego?

- Josepha. Poczekaj tam na mnie - rozkazał i zakończył połączenie.

Ściskałam kurczowo telefon w dłoni, schowanej w kieszeni bluzy. Chciałam mieć pewność, że wyczuję wibracje urządzenia i błyskawicznie zareaguję, gdyby Toru odpisał lub zadzwonił.

Panikowałam.

Wpadłam zmachana do lokalu i rozejrzałam się po wnętrzu. Do moich nozdrzy błyskawicznie dotarł zapach potu i mieszanki mocnych trunków. Skrzywiłam się.

Nie znalazłam Toru ani przy ladzie, ani przy najbliższych stolikach, więc weszłam głębiej. Lawirowałam między blatami, zapełnionymi alkoholem i przekąskami, wymijałam kelnerki, patrzące na mnie tak, jakby chciały mnie wyrzucić za drzwi.

Doszłam do końca lokalu, po czym wróciłam do baru. Zrezygnowana usiadłam przy ladzie i czekałam na Kaima. Noga podrygiwała nerwowo, palce bębniły o blat. Barman zerkał na mnie kątem oka, więc zamówiłam drinka, żeby się nie przyczepił.

Muzyka dudniła w uszach, chociaż wcale jej nie słyszałam. W głowie nadal szalał niszczycielski huragan myśli, przyćmiewał wszystko dookoła.

Otulił mnie leśny zapach. Dopiłam resztki drinka, widząc kątem oka, jak Kaim siada obok.

Oparł łokcie o blat i machnął głową na barmana.

- Co wypijesz? - mruknął w moją stronę. Jego głos ledwo przebił się przez głośną muzykę.

- Już piłam. Idziemy?

- Nie.

Zerknęłam na niego z niezadowoleniem. Jak zwykle spoglądał przed siebie, nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem.

Oczywiście, nie może być za łatwo. Przecież to Kaim.

- Jeśli nie zamierzałeś pomóc, to wystarczyło powiedzieć, a nie marnować mój czas - wysyczałam. Zeskoczyłam ze stołka, ruszyłam do wyjścia.

Kaim błyskawicznie wstał, złapał mnie za nadgarstek i przyciągnął do siebie. Zachwiałam się, zrobiłam dwa kroki w tył, po czym zderzyłam się z klatką piersiową.

- Nie idziemy, bo wiem, gdzie jest twój przyjaciel. Nie trzeba go szukać - powiedział tuż przy moim uchu, z naciskiem na słowo ,,przyjaciel".

Przeszedł mnie dreszcz.

- Gdzie jest? - Odwróciłam się do niego, prawie zetknęliśmy się nosami. Od razu zrobiłam krok w tył, zwiększając dystans, a wtedy puścił mój nadgarstek.

- Napisał, że jutro wróci.

- Gdzie jest? - wycedziłam.

- Nie zamierzam być waszym mediatorem - wysyczał, posyłając mi niezadowolone spojrzenie. - Wracasz ze mną. Jutro pogadacie.

Parsknęłam, przewróciłam oczami i splotłam ręce na piersi. Zamierzałam zaprotestować, ale usłyszałam za swoimi plecami:

- Katherine Harvey?

Odwróciłam się i zlustrowałam wzrokiem obcego mężczyznę. Nie wyglądał na pijanego.

- O co chodzi? - zapytałam niepewnie.

Jego małe oczka zalśniły, gdy stanęłam z nim twarzą w twarz. Odgarnął włosy z czoła i uśmiechnął się szeroko.

- Jestem dziennikarzem, pracuję na wyłączność dla Ste...

- Spierdalaj - warknęłam i wyminęłam zdezorientowanego mężczyznę.

- Hej, hej! Zapłacę... - zawołał za mną.

Nie zamierzałam go słuchać. Szłam dalej, prosto do wyjścia. Wpatrywałam się wytrwale w jeden punkt przed sobą.

Przez ostatnie miesiące unikałam dziennikarzy i ciekawskie osoby, chcące poznać moją historię. Zaczepiali mnie często, wyskakiwali znienacka, żeby zasypać lawiną pytań. Niektórzy nie wierzyli w prawdziwą wersję wydarzeń i bezczelnie snuli chore wnioski, że to ja byłam oprawcą, a nie ofiarą. Byli natrętni, nie akceptowali odmowy. Przez nich rzadko wychodziłam z domu sama, a jeśli musiałam, to nosiłam w kieszeni gaz pieprzowy.

Pieprzeni dziennikarze.

Chwyciłam klamkę, w odbiciu szklanych drzwi zobaczyłam, jak mój towarzysz złapał natręta za ramię i zatrzymał go, gdy ten chciał pójść za mną.

- Nie słyszałeś? - spytał Kaim z kpiną w głosie. - Spierdalaj.

- Ale... - wyjąkał przestraszony dziennikarz.

Uśmiechnęłam się triumfalnie, wychodząc z lokalu.

Odetchnęłam głęboko rześkim, nocnym powietrzem. Rozejrzałam się po parkingu, odnalazłam wzrokiem znajome auto. Podeszłam do niego wolnym krokiem, oparłam się plecami o drzwi, schowałam ręce w kieszeni bluzy i czekałam.

Nie było sensu uciekać Kaimowi. Powoli przyzwyczajałam się do tego, że bunt nie przynosił niczego poza większymi nerwami i nieprzyjemnymi konsekwencjami.

Wracam do klatki.

Umysł zasnuła mgła, niosła ze sobą złość. Zupełnie nie radziłam sobie z tą emocją. Przejmowała stery, przeganiała zdrowy rozsądek. Miałam wrażenie, że pojawiała się wtedy inna wersja mnie, której nie rozumiałam, bałam się. Tak było i tym razem.

Niedaleko stała grupka facetów, niewiele starszych ode mnie. Przez chwilę mierzyłam ich wzrokiem, po czym ruszyłam w ich stronę. Dzieliło nas kilka kroków, kiedy kilka z nich odwróciło się do mnie i zlustrowało z zaciekawieniem.

- Dasz fajkę? - skierowałam pytanie do mężczyzny, stojącego najbliżej. Uniósł brew, ale bez słowa wyjął papierosa z pudełka i pożyczył zapalniczkę. - Dzięki.

Miałam już styczność z fajkami. Nie ciągnęło mnie do nich, paliłam okazjonalnie, dla towarzystwa. Dlatego bez problemu zaciągnęłam się gorzkim dymem i pozwoliłam mu wedrzeć się do płuc.

Oddałam zapalniczkę, posłałam uśmiech nieznajomemu i ruszyłam z powrotem.

- Nie chcesz iść z nami się napić? - zawołał jeden z nich.

- Nie, dzięki! - Pomachałam ręką, nie zatrzymując się.

Usłyszałam za sobą jęk rozczarowania i głośne śmiechy. Prychnęłam pod nosem.

Wróciłam do auta, Kaim już tam czekał. Mierzył mnie oceniającym spojrzeniem. Nie musiałam być wyrocznią, by wiedzieć, że będzie niezadowolony. Zostało tylko zakręcić kołem fortuny i wylosować jeden z wielu powodów.

Zaskoczył mnie, gdy błyskawicznie stanął przede mną i wyrwał papierosa z ręki.

- Co do...

- Przed kim próbujesz się popisać? - wycedził. Rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał go butem. - Do auta. Już.

Przewróciłam oczami, ale posłuchałam go. Zajęłam miejsce i zapięłam pasy.

Kaim zamknął za mną drzwi, okrążył auto i usiadł na miejscu kierowcy. Otulił mnie mocny, leśny zapach. Gorzki, cierpki, tak bardzo odmienny od tego, który towarzyszył Aaronowi.

- Jesteś taki... - wysyczałam w przypływie złości, gdy wyjechaliśmy z parkingu. Zacisnęłam zęby, nie chciałam dokończyć.

- Taki? No, jaki jestem, Katherine? - dopytywał. Nie odpowiedziałam.

Podpuszczał mnie, ale nie zamierzałam dać się wciągnąć w tę gierkę. Miałam wrażenie, że czerpał chorą satysfakcję z doprowadzania mnie do szału.

Zaparkowaliśmy na podjeździe, wyskoczyłam z samochodu i trzasnęłam drzwiami. Nie oglądałam się za siebie, ruszyłam prosto do domu. Zatrzymałam się przy zamku elektrycznym. Plan ignorowania gospodarza spalił na panewce, bo nie znałam nowego kodu.

Kaim stanął obok, wpisał odpowiednie cyfry i wszedł do środka. Weszłam za nim, wyminęłam go na przedpokoju i pobiegłam do swojej sypialni. Zamknęłam drzwi z impetem, ściana się zatrzęsła. Zamarłam w oczekiwaniu na reprymendę od gospodarza, ale na szczęście zignorował mój mały wybuch emocji. Inaczej na pewno znów byśmy się pokłócili.

Wykończona padłam na łóżko. Kilka razy odtwarzałam w myślach pocałunek z Toru, słowo po słowie, sekunda po sekundzie.

Zasnęłam z myślą, że znowu coś zepsułam.

━━ ♜ ━━

Kroiłam naleśnik na mikroskopijne porcje, żeby jakoś zabić czas. Żołądek miałam tak ściśnięty, że nie potrafiłam zmusić się do jedzenia. Kaim już dawno wsunął swoją porcję, pozmywał naczynia, nawet posprzątał kuchnię. Teraz opierał się biodrami o blat, ze splecionymi rękami na piersi i obserwował mnie ze znużeniem.

- Nie wyjdziemy, jeśli nie zjesz - rzucił.

Zacisnęłam zęby.

Myślałam, że zaburzenia odżywiania dawno minęły. Nie zmuszałam się już do wymiotowania, nie opychałam się słodyczami ani słonymi przekąskami. Niestety nie zauważyłam momentu, gdy obżeranie się i zwracanie zawartości żołądka przerodziło się we wstręt do jedzenia. Zwalałam to na stres, nerwy i chaos, ale nawet podczas stosunkowo spokojnych dni nie czułam głodu, a posiłki smakowały jak papier.

Kaim i tak codziennie robił śniadania, czy chciałam je jeść, czy nie. Pilnował, by większość zniknęła z mojego talerza, dopiero wtedy mogłam odejść od stołu. Nie interesowały go moje wymówki, prośby ani groźby.

Nagle mnie olśniło.

On wiedział.

Doskonale zdawał sobie sprawę z mojego problemu z jedzeniem. Bo jaki mógł być inny powód? Obsesyjna kontrola? Strażnik śniadań?

Odłożyłam sztućce, zmierzyłam Kaima spojrzeniem.

- Czemu zmuszasz mnie do jedzenia? - spytałam go wprost.

Mężczyzna przeskakiwał wzrokiem między moimi oczami. Po chwili spojrzał na zegar, odsunął się od blatu i skierował ku wyjściu z kuchni.

- Wychodzimy - rzucił, mijając mnie.

Kaim często ignorował mnie i moje słowa, ale tym razem byłam prawie pewna, że brak odpowiedzi był sam w sobie odpowiedzią. On naprawdę pilnował, żebym się nie głodziła.

Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Przecież nie musiał codziennie pilnować moich posiłków, żebym przetrwała. Wystarczyło raz na jakiś czas zmusić mnie do jedzenia albo w ostateczności podłączyć mi kroplówkę. Byłam skołowana, zupełnie nie spodziewałam się po nim takiego... ludzkiego odruchu.

Posprzątałam po sobie w kuchni, wyszłam na przedpokój i czekałam na Kaima. Stresowałam się, byłam wręcz przerażona wizją stanięcia twarzą w twarz z Toru. Skubałam skórki przy paznokciach, znów krwawiły i wyglądały okropnie. Przestępowałam z nogi na nogę, gdy mężczyzna schodził z piętra, poprawiając koszulkę tak, by zasłaniała kaburę, przyczepioną do paska.

Miałam nadzieję, że pistolet nie będzie mu potrzebny.

- W weekend zaczynasz pracę - mruknął Kaim, wyrywając mnie z zamyślenia. Zatrzymał się przy schodach, oparł o drabinki i splótł ręce na piersi.

- Jaką pracę? - Zmarszczyłam brwi.

- Mówiłem ci, że będziesz dla mnie pracować - odparł ze spokojem. - Na razie mój znajomy dał ci robotę w barze, będzie cię pilnował. Pozwolę ci zachować pół wypłaty, druga połowa będzie moja.

- A jeśli się nie zgodzę? - Posłałam mu chłodne spojrzenie.

- Nie możesz się nie zgodzić. Wiąże cię umowa.

Pieprzona umowa.

Powstrzymałam słowa, cisnące się na usta. Miałam jeszcze trochę czasu, żeby coś wymyślić. Na razie musiałam skupić się na ważniejszych rzeczach.

- Toru już jest? - spytałam ze zniecierpliwieniem.

Kaim skinął głową i minął mnie. Jego zapach bezczelnie wdarł się do płuc, gdy odruchowo zaciągnęłam się leśną wonią. To zirytowało mnie jeszcze bardziej.

Wyszliśmy na zewnątrz. Odetchnęłam głęboko świeżym powietrzem i odsunęłam się od Kaima.

Dochodziło południe, z oddali dochodził szum miasta tętniącego życiem. Słychać było szczekanie psa, warkot samochodów, muzykę dudniącą z sąsiedniego domu.

Toru zaparkował za autem Kaima. Udałam się w jego stronę, zostawiłam Reyes'a za sobą. Nie interesowało mnie to, czy miałam z nim jechać, czy nie. Musiałam jak najszybciej porozmawiać z przyjacielem.

Hamada wyraźnie się spiął, gdy zajęłam miejsce obok. Posłał mi słaby uśmiech.

Zapięłam pas, zacisnęłam na nim pięść i wlepiłam wzrok w auto Kaima. Czarne Volvo ruszyło z podjazdu z cichym pomrukiem, a my zaraz za nim.

- Kate, ja... - zaczął Toru. Kątem oka widziałam, jak zacisnął palce na kierownicy. - Przepraszam. Po prostu przepraszam. Nie wiem, co mi strzeliło do głowy. Obydwoje byliśmy w emocjach, czuję się jak ostatni gnój, że dałem się ponieść. Nie powinienem był, po prostu... Przepraszam, Kate. To był cholerny błąd.

Zabolało.

Wiedziałam, że Toru nie był dumny z naszego pocałunku. Jego gwałtowne wyjście z domu i brak kontaktu dobitnie to pokazał. Jednak miałam nadzieję, że gdy poukłada sobie to wszystko w głowie, to uzna, że nie żałuje. W tamtym momencie z pełną świadomością oddałam mu część swojej duszy, swojego serca, z myślą, że on robi to samo. A teraz stwierdził, że poniosły go emocje i że to błąd.

Bolało.

Nie miałam pojęcia, dokąd zaprowadzi nas tamten pocałunek, ale gdybym mogła cofnąć czas, to powtórzyłabym go raz, drugi, a nawet dziesiąty. Niczego nie żałowałam.

- Zostałem tu dla ciebie - kontynuował, gdy nie odpowiedziałam. - Zostałem w pieprzonym Alverton tylko dlatego, żeby się tobą zająć, a nie mieszać ci w głowie. Jeśli mi wybaczysz, to obiecuję, że już nigdy więcej do tego nie dopuszczę. Będę...

- Nic się nie stało - wymamrotałam. Nie chciałam już tego słuchać, każde jego słowo raniło jak szpilka wbita w skórę. - Po prostu się całowaliśmy. Ty tego chciałeś, ja tego chciałam. Nie jestem już dzieckiem, Toru. Nie traktuj mnie tak.

Mężczyzna rozchylił usta w zaskoczeniu, zerkał to na mnie, to na drogę. Przymknęłam powieki, przetarłam twarz dłonią. Byłam zażenowana.

- Masz rację. Kuso, masz rację. Znamy się od lat, zawsze podświadomie czułem, że muszę cię chronić, ale od śmierci Megan... - Zacisnął usta w wąską linię i pokręcił lekko głową. - Coś się zmieniło, gdy poszliśmy do Edwarda. Chyba wtedy zrozumiałem, że już nic nie jest takie, jak kiedyś. Dorosłaś, zmieniłaś się. Wszyscy jesteśmy już innymi ludźmi. A wczoraj... Chyba naprawdę to do mnie dotarło. Zobaczyłem w tobie silną kobietę, która tak dużo przeszła i pomyślałem, że wcale nie chcę być twoim opiekunem, tylko... Nie ważne. Po prostu zupełnie mnie popierdoliło.

Uśmiechnęłam się gorzko.

- Megan wściekała się na mnie, że zawsze brałeś moją stronę - zmieniłam temat.

- Tak?

- Nawet przed jej śmiercią kłóciłyśmy się o ciebie. Była bardzo zazdrosna. - Skrzywiłam się. - Wtedy, na klifie, wygarnęła mi to.

Na jego czole powstała zmarszczka, gdy brwi powędrowały ku sobie.

Cały czas podążaliśmy za autem Kaima. Wyjechaliśmy z miasta i zjechaliśmy na leśną drogę. GPS wskazywał, że dotrzemy do celu za kilkanaście minut.

- Megan rzeczywiście czasami rzucała uszczypliwe uwagi, ale strofowałem ją tylko dlatego, że przesadzała - westchnął. - Wściekała się na ciebie o byle pierdołę i skarżyła rodzicom, jakby za wszelką cenę musiała być od ciebie lepsza. Nie podobało mi się to.

- Mnie też, ale chyba nigdy nie udało mi się obronić. - Przewróciłam oczami. - Matka nawet nie próbowała mnie wysłuchać, słowo Megan było święte.

Toru pokręcił głową z niezadowoleniem.

Auta zwolniły. Droga się zwężała, wyglądała na rzadko użytkowaną. Drzewa pochylały się ku nam, gałęzie smagały szyby.

- Bez nich jest łatwiej - powiedziałam cicho. Gorzka prawda z trudem przeszła przez gardło.

- Bez rodziców?

- Mhm.

Zatrzymaliśmy się. Kaim wysiadł ze swojego samochodu, zatrzasnął drzwi i zwrócił się ku nam. Wymieniliśmy z Toru spojrzenia, po czym dołączyliśmy do niego.

Przed nami znajdował się niewielki dom z zapadniętym dachem. Roślinność pokrywała wszystkie ściany, cegły i szkło walały się wokół budynku. Od dawna musiał być opuszczony.

Kaim wyjął broń z kabury i ruszył przodem. Toru kazał mi iść za nim, a sam szedł jako ostatni. Weszliśmy do chatki po chichu, ostrożnie stawialiśmy kroki. Wszystkie drzwi były powyrywane z zawiasów albo ledwo się na nich trzymały. Pachniało wilgocią, pleśnią i pyłem.

Przeszliśmy przez korytarz, weszliśmy do pomieszczenia, które musiało być kiedyś salonem. Ze starej kanapy wystawały sprężyny, części zbutwiałych mebli walały się po podłodze.

Tylko jedna rzecz nie pasowała do reszty.

W rogu stał elegancki, kwadratowy stół. Na czarno białej szachownicy spoczywały trzy figury. Nie zaskoczyło mnie to, spodziewałam się tego widoku. Krew w żyłach zmroziło coś innego.

Wyżej było zdjęcie, przytwierdzone gwoździem do ściany. Na fotografii znajdowały się dwie osoby, zajęte grą w szachy: ja i mój brat. A nad nią brunatna farba spływała po ścianie, tworzyła napis:

,,Twój ruch, siostrzyczko".

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro