Rozdział III cz. 1
Bez magii jestem nikim. Niczym.
Nie mam szans na zmianę dotychczasowego życia. Przed Zemstą Żywiołów, byłem bliski uwolnienia się spod rządów Aivvaji, jednak wszystko zaprzepaściłem. Zabrakło mi mocy albo silnej woli?
Wiele razy próbowałem się jej przeciwstawić, ale znała mój słaby punkt, Tyremona. Jedyną osobę, na której kiedykolwiek mi zależało. Za moje przewinienia, płacił on. Przez moją niesubordynację, cierpiał on. Za zamach na życie Aivvai, mój przyjaciel zapłacił... najwyższą cenę. Tyremon też miał słaby punkt.
Ciągle się zadręczam, że mogliśmy zrobić coś więcej, by ją powstrzymać. Powinienem szybciej zrozumieć, że jej obietnice wsączały się w nasze serca, jak trucizna. Za długo jej ulegałem.
Rozumiem powszechną nienawiść do mnie, ale czemu mam płacić sam za grzechy, których nie popełniłem w pojedynkę? Rządziłem królestwem, ale to ona sterowała mną. Byłem jej kukiełką, narzędziem, które wykorzystywała do własnych celów.
Nie dziwi mnie, że Lavirra myśli o mnie tak źle. Widziała mój mrok. Nasze dusze połączyły się, gdy przywołała mnie do życia. Ona była niczym światło. Może dlatego bogowie skierowali nas ku sobie?
Gdybym pomógł Lavirrze odzyskać moc i pozwolił jej odejść, Aivvaja wysłałaby po nią Alestrę. Nie zdziwiłbym się, gdyby już to zrobiła. Nie przydzieliła nam żadnego uzdrowiciela... podła suka. Podejrzewała, że zmusiłbym go do uleczenia Lavirry w razie konieczności.
Bez trudu okłamię Lavirrę i tak zmanipuluję, by uwierzyła, że naprawdę jestem okrutnym i mściwym animagiem łaknącym jedynie jej mocy. To nie będzie trudne, bo już dałem jej wiele powodów do nieufności. Zapewne ucieknie ode mnie przy najbliższej okazji, albo zabije, gdy okaże się, że bogowie nie zwrócili mi magii.
Nie zasługuję na nią.
꧁︵‿🟍‿︵꧂
Zbliżyliśmy się do granicy pustyni, a okolica zamieniła się z bujnych lasów skąpanych w barwach jesieni, w płaskie równiny poprzeplatane masywami skalnymi i krzewiastymi pagórkami. Wkroczyliśmy na tereny grudów, którzy ostatnio zwiększyli swoją liczebność i plądrowali nie tylko ziemie elfów, ale także ludzkie wioski. W trakcie naszej podróży widziałam zgliszcza trzech osad.
Virral wstrzymał konia i węszył, odwracając głowę w różnych kierunkach. Podjechał do pobliskiego krzewu, zerwał gałązkę i obwąchał ją. Wyglądał jak zwierzę szukające zdobyczy, co przypomniało mi o wilczej skórze mężczyzny. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że to właśnie za nim Prorok rozkazał mi podążać.
Animag zeskoczył z konia, kucnął przy ziemi, kładąc dłoń na piaszczystym podłożu i zamarł w bezruchu na kilka uderzeń serca. Dosiadł wierzchowca i pognał go na zachód, nie wyjaśniając, co spowodowało to nagłe przyspieszenie i zmianę kierunku. Po raz kolejny pozazdrościłam mu tego, że był tak blisko z naturą, ja nie wyczuwałam zagrożenia.
– Co się stało? – krzyknęłam, jednak nie zwracał na mnie uwagi i popędzał konia. – Grudowie są blisko?
Zsiadłam z klaczy, żeby sprawdzić, co animag znalazł na ziemi. Mój wierzchowiec parskał, by wyrównać oddech i przestępował nerwowo w miejscu, jakby chciał mnie ponaglić do drogi. Chodziłam w kółko, jak zwierzę zamknięte w klatce, coraz mocniej frustrując się, że nie widzę żadnych śladów. Ziemia do mnie nie mówiła tak jak do niego. Byłam tak zajęta poszukiwaniem, że ledwie zdążyłam dostrzec, jak Virral znika za pagórkiem. Jego odejście sprawiło, że coś we mnie pękło, jak szklane naczynie, do którego wlano za dużo wrzątku.
Zostałam sama... Bez rodziny, bez przyjaciół, bez magii.
Jedna część mojej duszy chciała, by animag zniknął, ale obawiałam się, że sama nie dotrę do celu na czas. Mimo to nie zamierzałam go ścigać. Potrzebowałam chwili samotności. Otaczał mnie nieznany, złowrogi świat i nie miałam nikogo, kto pomógłby mi się z nim zmierzyć.
Nie miałam zamiaru się nad sobą użalać. W końcu wyszkolono mnie na wojowniczkę. Parsknęłam urywanymi śmiechem, gdy zrozumiałam, że moi rodzice słusznie naciskali na treningi z Higgidonem. Obawiali się, że okażę się niemagicznym animagiem i będę musiała polegać na swojej sprawności. I poniekąd mieli rację.
Przymknęłam oczy i wyostrzyłam zmysły z nadzieją, że lepiej poczuję otaczający mnie świat. Chwilę węszyłam, nim podmuch wiatru przyniósł specyficzny smród, od którego mnie zemdliło. Niejasne wspomnienie pogrzebowego stosu przemknęło mi w myślach, lecz było jedynie przebłyskiem.
Spalone ludzkie mięso.
Dzięki chwili skupienia, gdy otworzyłam oczy, wiedziałam, w którą stronę skierować wzrok. Spomiędzy dwóch pagórków usytuowanych na południu ulatywała wąska smuga dymu. Kolejna ludzka osada splądrowana przez grudów, dogasała, a to oznaczało, że te kreatury były gdzieś w pobliżu.
Tętent kopyt mnie zaskoczył. Odruchowo sięgnęłam do sejmitarów, ale zrezygnowałam, gdy rozpoznałam jeźdźca.
– Myślałem, że ktoś cię zaatakował – stwierdził Virral.
– Zawróciłeś, żeby mi pomóc, czy mnie dobić?
Virral otaksował spojrzeniem moją sylwetkę, ale najwyraźniej nie zobaczył niczego ciekawego, bo zmarszczył czoło i przeniósł wzrok na dogasającą wioskę.
– Grudowie podążają południowym szlakiem. Musimy jechać bliżej gór, by ich ominąć. Oby nie zmienili kierunku. – Podjechał bliżej i podał mi liść, który wcześniej zerwał z krzewu. – Zakrzepła krew gruda. – Wskazał palcem na ziemię kawałek dalej. – Mocz.
Zaskoczył mnie tymi wyjaśnieniami, więc powiodłam wzrokiem za jego wyciągniętą dłonią. Powąchałam listek i rozpoznałam znajomy zapach tych stworów. Dopiero po chwili zorientowałam się, że Virral odjechał wolnym kłusem. Wzięłam kilka głębszych oddechów, wpatrując się w oddalającą się sylwetkę.
Wrócił po mnie.
꧁︵‿🟍‿︵꧂
Ostatnie promienie zachodzącego słońca przedzierały się przez strzeliste masywy beżowych piaskowców kształtem przypominających podłużne, walcowate grzyby. Minęliśmy niewielkie jezioro, schowane w kotlinie między skałami, które wprost idealnie nadawało się na miejsce odpoczynku, przed wyruszeniem w piaszczysty teren. Spojrzałam na Virrala pytająco, ale pokręcił głową przecząco.
– Grudowie tu byli niedawno – powiedział, przekrzykując stukot kopyt.
Skrzywiłam się. Wiedziałam, że zwierzęta mocno odczują podróż przez pustynię, tym bardziej, jeżeli pozbawimy je ostatniej szansy na regenerację sił.
Skąd on wie, że te kreatury przebywały w tej okolicy, czyżby czuł ich zapach, albo zobaczył ich ślady?
Spojrzałam na ziemię, jednak nasze konie biegły zbyt szybko, bym mogła cokolwiek dostrzec. Gleba była tutaj tak mocno ubita, że niemal przypominała skałę. Zamknęłam oczy i wytężyłam zmysły z nadzieją, że zwęszę jakiś zapach. Do moich uszu dotarł cichy świst, który doskonale pamiętałam z bitwy.
Strzała.
Zanim zdążyłam zareagować Virral zepchnął mnie z konia, ratując mnie od wyciągania prymitywnego grotu z pleców. Mimo zaskoczenia zdołałam złagodzić upadek za pomocą przewrotu. Zatrzymałam się na kolanie i zobaczyłam jak animag uchyla się przed strzałami, przetacza przez zad klaczy i pogania oba wierzchowce do ucieczki.
Nie byłam pewna, z której strony do mnie strzelano, dlatego dopadłam do najbliższej ściany kanionu i przylgnęłam do niej plecami. Virral do mnie podbiegł, chwycił za poły płaszcza i przyciągnął do siebie mocniej. Straciłam grunt pod nogami. Świat zawirował. Uderzyłam plecami o litą skałę, przyciśnięta ciałem animaga w ciasnej wnęce za głazem, której wcześniej nie dostrzegłam.
Strzały świszczały i uderzały o kamienne zbocze. Piaskowiec pękał z trzaskiem.
– Przytulnie – stwierdził i wysunął dłonie spod mojego ciała.
Dopiero wtedy zorientowałam się, że podtrzymywał mi plecy i głowę, amortyzując uderzenie o skały.
– Wypuściłeś konie.
– Spadłaś. Miałem cię tu zostawić? Zresztą liczyłem na to, że wierzchowce przyciągną uwagę grudów. Ich mięso jest cenniejsze niż nasze ubranie – Zanim zdążyłam coś dodać, zakrył mi dłonią usta. – Nie martw się, uciekną bez problemu.
Zamknął oczy i zastygł, jakby czegoś nasłuchiwał. Umysł rozkazywał, bym wyrwała się z jego uścisku, ale ciało nie reagowało. Po chwili zsunął dłoń z moich warg. Powoli i delikatnie, jakby się bał, że odgryzę mu palce. Czułam na sobie jego intensywny zapach. Odruchowo oblizałam wargi. Jego skóra smakowała tak cud...
O bogowie...
– Ośmiu strzelców – westchnął z ulgą. – Zapewne zbrojnych jest o wiele więcej. Pewnie kryli się w skalnych ropadlinach.
– Podejdą do nas pod ostrzałem – odparłam. – Powinniśmy się stąd wydostać, inaczej znajdziemy się w pułapce.
– Walka wymaga cierpliwości.
Sięgnął do mojej szyi, odpiął klamrę płaszcza i zsunął mi go z ramion. Otworzyłam usta zaskoczona, ale zanim zdążyłam zaoponować, zwinął okrycie w kulkę i wyrzucił poza kryjówkę. Ostrzał przybrał na sile, obsypując na nas odłamki skał.
– To muszą być grudowie, bo nie grzeszą bystrością – powiedział w zamyśleniu. – Chociaż łuki to u nich nowość.
Virral oparł się przedramieniem ponad moją głową i pochylił, by mnie osłonić. Drugą dłonią sięgnął do swojej klamry i również ściągnął okrycie. Nie odrywał wzroku od mojej twarzy, jakby oceniał moją reakcję na te wydarzenia.
Kolejny wyrzut, spotęgował strzały, zamieniając je w gradobicie.
Pisnęłam, gdy ogromny głaz odczepił się od skał ponad naszymi głowami. Skuliłam się, gotowa na zmiażdżenie. Virral sapnął, gdy piaskowy odłamek uderzył go w plecy i rozprysnął się na kawałki. Odruchowo położyłam dłonie na jego piersiach, gotowa by go złapać. Opierał się o ścianę nade mną obiema rękami, a jego oczy... iskrzyły, jakby ciemnobrązowe bursztyny otulała czarna mgła migocząca w świetle gwiazd. Stał zdecydowanie za blisko.
– Ja pieprzę, ciebie to bawi!
– Wsłuchaj się w dźwięk strzał – polecił, ignorując mój wybuch. – To prymitywne łuki, a każdy z nich wydaje inny odgłos.
Wyostrzyłam zmysły i to był błąd, bo pierwsze co poczułam to zapach Virrala. Przymknęłam powieki, by odseparować się od hipnotyzującego spojrzenia i nasłuchiwałam. Przeszło mi przez myśl, że żartował, ale po chwili skupienia zdołałam wyłapać różnice. Stali na różnych wysokościach, dlatego tor lotu pocisku różnił się długością i dźwiękiem.
– Strzela trzech? – zapytałam. Pokiwał głową z aprobatą.
– Zaraz skończą im się strzały – powiedział. – Jeden jest leworęczny.
Spojrzałam na niego z zaskoczeniem, ale prychnął, wykrzywiając usta w grymasie, który optymista nazwałby uśmiechem.
Dowcipniś.
Usłyszeliśmy porykiwania grudów i szum kamieni, gdy wybiegali z kryjówek na zboczach, a chwilę później strzały przestały świstać w powietrzu.
– Teraz się okażę, czy jesteś tak dobra, jak mówili, czy będę musiał ochraniać twój tyłek, księżniczko? – zakpił.
Odsunął się nieznacznie i uniósł brew wyzywająco, nie zważając na przybliżających się przeciwników. Echo ich ciężkich kroków odbijało się od ścian piaskowych wzgórz. Dobyłam broni, po czym końcem ostrza szturchnęłam jego udo, w miejscu, gdzie miał ukryty sztylet.
– Lepiej martw się o siebie, ja mam sejmitary. Masz słaby refleks – stwierdziłam. Uniósł brwi zadziwiony. – Zrobiłeś fikołka i zapomniałeś miecza.
Animag uśmiechnął się tajemniczo. Chwycił się głazu, za którym się chowaliśmy i przeskoczył go, odpychając się nogami od ściany. Zanim zdążyłam wyjść z kryjówki, obezwładnił dwóch przeciwników. Nadepnął na końcówkę zakrzywionego miecza i podniósł go, nawet się nie schylając.
– Mam miecz – oznajmił.
Puścił do mnie oko z zuchwałością godną przekomarzającego się nastolatka. Zamrugałam kilkukrotnie. Nie mogłam uwierzyć, że to ten sam mężczyzna, którego bali się animagowie z Kamiennego Miasta. Spokojnym krokiem ruszył w kierunku nadbiegającej grupy grudów. Odbił pierwsze dwa uderzenia, zrobił obrót i zniknął w tłumie napastników.
Otrząsnęłam się, gdy kilka stworów rzuciło się w moim kierunku. Zdolności animagowego ciała wzrosły, a szkolenie u Higgidona przyniosło oczekiwany skutek. Walka stała się instynktowna. Warczenie i wrzaski grudów, nie robiły na mnie wrażenia. Uderzenia ich mieczy wydawały się słabsze niż kiedyś. Ruchy wolniejsze niż moje.
Zabiliśmy co najmniej dwudziestu, gdy okazało się, że ze zbocza góra zbiegają posiłki. Virral przedarł się przez przeciwników, z taką lekkością, jakby odgarniał gałęzie w gęstym lesie. Krew spływała mu po twarzy, lecz wydawał się opanowany i skupiony. Stanął za mną tak, że niemal stykaliśmy się plecami.
Po chwili nauczyłam się przewidywać jego ruchy. Dostosowałam się do niego bardziej finezyjnym stylem walki, który bazował na unikach, zwinności i szybkości. Nigdy nie lubiłam tkwić w miejscu, szczególnie gdy miałam do czynienia z tak powolnymi, lecz silnymi przeciwnikami. Virral zorientował się w moich zamiarach, zajął centralne miejsce pośrodku pobojowiska i walczył na wszystkie strony. Wbiegłam w szeregi atakujących. Robiłam wślizgi, skakałam nad głowami grudów, odpychałam się od ścian kanionu i wirowałam w śmiertelnym tańcu, tak jak nauczył mnie Higgidon. Użyłam nawet Virrala jako podpórki do wyskoku, by szybko zmienić stronę walki. Roześmiał się, gdy odepchnęłam się butami od jego uda i barku i skoczyłam nad zdezorientowanymi przeciwnikami, by znaleźć się za ich plecami.
Potworny ryk rozległ się nad naszymi głowami.
Zawtórowała mu cisza.
Grudowie przestali atakować i spojrzeli w górę. Wyostrzyłam wzrok i dostrzegłam głaz, który powoli odseparowywał się od góry. Ogromny, bardzo dziwny...
To nie głaz!
Trzy masywne sylwetki majaczyły na szczytach, otulone mrokiem nadchodzącej nocy. Odgłos szurania poniósł się echem, gdy powoli zsunęły się po zboczach.
Grudowie rzucili się do panicznej ucieczki, ale dwa stworzenia ruszyły ich śladem. Skakały po półkach skalanych jak zwinne małpy. Pokonały odległość od szczytów do ziemi z zatrważającą prędkością. Zeskoczyły i zrobiły wgniecenie w miejscu lądowania. Rzuciły się na uciekinierów i dosłownie rozszarpały ich na strzępy. Warczenie potworów i agonalne jęki mieszały się ze sobą. Nie mogłam odróżnić poszczególnych istot zwartych w makabrycznym kłębowisku, z którego wystrzeliwały urwane kończyny i wnętrzności.
– Co to...
– Piaskowe ogry – powiedział, nim zdążyłam dokończyć. – Nawet nie drgnij.
Ziemia zadudniła.
Zwróciłam głowę w kierunku kreatury, która zeskoczyła nieopodal nas i zamarłam z przerażenia. Masywne, owłosione cielsko zlewało się kolorem z otaczającymi nas beżowymi skałami. Wydłużone przednie kończyny, zakończone pazurami długości moich sejmitarów zaciskały się na ciele jednego z poległych grudów. Przebijały go na wylot. Masywny podłużny pysk zakończony obszernymi chrapami zwrócił się w naszym kierunku. Zielone oczy z poprzecznymi źrenicami spoglądały prosto na nas.
Stwór ruszył.
Virral złapał mnie za rękę, gdy instynkty nakazały mi ucieczkę. Ogr schował pazury i człapał na kłykciach przednich łap, niczym goryl.
– Katmah, Mekor? – Spojrzałam zaskoczona, słysząc głos Virrala.
Stał krok przede mną, tuż nad rannym grudem pozbawionym nogi. Ranny patrzył na ogra z ukosa i dyszał ciężko. Po chwili obrócił pysk do Virrala.
– Mekor – warknął.
Virral powoli klęknął i złapał swój sztylet oburącz. Wbił go w serce gruda i równie wolno podniósł się do pionu. Zagarnął mnie ramieniem, schował za swoimi plecami. Zmusił moje sparaliżowane ciało do zrobienia kilku kroków w tył. Ogr rzucił się w naszym kierunku i wbił szpony w gruda, którego zdążyła już opuścić dusza. Ryknął prosto na nas. Powiew gorącego powietrza z jego paszczy odrzucił mi włosy z twarzy. Odór zgnilizny przyprawił mnie o mdłości. Widok zakrwawionych kłów sprawił, że prawie ugięły się pode mną kolana.
Virral warknął i pochylił głowę.
Ogr przechylił pysk i spojrzał na niego uważnie. Chrapy poruszały się niespokojnie. Włochata paszcza wykrzywiła się w karykaturalnym grymasie.
Ze szczytów górskich zsunęło się kilkanaście stworów. Niektóre, z puszystą białą sierścią były nawet dwa razy mniejsze, od kreatury stojącej naprzeciw nas. Łapały ciała grudów w pyski i wspinały się po zboczach, wczepiając pazury w piaskowce. Obserwowałam je kątem oka, ale większość mojej uwagi spoczywała na samcu, który nas pilnował. Ślina kapała mu z pyska. Świdrował nas wzrokiem, jak potwór z najgorszych koszmarów. Stał tak blisko, że wystarczyłby jeden ruch łapy, by rozpłatać mnie na pół.
Pierwszy raz ucieszyłam się, że Virral był obok mnie. Pewnie osunęłabym się na ziemię, gdybym nie wspierała się na jego ramieniu.
Ogry zebrały ciała poległych grudów i zniknęły w ciemnościach, ale nawet wtedy nie odważyłam się ruszyć. Samiec wpatrywał się w Virrala i szczerzył kły. Pochwycił w pysk ciało gruda i odbiegł w kierunku skał.
Virral odsunął się, a gdy straciłam wsparcie jego ramienia, padłam na kolana. Trzęsłam się i wreszcie pozwoliłam płucom wziąć głębszy oddech. Zacisnęłam dłonie na spękanej ziemi, w którą wsiąkała brunatna krew grudów. Ślina ogra spływała mi po włosach. Czułam jej smród.
– Już po wszystkim – zapewnił Virral. – Będą ucztować do kolejnego nowiu, a grudowie na pewno tu nie wrócą.
Pokręciłam głową, nie mogąc wypowiedzieć słowa. Serce galopowało tak szybko, jakby nadal uciekało przed tym przerażającym stworzeniem. Miałam przed oczami spiczaste kły i pazury, wbijające się w grubą skórę gruda z taką łatwością.
Poczułam zapach Virrala, gdy kucnął obok. Stanowczym ruchem podniósł moją dłoń, mimo że paznokciami wczepiałam się w spękaną ziemię. Położył ją na swojej lewej piersi. Nie rozumiałam, do czego zmierza, ale nie potrafiłam zaprotestować.
Usłyszałam spokojny rytm jego serca. Pulsowało. Niemal czułam je pod opuszkami palców. Wyostrzyłam zmysły i skupiłam się tylko na tym. Chwilę tak trwaliśmy, nim poczułam ukojenie. Moja klatka piersiowa unosiła się coraz wolniej. Odetchnęłam i zwiesiłam głowę. Nie chciałam na niego spojrzeć, żeby nie dostrzegł wdzięczności w moich oczach. Virral wziął głębszy oddech, wyprostował się i ruszył przed siebie, odrzucając na bok miecz gruda, którym walczył.
– Dokąd idziesz? – zapytałam głosem ściśniętym ze strachu. – Pustynia jest w tamtą stronę.
– Znaleźć konie. – machnął ręką w przeciwnym kierunku. – Idź nad jezioro, żeby zmyć z siebie ten smród.
– Sama? – mruknęłam i spojrzałam na ścieżkę wiodącą wzdłuż skał, po których chwilę temu wspinały się ogry.
– Mam ci pomóc w kąpieli, księżniczko? – Zatrzymał się i spojrzał na mnie przez ramię.
– N...ie. Wolę sama – wydukałam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro