Rozdział 12
Tam, gdzie wszystko się zaczyna, teraz wszystko się kończy.
- Nie powinno cię tu być - przez chwilę myślałem, że się przesłyszałem, ale tajemnicza postać kontynuowała. - Nie tutaj i nie teraz kiedy trwa obława.
- Obława? - wypaliłem. - Jaka obława?
- Obława na ciebie - powiedział inny głos za mną. - Obława na nas wszystkich. Myśliwi postanowili z nami skończyć raz na zawsze. Nie jesteśmy bezpieczni.
- My? Kim jesteście? - spytałem.
Postacie zbliżyły się, a wtedy ujrzałem zwierzęta podobne do mnie. To były dziki.
- Mam rozumieć, że trwa obława, a wy mówicie to z taką dozą spokoju jakby nic się nie działo, tak?
Dziki posłały sobie znaczące spojrzenie.
- Myśleliśmy, że zaczniesz panikować, ale ty również się tym jakoś nie przejąłeś. Czyżbyś nie interesował się swoim dalszym losem?
To pytanie skłoniło mnie do refleksji. Faktycznie, po śmierci Narcyzy moje życie straciło jakikolwiek sens i nawet jeśli próbowałem się podnieść, jakaś niewidzialna siła ciągnęła mnie z powrotem w dół. Również to z jakim spokojem przyjąłem wiadomość o obławie od nieznanych mi dzików było zastanawiające. W jednej chwili stałem się obojętny na wszystko, co mnie otaczało łącznie z moim życiem.
- Dlaczego mi to mówicie? Dlaczego nie uciekacie? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. - Może wy również nie przejmujecie się swoim życiem?
Jeden z nich posłał mi karcące spojrzenie.
- Powinieneś być nam wdzięczny za ostrzeżenie. Chodzisz z głową w chmurach i nawet nie wiesz, co się dzieje. No już! Spadaj stąd! - pogonił mnie, trącając pyszczkiem w bok. - Nie chcesz skończyć jako danie główne jednego z myśliwych.
A właśnie, że chcę. Może przynajmniej raz w życiu się na coś przydam. Życie zaczęło mnie męczyć i to bardziej niż kiedykolwiek.
Rzuciłem im ostatnie spojrzenie po czym pobiegłem w głąb lasu. Błądziłem w nim tak długo dopóki światła latarki nie zaczęły przeszukiwać terenu. Zaczęło się. Są tu i wiedzą o tym, że i ja jestem. Widzą to po śladach w ziemi, domyśliłem się. Chciałem podejść. Chciałem, żeby myśliwi zakończyli moje życie, ale bałem się. Byłem tchórzem. Nie wiedziałem, co czeka mnie po drugiej stronie. A co jeśli tam będzie jeszcze gorzej?
Ochrzaniając swoje tchórzostwo, udałem się do barłogu.
~~~
Dzisiejszy dzień był pochmurny, a na dworze panował okropny mróz. Mimo to ja, znany jako masochista, postanowiłem przejść się nad jezioro. Fakt, może nie miałem z nim dobrych wspomnień, ba! Były to złe wspomnienia, które na stałe utkwiły mi w pamięci. Ale moje kończyny same mnie tam zaniosły. Usiadłem na jego brzegu i spojrzałem w niebo. Wciąż było zachmurzone, szare i smutne. Zupełnie jak mój nastrój. Ogarnęła mnie melancholia, której pozwoliłem przejąć nade mną kontrolę. W moich oczach pojawiły się łzy. Tak, dziki płaczą. Obraz rozmazał mi się całkowicie. Samotność, brak miłości i poczucia bezpieczeństwa utwierdziły mnie w przekonaniu, że to wszystko nie ma sensu. Podeszłem do tafli jeziora, w której odbijała się moja postać. Łzy skapywały na lód tworząc małą kałużę. Zajęty płaczem nawet nie zauważyłem, kiedy pojawili się myśliwi, którzy stali z tyłu, mierząc do mnie ze strzelby. Coś mówili, ale zignorowałem ich wciąż stojąc do nich tyłem. Uśmiechnąłem się smutno. To już koniec. Koniec mojej wędrówki przez życie. W miejscu, gdzie wszystko się zaczęło teraz wszystko się kończy, pomyślałem. Ostatni raz spojrzałem w swoje odbicie, a potem usłyszałem huk wystrzału. Kulka przebiła mnie na wylot, a ja padłem na zimny śnieg. Poczułem ból, który ogarnął całe moje ciało. To już koniec, to już koniec - powtarzałem w myślach te słowa jak mantrę. Spojrzałem ponownie w niebo, które teraz było pogodne, a zza chmur wyszło słońce zupełnie jakby cieszyło się z obrotu wydarzeń. Jakby niebo cieszyło się, że w końcu do niego trafię, a ono przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Nareszcie poczułem się szczęśliwy. Śmierć to ucieczka od problemów. Ucieczka dla tchórzy takich jak ja.
Wydałem ostatnie tchnienie, a potem...
A potem?
Potem nie było już nic.
~~~~~~~
...................
Wkrótce epilog...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro