ROZDZIAŁ 1
Miałam wstawić pierwsze dwa rodziały jutro, ale nie byłabym sobą, gdybym była inna, więc wrzucam dzisiaj 🤭.
A więc nastał ten moment – moja osobista Godzina Zero. Mam nadzieję, że przyjmiecie ciepło moje wypociny 🤭. Zapomniałam jeszcze dodać we wstępie, że będę wdzięczna za każdą gwiazdkę, ale przede wszystkim komentarz, bo to właśnie komentarze sprawiają, że Wattpad jest magicznym miejscem. Sama zostawiam ich milion pod dziełami, które czytam, więc będzie mi bardzo miło, jeśli zechcecie zostawić kilka tutaj. Uwielbiam nawiązywać interakcję w komentarzach :D. Nawet jeśli nie zawierają one wielu słów.
━━ ♟ ━━
ROZDZIAŁ 1
430 dni
Jedynie gwiazdy rozsiane po nocnym niebie były świadkiem mojego cierpienia, gdy stałam na jedynym moście w Alverton i opierałam się o barierki. Wpatrywałam w ciemną, niespokojną wodę. Myślałam o tym, żeby skoczyć. Tak łatwo byłoby przejść przez zabezpieczenie, stanąć nad przepaścią i zrobić krok w przód.
Zbyt łatwo.
Wiele razy w swoim życiu zastanawiałam się, czy warto było wtedy odwrócić się na pięcie, zostawić most za plecami i wrócić do domu, porzucając myśli o samobójstwie. Gdybym zdecydowała się skoczyć, to wszystko byłoby prostsze.
Myślałam o tym, gdzie i kim będę o tej samej porze za rok.
,,Czy tak samo jak dzisiaj będę myśleć o przeszłości? Czy kolejny raz będę wpatrywać się w ciemne niebo, nie mogąc zasnąć? Czy będę już szczęśliwa? Albo chociaż moje życie stanie się względnie normalne?"
Według rodziców przeprowadzka do nowego domu miała być dla nas szansą na nowe, lepsze życie. Ja byłam innego zdania. Zostawiłam z dnia na dzień swoich najlepszych przyjaciół, znajomych i ulubione miejsca, z którymi wiązało się tysiące pięknych, ale też tych bolesnych wspomnień. Nie byłam gotowa na informację o wyprowadzce, która okazała się dla mnie kubłem lodowatej wody wylanej prosto na głowę. Nie chciałam wyjeżdżać i zostawiać wszystkiego, co towarzyszyło mi przez siedemnaście lat życia.
Niestety nikt nie dał mi wyboru.
Czwartego lutego stanęłam przed piętrowym domem z białymi ścianami i wielospadowym, szarym dachem. Wcześniej budynek widziałam jedynie na zdjęciach. Przyglądałam się z niezadowoleniem miejscu, gdzie miałam spędzić najbliższe lata.
Dom z zewnątrz prezentował się bardzo ładnie. Otoczony był idealnie przyciętym trawnikiem, wyglądał aż nazbyt dobrze jak na tę porę roku. Przeszło mi przez myśl, że może poprzedni właściciele potraktowali go farbą, żeby cała posiadłość prezentowała się jak z pocztówki. Przeczesałam kilkucentymetrową trawę butem. Prawie uśmiechnęłam się na tę absurdalną myśl. Jedynie moi rodzice byliby zdolni zrobić coś takiego, żeby wypaść lepiej w oczach innych. Często musiałam sobie przypominać, że nie wszyscy byli tacy, jak oni.
Ściskałam nerwowo rączkę dużej walizki, będącą całym moim dotychczasowym życiem. To zabawne, że miliony sekund, tysiące wspomnień i setki osób, które pojawiły na mojej drodze potrafiły zmieścić się w czymś tak niewielkim. Jakby to wszystko, co przeżyłam, zupełnie nic nie znaczyło.
Powinnam się cieszyć, że w końcu miałam możliwość żyć po swojemu, bez tych wszystkich ograniczeń, zakazów, nakazów i egzystowania w zamknięciu, ale nie potrafiłam. Mieszkanie w Alverton było jedynie kolejną klatką, z której nie mogłam uciec. Tym razem jednak pręty błyszczały szczerym złotem, jakby próbując przekonać, że to wcale nie jest więzienie.
W rodzinnym mieście planowałam wszystko naprawić i zmienić swoje życie, a tutaj zmuszono mnie do porzucenia go i stworzenia historii na nowo. Jak jaszczurka miałam odrzucić ogon, czekając na wyrośnięcie nowego; tyle że zamiast niego kazano mi wyrzucić maskę przylegającą ściśle do twarzy.
Nie byłam na to gotowa. Nie potrafiłam wypuścić z objęć tego, co tak kurczowo trzymałam w Maisey.
Podczas gdy moi rodzice błyskawicznie się zaaklimatyzowali i zaczynali budować wszystko od nowa, ja, jak zagubiona owca, nie mogłam odnaleźć swojego miejsca w świecie. Czułam się samotna i wyobcowana. Tęskniłam za starym życiem tak bardzo, że aż doskwierał mi fizyczny ból.
Zmieniło się to miesiąc po tym, jak poszłam do nowej szkoły. Marzec przyniósł nie tylko wiosnę, podczas której wszystko zakwitło, a powietrze stało się lżejsze i bardziej przejrzyste, ale także szansę na to, że coś w nowym życiu zmieni się na lepsze.
Pewnego dnia na stołówce przysiadł się do mnie rudzielec, którego często mijałam na korytarzu szkolnym. Ciężko było go nie zauważyć, mocno wyróżniał się w szarym tłumie marchewkowymi loczkami i niebieskimi, łagodnymi jak letnie, bezchmurne niebo oczami. Był jak chodzący transparent z krzyczącym napisem ,,tu jestem". Nie dało się go przeoczyć.
Vivien, z którą najczęściej siedziałam na lekcjach, powiedziała pewnego dnia, że to Theodor Graves, chłopak z równoległej klasy. Poza wyglądem nie wyróżniał się niczym szczególnym. Zwykły, przeciętny uczeń liceum.
Zajął miejsce po drugiej stronie szarego stołu, nie zaszczycając mnie nawet przelotnym spojrzeniem. Zawiesił na chwilę wzrok na swojej kanapce, z której wystawał ogromny liść sałaty, po czym jak gdyby nigdy nic zaczął jeść. Obserwowałam go ze zdumieniem. Nie rozumiałam, dlaczego usiadł akurat w tym miejscu. Stołówka nie była nawet w połowie zapełniona, więc dlaczego dosiadł się do nieznanej osoby?
– Nie jesz? – spytał, wyrywając mnie z zamyślenia. Uniósł wzrok i po raz pierwszy wymieniliśmy spojrzenia. Zapamiętałam bardzo dokładnie te ciekawskie, błyszczące oczy obserwujące mnie z nieskrywaną uwagą.
– Jem – odpowiedziałam, chociaż od kilku minut jedyne co robiłam to grzebałam widelcem w zieminiakach, ubijając je na purèe.
– Większość osób przerzuca się na swoje. Żarcie tutaj jest paskudne.
– Nie narzekam.
– Jestem Theo – przedstawił się między kolejnymi gryzami kanapki. Wydawał się bardziej zainteresowany nią niż mną, co wydało mi się trochę niegrzeczne.
Przyglądałam się przez chwilę spokojnej, niewzruszonej żadną emocją twarzy. Próbowałam odgadnąć jego intencje, ale nie udało mi się niczego wyczytać. Uznałam swoją porażkę i wróciłam do grzebania w obiedzie. Miałam ogromną nadzieję, że nie zaczepił mnie tylko po to, żeby uprzykrzać życie ,,tej nowej".
– Kate.
– Więc, Kate, jak ci się mieszka w Alvertown?
– Do bani – odpowiedziałam bez zastanowienia, na co kącik ust chłopaka poszybował w górę.
Zaczęliśmy rozmawiać o szkole i mieście, a kilka miesięcy później byliśmy już przyjaciółmi. Kiedyś Theo powiedział, że tamtego dnia wyglądałam na bardzo samotną, więc postanowił dotrzymać mi towarzystwa. Nie planował się zaprzyjaźniać, ale los zadecydował inaczej.
Natomiast z Vivien przyjaźń przyszła nieco później. Często robiłyśmy razem projekty szkolne i zostawałyśmy do późna w bibliotece. Pewnego dnia dosiadła się do nas w stołówce, żeby porozmawiać o kolejnej prezentacji, którą miałyśmy przedstawić na następnej lekcji. I tak już zostało. Nasza trójka zaczęła spotykać się razem w stołówce, potem w bibliotece i nie wiadomo kiedy staliśmy się nierozłączni.
Ich przyjaźń sprawiła, że zaczęłam czuć się dobrze w nowej szkole, a mieszkanie w Alvertown nie wydawało się już takie straszne.
Przyjaźniliśmy się we trójkę dopiero od dwóch miesięcy, więc byłam zaskoczona, gdy Vivien zadzwoniła dzień przed moimi urodzinami, oznajmiając, że przygotowali niespodziankę z tej okazji.
– Nie mogę powiedzieć ci nic poza tym, że jutro rano znajdziesz kopertę, którą musisz otworzyć.
– Kopertę? To znaczy, że wpadniecie do mnie żeby mi ją dać? – spytałam, a moje serce zabiło mocniej.
– Nie, ale zobaczymy się później.
– Więc skąd u mnie weźmie się ta koperta? – dopytywałam, zastanawiając się, czy ci konspiratorzy posunęliby się do tego, żeby współpracować z moimi rodzicami.
Theo i Vivien niewiele wiedzieli o mojej rodzinie. Tak naprawdę to jeszcze nigdy mnie nie odwiedzili, a każde plany związane z moim domem i rodzicami skutecznie uprzykrzałam.
– Kate, nie powiem ci nic więcej, więc nie dopytuj! To niespodzianka, co mówi samo za siebie, że nie możesz nic wiedzieć. – Vivien westchnęła, a w słuchawce coś zaszeleściło. Po nieustannym szumie, który słyszałam podczas rozmowy, domyśliłam się, że była właśnie na mieście. – Po prostu od razu jak wstaniesz to otwórz kopertę. Reszty dowiesz się potem.
Przygryzłam nerwowo wargę, wpatrując się w biały sufit. Nie lubiłam niespodzianek, stresowały mnie. Chaos towarzyszył mi nieustannie, przez całe życie, nawet gdy bliskie mi osoby próbowały go okiełznać, a mimo to nadal nie potrafiłam go zaakceptować.
W głowie pojawiały się coraz to nowsze pytania: a co, jeśli ubiorę się nieodpowiednio do tego, co zaplanowali? Wskoczę w sukienkę i sandałki, a pójdziemy na gokarty. Albo będę szykować się pół dnia, a na koniec okaże się, że w ogóle nigdzie nie idziemy. Byłoby mi okropnie głupio. Mimo wszystko nie naciskałam na Vivien, wiedząc, jak potrafi być uparta. Pewnie właśnie dlatego to ona zadzwoniła, a nie Theo. Wzięłam głęboki wdech, uznając swoją porażkę w tej małej bitwie.
– Okej, w porządku. Czyli nie dowiem się niczego więcej?
– Nie ma opcji.
– No dobrze. Więc... do jutra?
– Do jutra! Wyśpij się – poleciła i błyskawicznie zakończyła połączenie, bym nie mogła zadać kolejnego pytania, które cisnęło się na usta.
,,Mam się wyspać? Więc planują coś męczącego?" – pomyślałam odruchowo.
Chwyciłam jedną z leżących obok poduszek i wcisnęłam ją w twarz, po czym wydobyłam z siebie coś między warknięciem a piskiem. Chwilę później usłyszałam stukot pazurków na drewnianej podłodze. Odrzuciłam poduszkę, a moim oczom ukazał się najpiękniejszy widok, jaki tylko mogłam zobaczyć. Złoto brązowy pyszczek owczarka niemieckiego oparty był o łóżko, a miodowe oczy wpatrywały się we mnie z zaciekawieniem. Ten trzydziestopięciokilowy przytulas reagował na każdy dźwięk i ruch, przybiegał z zainteresowaniem, co miało miejsce i tym razem.
– Co tam, słodziaku? – zapytałam, na co Pianka nastroszyła uszy. – Myślałaś, że mi odbiło? No, trochę tak. – Uśmiechnęłam się i pogłaskałam suczkę za uchem.
W nocy nie spałam zbyt dobrze, choć starałam się, jak tylko mogłam przestać myśleć i analizować. Przewracałam się z boku na bok i co chwilę odrzucałam kołdrę, żeby po kilku minutach z powrotem się nią otulić.
Właśnie dlatego o pierwszej w nocy wyszłam po kryjomu na spacer z ponurymi myślami, a później siedziałam na szerokim parapecie, obserwując ciemne niebo. Myślałam o wszystkim, co uparcie nie chciało wyjść z głowy i zaplatało coraz to więcej cienkich, białych nici, w które, chcąc nie chcąc, wpadałam.
Tuż przed zaśnięciem stwierdziłam, że chyba wolałabym nie mieć żadnej niespodzianki, a jedynie kilka SMS-ów z życzeniami od znajomych, jak to zwykle bywało.
Rano zmieniłam zdanie.
Trzynastego maja obudziłam się około siódmej rano i, choć ciężko było otworzyć oczy, to od razu wyskoczyłam z łóżka. Przeciągnęłam się, ziewając. Przetarłam zaspane, opuchnięte powieki. Z niespodziewaną ekscytacją rozejrzałam się po pokoju w poszukiwaniu koperty i poczułam lekki zawód, gdy mój wzrok jej nie odnalazł. Już miałam zamiar otworzyć drzwi i zejść na parter, ale intuicja podpowiedziała mi, żeby obejrzeć się za siebie. Wtedy zauważyłam niewielki prostokącik leżący na jednej z kwadratowych, ozdobnych poduszek. Kąciki ust od razu poszybowały w górę. W dwóch krokach znalazłam się z powrotem na łóżku i chwyciłam upragnione znalezisko. Obejrzałam je z dwóch stron, ale poza moim imieniem napisanym białym markerem na brunatnej, eleganckiej kopercie nie znalazłam niczego. Otworzyłam ją, po czym wyjęłam złożoną na pół kartkę.
,,Kochana Kate!
Dzisiaj są twoje osiemnaste urodziny, więc życzymy Ci sto lat!! Spełnienia marzeń, znalezienia prawdziwej miłości, więcej wiary w siebie i żeby nigdy Ci nas nie zabrakło!
Mamy dla Ciebie prezent w postaci niespodzianki, którą odkryjesz dopiero po wypełnieniu wszystkich zadań z listy, więc do dzieła! Masz czas do 17:00 żeby wykonać ostatni punkt. Powodzenia!
Twoi: Vivien i Theo."
Przepełniona ekscytacją obróciłam list. Na odwrocie znajdowało się dziesięć podpunktów z rzeczami do zrobienia. Czytałam to wszystko z wypiekami na twarzy i zupełnie niespodziewaną radością. Bardzo cieszyło mnie to, że przyjaciele zorganizowali dla mnie coś wyjątkowego. Nie przejmowałam się już tak bardzo niewiadomą, bo na liście znalazły się pewne wskazówki odnośnie do tego, jak miałam się przygotować. Poczułam ogromną ulgę.
Pełna nowoprzybyłej energii wyleciałam z pokoju z kartką w dłoni. Zbiegłam z drewnianych schodów, mając nadzieję, że nadmierny hałas w sobotni poranek nie przysporzy mi kłopotów. W końcu były moje urodziny.
Zostawiłam na chwilę listę zadań na blacie w kuchni, żeby móc zająć się przygotowaniem jedzenia. Był to pierwszy z dziesięciu punktów – zjedz swoje ulubione śniadanie. Być może chodziło im o wyskoczenie do kawiarni, albo zamówienie najbardziej niezdrowego fast fooda, jakiego tylko się dało, ale moim ulubionym śniadaniem była jajecznica z chlebem grubo posmarowanym masłem. Wyjęłam więc z lodówki wszystkie potrzebne rzeczy i położyłam na marmurowy blat, a wtedy moją uwagę przykuła nowa kartka przywieszona do lodówki.
,,Musieliśmy z ojcem pojechać do pracy. Zamów sobie coś na obiad z okazji urodzin, wrócimy wieczorem."
Spojrzałam na sześć jajek, wyjętych do smażenia. Zawiesiłam na nich wzrok na kilka długich sekund, po czym cztery z nich schowałam z powrotem do lodówki.
Mimo przeprowadzki i tych wszystkich zmian na lepsze niektóre rzeczy ciągle pozostały na swoim miejscu.
Usmażyłam jajka z papryką, pomidorem i szynką, nałożyłam na posmarowane masłem kromki i zjadłam ze smakiem, wpatrując się w widok za oknem. O tej porze ludzi było niewiele, więc po prostu studiowałam wzrokiem kwitnący ogródek. W maju wiosna działała pełną parą, wybudzając z zimowego snu większość kwiatów i pozostałych roślin, dzięki czemu było na czym zawiesić oko. Do tego oczywiście dochodziło więcej obowiązków, z czego pielenie ogródka było najmniejszym wyzwaniem. Jednak dla mnie nie był to żaden problem – od lat uwielbiałam pracować przy roślinach. Miałam wrażenie, że pochłaniały one część nadmiernych emocji, pozwalając głowie choć na chwilę się odprężyć.
Po śniadaniu wzięłam szybki, zimny prysznic, po czym ubrałam się w białą koszulkę i brązowe dresy, czyli jak nakazał drugi punkt listy – wskoczyłam w wygodne ciuchy. Po wykonaniu porannej rutyny zabrałam się do trzeciego zadania. W tym celu przypięłam smycz do skórzanej obroży Pianki i wyszłam na godzinny spacer. Nawet bez listy bym to zrobiła, bo uwielbiałam wędrówki z Pianką. Wiele wysiłku i czasu wymagało nauczenie jej chodzenia na luźnej smyczy i innych rzeczy, sprawiających, że psiak stał się istnym aniołem, ale było warto.
Przemierzałyśmy uliczki spokojnym krokiem, a pogoda była tak piękna, że aż miałam ochotę zanucić coś pod nosem. Nieśmiałość jednak zrobiła swoje, więżąc słowa usłyszanej niedawno w radiu piosenki w myślach.
Okrążyłyśmy park, nie decydując się na zanurkowanie w cieniu drzew. Tym razem wyjątkowo miałam ochotę łowić każdy poszczególny promień słońca padający na bladą twarz. Zazwyczaj unikałam opalania przez nadmierną wrażliwość skóry, ale w tamtym momencie organizm chyba domagał się witaminy D.
O piętnastej miałam zrealizowane prawie wszystkie zadania, oprócz dwóch ostatnich. Czekało mnie pójście do galerii handlowej i odebranie zamówienia w sklepie odzieżowym, a następnie udanie się do wyznaczonego przez koordynaty miejsca. Z lekką niepewnością przemierzałam spacerem miasto, zastanawiając się, co też mogła wymyślić ta dwójka. W pół godziny zdążyłam wyrobić się w tę i z powrotem, przyspieszając trochę kroku w drodze powrotnej. Nie byłam zbyt cierpliwą osobą i ręce wręcz świerzbiły, żeby otworzyć papierową, elegancką torbę i wyjąć z niej ubrania owinięte białym materiałem. Byłam prawie pewna, że specjalnie spakowano zamówienie tak, żebym nie mogła podejrzeć, co jest w środku, zanim nie wrócę do domu.
Gdy tylko przekręciłam zamek w drzwiach wejściowych, puściłam się pędem na piętro. Wparowałam do sypialni, a zaraz za mną przytruchtała ucieszona Pianka. Pewnie myślała, że w torbie było coś dla niej.
– Nie tym razem, Pianusiu – odparłam, wyjmując pośpiesznie zawartość z opakowania, która okazała się być miłym w dotyku, śnieżnobiałym materiałem. Wyciągnęłam przed siebie ręce, pozwalając tkaninie zaprezentować się w całości. Gdy opadła aż do podłogi, moim oczom ukazała się najpiękniejsza sukienka, jaką kiedykolwiek trzymałam w dłoniach.
Dokąd w takim razie się wybieraliśmy? Starając się nie myśleć za dużo, postanowiłam wpasować się w styl sukienki, więc założyłam ją i od razu złapałam za kosmetyczkę. To dzieło zdecydowanie zasługiwało na przynajmniej podstawowy makijaż. Jeszcze zanim usiadłam przy toaletce, okręciłam się kilka razy wokół własnej osi, sprawiając, że kreacja wirowała razem ze mną. Patrząc na siebie w lustrze, czułam się jak księżniczka. Dotknęłam koniuszkami palców zaróżowionych z podekscytowania policzków i uśmiechnęłam się. Zdecydowanie trzeba było zrobić coś z twarzą.
Zawartość kosmetyczki nie pozwoliła na zbyt wiele opcji, więc jedynie użyłam lekkiego podkładu, pudru, pomalowałam rzęsy i nałożyłam bezbarwny błyszczyk na usta. Jak na mnie to i tak był mocny makijaż. Na co dzień nie malowałam się w ogóle.
Na koniec rozczesałam włosy i pozwoliłam rudobrązowym falom spływać luźno po plecach. Następnie założyłam maleńkie, srebrne kółka na uszy. Dopiero wtedy poczułam, że pasowałam do tej sukienki. Brakowało tylko księcia na białym koniu i kwiecistego wianka we włosach.
Pełna emocji zerknęłam na zegar wiszący nad komodą, upewniając się, że zostało jeszcze trochę czasu na dotarcie do wyznaczonego miejsca, po czym poszłam szukać odpowiednich butów i torebki. Głupio byłoby iść w znoszonych trampkach. Po kilkunastu minutach i trudnej decyzji, którą torebkę wybrać, wreszcie byłam gotowa. Wrzuciłam lokalizację z listy zadań w aplikację mapy w telefonie i zmarszczyłam brwi, widząc dokąd miałam się udać. Wpisałam jeszcze raz kilkanaście cyfr składających się na koordynaty, myśląc, że może popełniłam błąd przy przepisywaniu, ale za drugim razem również wyświetliło się to samo. Kusiło mnie żeby zadzwonić do Vivien z pytaniem, czy to na pewno to miejsce, ale przypomniałam sobie jej stanowcze polecenie, żeby nie dzwonić przed naszym spotkaniem. Westchnęłam, postanawiając, że w ostateczności skontaktuję się z przyjaciółmi po dotarciu do celu. Może nie pomylili się, wysyłając mnie na zupełne pustkowie, gdzie na mapie widoczna była tylko droga i otaczająca ją polana. Przecież nie zrobiliby sobie ze mnie żartu w moje urodziny, prawda? Miałam taką nadzieję.
Zamówiłam taksówkę i kilka minut przed godziną siedemnastą wysiadłam w docelowym miejscu. Ku mojemu zaskoczeniu przy drodze znajdował się budynek, który nie był zaznaczony w aplikacji. Nie zastanawiając się długo, zapłaciłam taksówkarzowi, wysiadłam z auta i podeszłam do wejścia na posesję. Skoro tylko ten obiekt znajdował się w promieniu kilkuset metrów, to musiało chodzić o niego.
Żelazne kraty bramy wjazdowej oplatał łańcuch, zwisała z niego rozwalona kłódka. Pchnęłam delikatnie prawe skrzydło. Zaskrzypiało, kiedy się poruszyło. Brama była otwarta.
Z dozą niepewności weszłam na teren posiadłości. Z każdą sekundą miałam coraz więcej myśli, że dałam się nabrać na żart ze strony przyjaciół. Mimo wszystko ufałam im, więc brnęłam w to dalej, mając nadzieję, że za chwilę skądś wyskoczy ta dwójka, krzycząc ,,–niespodzianka".
Zarośnięty chwastami chodnik z kostki brukowej prowadził do drzwi wejściowych. Wszystko wokół wyglądało na bardzo zaniedbane, jakby nikt nie zaglądał tam od wielu lat. Bluszcz piął się po sporej wielkości budynku, kończąc swoją drogę na drugim piętrze. Przypatrując się rozległym pnączom, dostrzegłam ledwo widoczną tabliczkę. Podeszłam do niej i kierowana intuicją odsunęłam roślinę na bok. Rozchyliłam lekko usta, gdy moim oczom ukazała się nazwa obiektu – ,,Szpital Psychiatryczny Imienia Alexandra Willsona".
Nie było opcji, żeby ta dwójka cokolwiek, co miałoby mieć miejsce w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym. Nawet gdyby to był żart, to nie wierzyłam, że aż tak głupi. To musiała być pomyłka.
Wyjęłam telefon z torebki, a następnie wybrałam numer Vivien. Usłyszałam pierwszy sygnał i wzdrygnęłam się z zaskoczenia. Ze środka budynku rozległa się dobrze znana mi melodia, którą rudowłosa miała ustawioną na dzwonek. Natychmiast się rozłączyłam, po czym próbowałam wsłuchać się w dźwięk. On jednak zniknął. Wystukałam numer na komórce, aby połączyć się ponownie, a wtedy znów usłyszałam melodię.
Czyli jednak byli wewnątrz.
Pełna napięcia chwyciłam materiał sukienki, żeby nie zahaczyła o coś wystającego z pełnej przeróżnych, zardzewiałych przedmiotów ziemi i podeszłam do drzwi. Chciałam jak najszybciej znaleźć organizatorów i zrozumieć, o co w tym wszystkim chodziło. Czułam, jak całe moje ciało spina się i miałam już dość tych niewiadomych.
Złapałam za mosiężną, zdobioną klamkę i pchnęłam ciężkie drzwi. Spodziewałam się, że otwieraniu będzie towarzyszyło skrzypienie, jednak echo odbijające się od pustych ścian zaskoczyło mnie i przyprawiło o gęsią skórkę.
Moją uwagę od razu przykuły niewielkie płomienie, które zatańczyły na knotach pod wpływem przeciągu. Świece tworzyły klimatyczny korytarz, wiodący aż na piętro. Biały wosk skapywał na betonową podłogę, na której było pełno kurzu, porozrzucanych przedmiotów, pożółkłych kartek i szkła. Niektóre okna były pozabijane drewnianymi płytami, a inne miały powybijane szyby.
Pomieszczenie, w którym się znajdowałam, było holem z dwoma korytarzami po przeciwnych stronach i szerokimi schodami prowadzącymi na piętro. Nie byłam za dobra z historii, ale ten budynek zdecydowanie nie był z naszej epoki. Wyglądał jak z horrorów, a świece dodatkowo potęgowały to wrażenie.
– Vivien, Theo? Już jestem! – zawołałam. Miałam nadzieję, że po mnie wyjdą. Ostatnie, czego chciałam, to bawienie się w chowanego w byłym szpitalu psychiatrycznym. Sama myśl o tym, gdzie się znajdowałam, sprawiała, że dostawałam gęsiej skórki.
Postanowiłam wejść po schodach na piętro, gdy moje wołanie spotkało się z ciszą. Budynek był na tyle duży, że mogli mnie nie usłyszeć.
– Vivien? Theo? – krzyczałam, pokonując stopnie. Tym razem także nie doczekałam się odpowiedzi.
Rozejrzałam się po piętrze, które było podłużnym korytarzem. Do starego, dziurawego dywanu rozciągającego się po całej długości przyczepione były poczerniałe gumy do żucia i inne podejrzanie wyglądające rzeczy. Zmarszczyłam nos i zadarłam wyżej sukienkę, nie chcąc, żeby dotknęła czegokolwiek, co było na podłodze.
Podskoczyłam lekko, gdy z mojej torebki wybrzmiał dzwonek. Jedną ręką złapałam fałdy materiału, a drugą wygrzebałam telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się imię mojego przyjaciela.
– Theo? Wołałam was, nie słyszeliście? – spytałam od razu, idąc wzdłuż lewego korytarza. Mijałam stare, obdrapane drzwi i pomieszczenia, które we framugach miały same zawiasy. W środku widziałam jedynie pordzewiałe stelaże jednoosobowych łóżek.
– Już jesteś? Gdzie?
– Weszłam na piętro.
– Na piętro? Czekaj, już idę.
Minęłam zakręt, za którym znajdowały się brązowe, zdobione drzwi. Już chciałam zawrócić, gdy moją uwagę przykuła melodia dochodząca z pomieszczenia za drzwiami. Przypominała dźwięk grającej pozytywki.
– Chyba was znalazłam. Słyszałam telefon Vivien, a teraz jakąś melodię.
– Vivien? Ona właśnie dzisiaj go zgubiła. Czekaj, gdzie ty jesteś? Wyszedłem po ciebie i nigdzie cię nie widzę.
– To może już go znalazła. Wchodzę do środka – oznajmiłam, otwierając drzwi.
– Jak to wchodzisz? Przecież bym cię minął, gdybyś szła. Poczekaj przed pałacem, wyjdę po ciebie.
– Pałacem?
– Tak. Jesteś w Gold Palace, tak?
Chciałam odpowiedzieć Theo, ale jedyne co mogłam robić to na przemian zamykać i otwierać usta. Ręka, w której trzymałam telefon opadła bezwładnie wzdłuż ciała, a z głośnika wydobywały się słowa przyjaciela, które zupełnie do mnie nie docierały.
Na środku pomieszczenia leżeli moi rodzice.
Minęły dwa mocne uderzenia serca, podczas których wpatrywałam się w kałużę krwi, która ich otaczała. Do głowy przyszła mi absurdalna myśl, że wyglądają jak wyspa pośrodku czerwonego jeziora, a melodyjka grana przez pozytywkę z baletnicą idealnie wpasowała się do tego obrazu.
Po kilku sekundach otępienia oprzytomniałam i podbiegłam pędem do leżących na plecach rodziców, a moje ciało przełączyło się w jakiś automatyczny tryb. Bez zastanowienia wykonywałam ruchy, mając wrażenie, że wcale ich nie kontroluję. Sprawdziłam puls na szyi mamy i taty, ale zupełnie go nie wyczułam. Nie zastanawiając się nad niczym, zaczęłam wykonywać ucisk klatki piersiowej mamy. Zupełnie zignorowałam fakt, że pod moimi rękami znajdowała się poplamiona krwią i podziurawiona koszula.
– Dalej, dalej! Oddychaj! – krzyknęłam, nie przestając uciskać. Przyłożyłam drżące wargi do ust mamy, chcąc wykonać sztuczne oddychanie, ale zamiast tego z mojego gardła wydobył się szloch.
Wzięłam głęboki wdech i kontynuowałam resuscytację. Przestałam dopiero wtedy, gdy straciłam wszystkie siły. Opadłam na kolana, dusząc się łzami. Ręce, które miałam umazane we krwi drżały, gdy wycierałam lepką ciecz o materiał sukienki.
Prawie nie usłyszałam dzwonka telefonu Vivien, leżącego obok. Chwyciłam go, po czym odebrałam połączenie w ostatnim momencie. Nie miałam nawet pojęcia kto dzwonił, bo obraz rozmył mi się od łez. Chciałam tylko wezwać pogotowie i umrzeć razem z rodzicami.
– Pomocy, moi rodzice...
– Pięknie wyglądasz w tej sukience – przerwał mi zmodulowany głos.
– Co?
– Wiedziałem, że biały będzie idealnie komponował się z czerwonym.
– To ty? Ty to zrobiłeś? – zapytałam, czując, jak zbiera mi się na wymioty.
– Ty to zrobiłaś, Kate. T y.
Miałam wrażenie, że wszystko wokół nagle ucichło, a czas zupełnie się zatrzymał. Ścisnęłam mocniej telefon drżącymi palcami.
– Ty chory pojebie! Czemu to zrobiłeś?! – krzyczałam z całych sił.
– Jeszcze tego nie rozumiesz, Kate. Ale zrozumiesz. Niedługo.
Po tych słowach połączenie zostało zakończone. Siedziałam w bezruchu, wpatrując się w bladą twarz mamy, przysłoniętą złotymi lokami. Nawet one były pokryte krwią. Włosy, o które mama tak bardzo dbała, pielęgnując je i regularnie chodząc na zabiegi. Nawet te pieprzone włosy.
Zaczęłam wycierać panicznie złote pukle o sukienkę. Chciałam, żeby krew, która na nich osiadła zniknęła. Chciałam, żeby wszystko zniknęło.
W takiej sytuacji znalazła mnie policja, która przyjechała dziesięć minut później. Próbującą w amoku zdrapać zaschniętą krew z włosów mamy.
A obok nas dobrze znana mi pozytywka grała spokojną melodię.
https://youtu.be/_l3BhPKR2y8
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro