Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 26

Matthew

Czuję złość, jaka pulsuje w moich żyłach. Tracę kontrolę. Jestem jak w jakimś cholernym amoku. Za oczami widzę mgłę, a moje włosy są lekko rozmierzwione. Dociskam pedał gazu i jadę przed siebie. Zaciskam mocno dłonie na kierownicy i natychmiast dostrzegam, jak kostki moich dłoni robią się białe. Moje ramiona natychmiast spinają się na myśl o liście. Ojcu. Ale czy ja tego człowieka powinienem tak nazywać? Czy zasłużył na to, żebym nazywał go ojcem, gdy byłem dzieckiem? Dziecko zawsze patrzy na swojego tatę jak na prawdziwy autorytet, ja nie miałem takiej możliwości. Nie miałem możliwości pokochania własnego ojca tak, jak inne dzieci to mają. Święta Bożego Narodzenia to niby najszczęśliwszy dzień w roku. Dla mnie tak nie było. Kiedy wjeżdżam na podjazd mieszkania mojego ojca, moje serce bije tak mocno, że wkrótce podchodzi mi do gardła. Kopniakiem popycham drzwi i natychmiast otwierają się.

- Gdzie jesteś?! - warczę, rozglądając się.

Mieszkanie jest zakurzone, a niektóre meble są mocno poniszczone. Na dywanie leżą dwie butelki alkoholu i różni szkło. Omijam je tak, aby się nie skaleczyć i zamieram. Stoi tu i na mnie patrzy. Tym samym wzrokiem co zawsze. Widzę jego twarz wykrzywioną w ten sam krzywy, oschły uśmiech. Oczy pełne szaleństwa i chłodu.

- O widzę, że już doszedłeś do siebie - kpi - a jak tam twoja zmarła małżonka? Lepiej jej w grobie niż by miałaby być z takim nieudacznikiem jak ty - bełkocze i podchodzi bliżej.

- Zniszczyłeś mi moje całe pieprzone życie. Skrzywdziłeś trzy osoby, które najbardziej kochałem. Zabiłeś mojego brata... - wrzeszczę.

- Zamknij się smarkaczu. Dobrze wiesz, że gdybyś był posłuszny, to byś nie oberwał - mamrocze, biorąc łyk piwa.

Nie czuje już nic. Nie wiem co robie. Nie wiem co się dzieje. Po prostu rzucam się na niego i okładam go pięściami. Próbuje się wyrywać, ale nie pozwalam mu na to. W końcu wysuwa się spode mnie i uderza prosto w twarz. Sycze z bólu, ale mimo to przepycham go do ściany i dalej uderzam. Krew leci z jego nosa, a mnie to nie boli. Nic do mnie nie trafia. Słyszę trzask. Łoskot. Kiedy jest już bliski omdlenia, przestaje na chwilę i oglądam się za siebie. Nikogo nie ma. Targam go za koszule i coś wrzeszczę. Ktoś mnie odciąga. Nie wiem kto. Nic już nie wiem.

- Zostaw go do cholery! - Wrzeszczy on.

Głośno oddycham i kiedy próbuje wyrwać się z rąk jakiegoś mężczyzny, aby znów uderzyć tego sukinsyna, powstrzymuje mnie i wyprowadza na dwór. Upadam na ganek i ocieram krew kapiącą z mojego nosa. Patrzę na swoje dłonie, które są całe od krwi, ale nie wiem już, czy to moja, czy jednak ojca.

- Powinien zginąć! - wrzeszczę.

- Trzeba zadzwonić po pogotowie - dopiero teraz zdaje sobie, że to głos Oliviera.

- Jesteś moim bratem prawda? - pytam, powoli się podnosząc.

- Skąd wiesz? - przygląda mi się badawczo.

- Czytałem list Lucy - mówię dążącym głosem.

- Zaraz będą - rzuca.

- Po cholerę go będziecie ratować. Jest nic niewartym sukinsynem - przecieram twarz dłońmi.

Karetka przyjeżdża, a ja siedzę na ganku ledwo, powstrzymując nerwy. Gdy zabierają go do szpitala, pragnę, aby już nie żył. Wstaje powoli i idę stronę auta. Kiedy spoglądam znów na swoje dłonie krew już zaschnęła. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam z piskiem opon. Dzwoni mój telefon. Nie chcę odbierać, ale muszę. Mama do mnie dzwoni więc albo coś się stało, albo chce wziąć Katy do siebie na kilka dni.

- Halo - mówię lekko zachrypniętym głosem.

- Synku mogłabym wziąć do siebie Katy na kilka dni? - pyta.

- Tak, pewne - staram się brzmieć normalnie, choć moje dłonie i głos nadal drżą.

- Coś się stało? - brzmi na zatroskaną.

- Nie - wzdycham

Emma

~Sześć godzin wcześniej~

Pakuje już ostatnie rzeczy do walizki i jeszcze raz sprawdzam telefon, czy Matt nie dzwonił. Nie odzywa się już od dwóch dni. Zero, jakiego kolwiek znaku życia. Staram się z głowy wyplenić wszelkie scenariusze, ale to na nic. Siadam na walizce i staram się ją porządnie zapiąć tak, aby zawartość nie wyleciała na lotnisku.

- Już wyjeżdżasz? - słyszę głos mamy, kto zdaje sie, że siada na kanapie.

- Na to wygląda - powoli podnoszę się i siadam obok niej.

- I co znów zostawiasz starą matkę - wzdycha.

- Mamo - rzucam jej ostrzegawcze spojrzenie - przeciw jeszcze nie raz tu przyjadę - pocieczam ją.

- Mam nadzieję córeczko - widzę, że jest bliska płaczu. Przytula mnie ze swoją matczyną troską, a ja wtulam się w nią jak mała dziewczynka.

- Przyjadę niedługo. Obiecuje - zapewniam.

- Z tym chłopakiem? - patrzy na mnie znacznie, a ja nie wiem gdzie schować wzrok.

- Z jakim chłopakiem? - udaje, niewinnie rozkładając się po pokoju.

- Kochanie przecież widzę - mówi - twoje oczy się świecą i widzę, że próbujesz schować ten piękny uśmiech. Coś się stało prawda? - pokazuje na kanapę, abym usiadła.

- Och... Nie odzywa się od kilku dni. Po prostu trochę się martwię - przyznaję.

- Skarbie nie potrzebnie panikujesz. Jest dorosły, nie jest małym dzieckiem - uśmiecha się lekko.

- Wiem mamo, wiem - wzdycham cicho.

Powoli wstaje z kanapy i podchodzę do walizki. Rozwijam plastikowo-metalową rączkę i kieruje sie do drzwi. Mama idzie tuż za mną, a ja zaczynam schodzić po schodach. Po raz ostatni oglądam ten cały dom.

- Już jedziesz? - przyspieszam kroku po schodach, gdy słyszę głos Clary.

Natychmiast przytulam się do niej i patrzę na nią z szerokim uśmiechem. Mierze ją wzrokiem od góry do dołu i jestem z niej tak cholernie dumna. Ułożyła sobie wszystko w życiu i nie ma już powodów do zmartwień. Ma kochającego męża, dziecko w drodze i rodzinę, która bardzo ją wspiera. Obie patrzymy na siebie ze szklanymi oczami i chyba obie walczymy ze łzami, chociaż jej się to nie udaje, bo zaczyna pociągać nosem. Jeszcze raz przytulam ją do siebie.

- Powodzenia kuzyneczko - szepcze.

- Powodzenia Emily - wzdycha.

- Córeczko Mark cię odwiezie na lotnisko - mama przytula mnie po raz ostatni.

- Dziękuje za wszystko mamo - odpieram cicho.

- Nie ma za co - patrzy na mnie ciepłym wzrokiem, którego natychmiast odwzajemniam.

Opuszczam mieszkanie, a czarna walizka dudni na kółkach, spadając powoli po schodach. Kiedy dostrzegam Marka, posyłam w jego stronę lekki, aczkolwiek niepewny uśmiech. Odbiera ode mnie walizkę. Zajmuje miejsce z przodu i zapinam pasy bezpieczeństwa. Droga mija w ciszy, która jest nieprzyjemna i może ciut niezręczna? Przyglądam się jeszcze raz temu miastu i wszystko jest inne niż w moim. Tutaj ulice nie są aż tak ruchliwe. Ludzie się znają, jest też więcej pól. Kiedy podjeżdżamy na lotnisko, od razu odechciewa mi się kilkugodzinnego lotu.

- Jesteśmy na miejscu - przerywa cisze i wyciąga kluczyk ze stacyjki, po czym podchodzi do bagażnika i wyjmuje z niego moją walizkę.

- Dziękuje za wszystko - przutulam go na pożegnanie co on od razu odwzajemnia - opiekuj się mamą - patrzę na niego ciepło.

- Spokojnie nie masz sie, o co martwić - zepewnia - a teraz idź na samolot, bo nie zdążysz - uśmiecha się szeroko, a ja powoli zaczynam odchodzić - szerokiej drogi! - woła. Odwracam się na chwile i macham mu na pożegnanie, śmiejąc się lekko.

Matthew

Wchodzę na ganek i zaczynam szukać odpowiedniego klucza. Drzwi nie są zakluczone. Są otwarte. Przez myśl przechodzi mi to, że może mama mogła się wrócić z Katy, ponieważ czegoś zapomniały, ale to nie to. Moje serce zaczyna bić szybciej. Staje w miejscu.

- Emily - szepcze. Bez wahania podbiega do mnie i przytula. Wie, że coś się stało, ale nie wypytuje.

- Jechałeś samochodem w tym stanie? - pyta cicho, delikatnie dotykając mojego polika, na którym znajduje się jedna z ran.

- Tak - mówię trochę oschlej, niż myślałem, ponieważ od razu odsuwa swoją dłoń.

Bez słowa idzie do kuchni i wraca z apteczką. Wskazuje na kanapę, po czym posłusznie siadam. Wyciąga wodę utlenioną i delikatnie zaczyna obmywać każdy skrawek mojej zakrwawionej i przepełnionymi ranami skóry. Zaciskam zęby i cicho syczę z bólu. Mam ochotę powiedzieć jej, aby przestała, ale tego nie robię. Pozwalam jej na to, by dalej obmywała każdą z moich ran. Wkrótce odkłada buteleczkę z wodą utlenioną, a ja delikatnie dotykam jej nadgarstka.

- Pójdę się przejść - mówi nieco ostrzej, dając mi do zrozumienia, że potrzebuje chwili oddechu.

Widzę, jak znika za drzwiami, biorąc swoją gitarę. Wzdycham i przeczesuje włosy jednym ruchem ręki. Splatam dłonie ze sobą i patrzę w podłogę. O co jej chodzi? Wróciłem. Nic mi się nie stało. To tylko parę zadrapań. Wstaje z kanapy, gdy dostrzegam pozew. Widziała go. Przeczytała. Widziała całą jego zawartość. Niepewnie podnoszę się i podchodzę do kartki. Nie chciałem, by to wszystko przeczytała. Nie chciałem, aby przeczytała ten cholerny pozew. Biorę go do ręki i jestem wściekły. Cholernie zły na siebie, że pozwoliłem jej to przeczytać.

Emma

Siedzę na jednej z ławek publicznego parku i patrze uparcie na gitarę. Nie patrzę na dzieci bawiące się obok. Nie patrzę na ptaki, które uwiły sobie gniazdo na pobliskim drzewie. Patrzę tylko na gitarę. W końcu odpinam futerał i wyciągam instrument. Ustawiam go sobie wygodne i pierwsze dźwięki, nie są dość miłe dla uszu, jednak kiedy nastrajam gitarę, jest już nieco lepiej. Dźwięki robią się pewniejsze, a każde muśnięcie struny sprawia, że odczuwamy bliskość taty. Gram już tak dobre dwie godziny, a gdy przestaje grać, orientuje się, że ludzie tego słuchali. Słyszę gromkie brawa i że ktoś zagwizdał.

- Dziękuje - mówię z lekkim uśmiechem. Kiedy chce schować gitarę, dostrzegam paczkę jakichś cukierków i kilka groszy.

Wkładam gitarę i znów ją zamykam. Wszystko wraca. Jakbym właśnie wróciła z innego wymiaru. Wstaję z ławki, a ludzie zaczynają się rozchodzić. Idę przed siebie przez park i słyszę śpiew ptaków co jakiś czas szybujących po niebie. Czuję się tu inaczej. Obco. Jak intruz, który wszedł na czyjeś terytorium. Mijam ludzi wracających z pracy. Taksówkę zatrzymującą się o chodniku i grupę facetów gadających o jakimś meczu. Boże ja naprawdę nie rozumiem tych, co się jarają jakimś meczem. Kiedy staje pod domem, nie wiem, czy mam ochotę tam wchodzić. Niepewnie przekręcam klamkę i wchodzę. Widzę, że siedzi na kanapie. Tak samo, go wyszłam jakieś dwie godziny temu. Staje przed nim co on uczynia również to samo.

- Czytałaś to prawda? - pyta, trzymając pozew. Przytakuje, odczuwając gulę w gardle.

- Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? Dlaczego do mnie nie zadzwoniłeś? Dlaczego... - mój głos jest drżący i ostry.

- Ten pozew to jest cholerna nie prawda - wybucha - zamiast mi uwierzyć, wierzysz jakiemuś papierkowi. Kurwa ty tego nie rozumiesz? Katy jest moją córką. Moją. A ten pozew to cholerne kłamstwo, które toczy się za mną kilka lat - wychodzi z salonu i wraca z jakąś kartką - przeczytaj to - nalega, po czym zostawia mnie samą w salonie.

Siadam osłupiała na kanapie i parę minut gapie się w kartkę, analizując, co właśnie zaszło w tym pokoju. Niepewnie zaczynam czytać, a mój puls znacznie przyspiesza. Czytam, a im dalej uciekam w tekst, bardziej czuje poczucie winy. List. Od jego zmarłej żony. Na mojej szyi zaciska się pętla uniemożliwiająca oddychanie. Mój oddech jest ciężki i niespokojny. Biorę gwałtowny oddech, bojąc się, że zaraz nie będę w stanie ukryć emocji. Kiedy kończę czytać, długo jeszcze siedzę nad nim, starając się nie rozpłakać. To żałosne. Nie powinnam płakać. Wzdycham ciężko i wstaje jak na szczudłach. Wzrok mam beznamiętny, a usta bezbarwne i suche. Wchodzę do sypialni i stoję przed nim. On tylko delikatnie dotyka mojego nadgarstka i pozwala usiąść na jego kolanach. Moje oczy zatapiają się w jego tęczówkach, w których widzę malujący się jak strumień rzeki ból. Jego usta dotykają moich. Są miękkie i pełne tylu emocji, że aby ukoić smutek, pogłębiam pocałunek, delikatnie kładzie dłoń na moim policzku, a moje ciało przechodzi prąd. Tak silny, że moje ciało drży. Delikatnie muska moje wargi, po czym przechodzi do szyi. Cicho mruczę na pieszczotę i lekko ją odchylam. Kładzie mnie delikatnie na łóżku i po raz kolejny muska moje usta. Ściągam jego koszulkę, po czym moje dłonie błądzą po jego torsie. Patrzy w moje oczy i muska moją szczękę, a potem płatek ucha. Kiedy wszystkie nasze ubrania lądują na podłodze, delikatnie bierze mnie za rękę i prowadzi do łazienki. Powoli puszcza wodę z prysznica i obaj wchodzimy do kabiny. Czule muska mój obojczyk, powodując u mnie tym samym gęsią skórkę i starannie zaczyna obmywać moje ciało. Nabiera żelu pod prysznic na gąbkę i z największą czułością i dokładnością myje każdy skrawek mojej skóry, co jakiś czas, składając na niej lekkie pocałunki.
Starannie słuchawką prysznicową muska moje ciało, po czym oddaje mi gąbkę, dając mi znać, że teraz moja kolej. Delikatnie nabieram płynu i przykładam gąbkę do jego torsu. Mój wzrok tonie w jego oczach, a dłonie starannie myją jego ciało. Krew powoli spływa z jego ciała, a delikatne pocałunki na jego ustach koją ból. Sprawnie obmywam jego plecy i zabieram słuchawkę. Reguluję wodę i spłukuję pianę z jego ciała. Z największą czułością zmywam krew z jego włosów, która kapie na dno prysznica.

Kiedy nasze ciała są umyte, opuszczamy kabinę. Bierze ręcznik i starannie wyciera moje nagie ciało, po czym owija je miękkim ręcznikiem co również uczyniam z nim. Patrzę w jego oczy, które są ciemne jak noc. Nie widać w nich żadnej iskierki. Bierze mnie za dłoń i znów prowadzi do sypialni. Obaj wchodzimy pod ciepłą jak puch kołdrę. Odwracam się w jego stronę tak, że nasze klatki piersiowe się ze sobą stykają. Delikatnie całuje moje czoło, a ja kładę dłoń na jego policzku. Patrzy w moje oczy tak, jakby szukał w nich rozwiązania. Otula mnie swoim ramieniem i opiera brodę o moją głowę. Wtulam się w niego i słyszę bicie jego serca. Bije tak spokojnie. Niepewnie dotykam jego klatki piersiowej, gdzie jest jego serce i czuję, że ogarnia mnie sen. Przymykam delikatnie oczy i czuję ciepło jego kojących ramion.

***
Jejciu ten rozdział zdecydowanie jest jednym z moich lepszych. Mam nadzieję, że się spodobał ❤️

Zdecydowałam, że napiszę książkę do końca. Nie tylko ze względu na was, ale nie chce zostawiać jej nie dokończonej. Do zobaczenia w następnym rozdziale😘

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro