Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

8.

5 października 1998

Poniedziałki miały w sobie coś takiego, że Harry, choćby był najbardziej wypoczęty na świecie, i tak nie miał ochoty wstawać. Wprawiały go w swego rodzaju odrętwienie i skłaniały podstępem do narzekania od samego rana. To był ten dzień tygodnia, którego nienawidził z wzajemnością.

Wstał, burcząc pod nosem przekleństwa w kierunku tego okrutnego dnia tygodnia. Poszedł do wspólnej łazienki, żeby jakkolwiek się prezentować. Umył twarz, ręce i zęby, a potem ubrał się w mundurek. Założył na siebie szatę, po czym, po powrocie do dormitorium, włożył do torby niezbędne na zielarstwo i zaklęcia przybory.

Jedyne pocieszenie stanowił fakt, że – przed jakimikolwiek zajęciami – mógł się najeść.

Pozostałych siódmorocznych Gryfonów nie było w dormitorium, zatem Harry założył, że wstał jako ostatni. Uznał, iż to był znak: albo się pospieszy, albo nie naje.

Wyskoczył z dormitorium i zbiegł do pokoju wspólnego. Stamtąd już ruszył w kierunku wyjścia. Jak tylko przeskoczył przez próg za portretem Grubej Damy, puścił się sprintem na dół.

Przeskakiwał po dwa, trzy stopnie Wielkich Schodów, oddychając miarowo. Naprawdę chciał porządnie zjeść przed zajęciami.

Niektóre obrazy krzyczały coś za nim. Usłyszał fragment o szaleńcu i ostrożności. Nie przejmował się tym jednak ani trochę.

Miał też nadzieję, że zobaczy się z Ginny. Na samą myśl o niej uśmiechał się szeroko. Zwłaszcza, że od soboty nie udało im się porozmawiać. Ginny tłumaczyła się nawałem nauki. Rozumiał to.

Wpadł do Wielkiej Sali jak burza. Szybko, ignorując spojrzenia uczniów, dostał się do stołu Gryffindoru. Opadł na siedzenie między Ronem a Neville'em.

— Cześć — rzucił zdyszany.

Pozostali przywitali się z nim, wyglądając na nieco bardziej ożywionych niż on przed biegiem.

Ginny siedziała obok Lavender Brown, milcząc. Nie patrzyła na nikogo, wbijając wzrok w talerz.

Harry zmarszczył brwi. Coś się musiało wydarzyć. Chciałby się dowiedzieć już. Martwił się o nią. Kochał ją. Nie miał jednak zamiaru pytać, gdy tak wiele uszu słuchało.

Wziął trzy kromki chleba, posmarował masłem, a do tego dobrał ser, szynkę i jajko na twardo. W pucharze zaś był sok dyniowy.

Jadł śniadanie dokładnie, choć szybko. Co chwilę mimowolnie żerował w kierunku Ginny.

W końcu ich spojrzenia spotkały się na moment; Ginny nawet nie uniosła kącików ust. Wyglądała na... pustą.

To nie było coś, do czego się przyzwyczaił. Zwykle stanowiła promyczek słońca, powód do uśmiechu. Teraz zaś kojarzyła się z obrazem rozpaczy.

Ron wyrwał go z zamyślenia przez szturchnięcie łokciem pod żebra. Harry aż syknął z bólu.

— Malfoya nie ma — szepnął.

Harry odwrócił nieco głowę, by spojrzeć w kierunku stołu Slytherinu. Faktycznie, nigdzie nie zauważył tej jasnej, charakterystycznej czupryny, uczesanej w gustowny sposób.

Czyli wciąż był w skrzydle szpitalnym.

Pomfrey wspominała, że zamierzała wezwać Willisa. Harry zastanowił się, skubiąc zębami dolną wargę. Zapatrzył się w przestrzeń.

Czy Willis mógłby mu coś powiedzieć? Dla dobra sprawy naginanie prawdy nie było przestępstwem, prawda? Mógłby... Mógłby powiedzieć, że Malfoy to jego przyjaciel. Jak Hermiona. O Hermionie Willis rozmawiał przecież bez problemu, zatem podobny numer był całkiem realny. Tak długo, jak Willis nie znał ich stosunków takimi, jakie były naprawdę.

Aż się do siebie uśmiechnął. To byłoby tylko malutkie kłamstewko. Niegroźne. Nieistotne. A przyniosłoby ogrom korzyści.

Warto było spróbować.

— Chcesz się dziś wybrać do Hermiony? — zaproponował Ronowi.

Ron pokiwał entuzjastycznie głową.

— Zawsze! — Napchał jedzenia do ust. — Pfecief wief, że nie musis mnie namafiać — ledwo wydusił, mając pełne usta.

Harry zaśmiał się krótko, ale głośno. Wątpił, by Ron kiedykolwiek się zmienił.

— Po zajęciach się do niej wybierzemy — obiecał.

Propozycja Harry'ego zdecydowanie polepszyła humor Rona. Sam Harry jednak nie potrafił się tak do końca ucieszyć. Ginny wciąż wyglądała, jakby ktoś zabił jej ukochanego kota. A to ona była jego ukochaną. Najważniejszą osobą pod słońcem.

Jak tylko skończył jeść, wstał i zbliżył się do Ginny. Dotknął jej ramienia, na co podskoczyła.

— Nie chciałem wystraszyć — powiedział przepraszająco, starając się uśmiechać delikatnie.

Ginny pokiwała powoli głową, za wszelką cenę unikając jego wzroku.

— Co się dzieje? — zapytał, pochylając się.

Chciał ją objąć, przytulić, pogłaskać. Powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Zrobić cokolwiek, byle tylko Ginny się uśmiechnęła. Zaśmiała. Odpowiedziała.

Milczała. W pewnej chwili po prostu wstała, odsunąwszy jego dłoń i prawie wybiegła z Wielkiej Sali. Harry, nie rozumiejąc już niczego, poleciał za nią. Chciał koniecznie poznać odpowiedzi na trapiące go pytania.

Złapał ją, gdy była w drodze do Wielkich Schodów.

Ścisnął jej nadgarstek, zatrzymując gwałtownie. Odwrócił ją w swoją stronę.

Miał wrażenie, że trzymał lalkę. Ginny nie stawiała oporu, poddawała się w milczeniu, jednocześnie patrząc gdzieś ponad jego ramię. To pogłębiało niepokój, który czuł Harry.

— Ginny? Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? — Wszedł na błagalną nutę. Zrobiłby przecież dla niej wszystko.

Wreszcie się poruszyła. Ich spojrzenia spotkały się, zaś usta Ginny drgnęły. Próbowała coś powiedzieć, lecz robiła to tak cicho, że Harry nie mógł usłyszeć. Nawet, gdy się pochylił, miał problem z odróżnieniem słów.

— Ginny...

— Nie kocham cię.

Nie kocham... co?

Harry'ego sparaliżował szok. Nie był pewien, czy naprawdę dobrze usłyszał to, co miała mu do powiedzenia. Nie, nie, nie! To był tylko głupi, nieśmieszny żart, prawda?

Odsunął ją od siebie na długość ramion, wpatrując w jej twarz z czymś w rodzaju przerażenia. Szukał oznak kłamstwa, fałszu, żartu, czegokolwiek, co dałoby mu nadzieję, iż jej słowa nie były prawdą.

Przecież jeszcze niedawno byli razem szczęśliwi, zakochani, radośni. Pieprzyli się, kurwa mać! Harry nie chodził do łóżka z byle kim, do cholery! Oddał jej... wszystko. Była dla niego najważniejsza! Wakacje to był najlepszy czas w jego życiu!

A Ginny rozbiła to trzema słowami. Ot tak. Jakby nigdy nic nie znaczył.

Jej oczy zaszły łzami. Zupełnie nagle wyrwała się i uciekła tak szybko, jak potrafiła, powstrzymując szloch.

Harry wciąż tkwił na środku korytarza z wyciągniętymi rękoma, oszołomiony, z mocno bijącym sercem. Czuł w środku, jak się rozpadał, rozsypywał na milion kawałków, a potem te kawałki były deptane na pył. I tym pyłem był on. Niczym więcej.

W takim stanie znalazł go Ron, który właśnie skończył jeść śniadanie w Wielkiej Sali.

Od razu zjawił się u boku przyjaciela, spojrzał ze zmartwieniem na jego twarz.

— Kto cię spetryfikował? — zapytał, wciąż sprawdzając stan Harry'ego.

— T-to... — Harry chrząknął. — To nic takiego — rzucił głosem odległym, nieswoim. Czuł palące łzy w oczach.

Nacisnął palcami na powieki, żeby tylko nie rozkleić się na środku korytarza. Ułatwił to coraz głośniejszy gwar głosów.

— Chodźmy na zielarstwo, bo się spóźnimy — powiedział do Rona i ruszył przodem.

Choć informacja od Ginny zdruzgotała go, cieszył się, że Ron swoją ślepotą i podejściem odciągał jego myśli od smutku. Harry nie chciał mówić przyjacielowi o tym, co się wydarzyło przed chwilą. Jeszcze nie.

Jak robot podążył za Ronem, skupiając się na ruchach jego nóg; z nienaturalnym zaciekawieniem patrzył, jak stopy przyjaciela wytyczały niewidzialną ścieżkę w kamieniu, prowadziły go przez przejścia, aż wreszcie weszli na błonia. Tam uginały źdźbła trawy, tworząc trop widzialny dla wytrawnego tropiciela. Lub kogoś, kto – jak Harry – obserwował jego nogi.

Tak było prościej udawać, że w głowie wcale nie szalał sztorm, który doprowadzał go do szaleństwa.

Potrzebował znaleźć sobie jakieś wciągające zajęcie. Potrzebował czegokolwiek, co pozwoli mu skupiać umysł na czymś więcej niż bolesne słowa Ginny.

— Co jest? — dobiegło go pytanie.

Podniósł głowę nieco za szybko.

Patrzył prosto w niebieskie oczy Rona, mrugając szybko. Starał się choć trochę udawać, że wcale nie walił mu się świat. Ginny wcale...

— Nic nie jest. — Wzruszył ramionami, starając się wyglądać i brzmieć nonszalancko.

Ron zmrużył oczy.

— No dobrze — wymamrotał.

Po chwili weszli do jednej z kilku szklarni, w której to mieli zająć się jakimiś rzadkimi roślinami. Ich właściwości zmieniały się wraz z ilością użytą głównie do eliksirów. Mogły być ziołami lub trutkami.

Profesor Sprout przyjrzała się ich twarzom ze zdeterminowanym uśmiechem. Wzięła się pod boki.

— Witajcie — przywitała się. — Wpiszcie mi się na listę — poprosiła. — Tymczasem pan Longbottom pomoże mi z wykładem.

Neville wyglądał na bardzo dumnego z siebie, gdy profesor Sprout ich poinformowała o planach na zajęcia. Harry wiedział, zresztą jak wszyscy, że Neville bardzo, ale to bardzo lubił zielarstwo. Nikogo by nie zdziwiło, gdyby zastąpił na stanowisku nauczyciela Sprout.

Kiedy Neville wyszedł na środek, Harry napisał swoje nazwisko na pergaminie podanym przez McMillana. Podał go dalej Ronowi, odpływając.

Lubił Neville'a, chętnie by go wysłuchał w innej sytuacji, lecz teraz... Teraz jego umysł skupiał się na cierpieniu. Na krótkim wyznaniu. Wątpił, by z łatwością od tego uciekł.

Zamknął oczy. Liczył oddechy, dzieląc je na wdechy i wydechy, żeby tylko się nie rozkleić. Nie było to najłatwiejszym z zadań.

„Nie kocham cię."

Dlaczego przestała? Kiedy to się stało? Czyżby coś przeoczył? A może zrobił coś głupiego, co ją odtrąciło? Czy mógłby to naprawić? Może dałaby się przekonać przy rozmowie, aby dała mu jeszcze jedną szansę?

Nieświadomie przygryzał język tak mocno, że zrobił sobie głęboki ślad. Bolało. Przyjemnie przywracało do rzeczywistości.

— Żeby poprawnie odmierzyć dawkę leczniczą, potrzebujemy wagi — przebił się do świadomości głos Neville'a, który z dumą dzielił się wiedzą.

Harry zamrugał. Rozejrzał się dyskretnie po klasie.

Wszyscy słuchali go z ogromną uwagą, bez żadnych złośliwości. Nikt nie czynił złośliwych uwag. Byli dorośli i chcieli się czegoś nauczyć, nie robić sobie żarty. To było... budujące.

Nawet Ron stał, patrząc prosto na kolegę, i słuchał z rękoma opartymi o stół. On również chciał wiedzieć więcej. Dla siebie czy dla Hermiony?

Zresztą... Jakie to w ogóle miało znaczenie? Oni mieli chociaż siebie, gdy Harry ostatecznie został sam ze sobą. Ginny go nie chciała. Hermionę i Rona łączyło uczucie.

I znów ukłucie w sercu, to mocne, nieprzyjemne. Jak kolka. Harry skrzywił się, powstrzymując przed przyciśnięciem dłoni do klatki piersiowej, jakby to miało go uchronić od bólu.

Ginny skrzywdziła go w najgorszy z możliwych sposobów. Kiedy... To wszystko... Dlaczego to zrobiła?

*

Było mu cholernie ciężko skupić się na zajęciach.

W głowie zasiedliło mu się rój much, które bzyczały jak wściekłe, utrudniając koncentrację. Nie potrafił nawet przypomnieć sobie, o czym była mowa na zielarstwie. Z zaklęć za to zapamiętał, że nie widział Malfoya. I tyle.

Chodził po Hogwarcie niby bez celu, w ogóle niegłodny, zapatrzony w przestrzeń. Tak naprawdę liczył, że w końcu przypadkiem wpadnie na Ginny, która porozmawia z nim.

Nie było jej jednak ani w Wielkiej Sali, ani nigdzie. Nie chciał pytać jej koleżanek, ale czuł, że coś było nie tak. Inaczej by się przecież pojawiła na posiłku. Czyżby...?

Nadzieja umierała ostatnia. Zawsze.

Może Ginny faktycznie żałowała swoich słów i chciała je cofnąć?

Przez tę sytuację Ron udał się do Hermiony sam. Harry celowo go unikał, aby nie iść wraz z nim do szpitala. Nie miałby siły patrzeć, jak jego przyjaciel jest szczęśliwy, a on... Nie, nie dzisiaj. Nie byłby w stanie tego przeżyć.

Miał nadzieję, że Ron wybaczy mu podły humor.

Chyba piąty raz przechodził przed portretem Grubej Damy, gdy z pokoju wspólnego wyszedł Ron. Musiał niedawno wrócić i szukać Harry'ego.

— Harry, chcę porozmawiać — rzucił cicho.

Harry nie wiedział jednak, czy był gotów porozmawiać z kimkolwiek. Zgodził się, oczywiście, aby nie robić przykrości chociaż przyjacielowi.

— Chodzi o Hermionę — uściślił Ron.

Bez słowa ruszyli w kierunku Pokoju Życzeń, aby nikt ich nie podsłuchał. Dla pewności Harry rzucił zaklęcie.

— Co jest? — Starał się brzmieć na zainteresowanego. Był zainteresowany, jasne, jednak mała tragedia życiowa wytrąciła go z równowagi. Z tych resztek, które starał się zachować.

Ron był nerwowy. Harry widział to w każdym jego ruchu: w nerwowo skubanych skórkach, w przygryzaniu wargi i bawieniu się kosmykami włosów. Do tego wyłamywał palce.

W końcu jego przyjaciel westchnął głośno.

— Jeszcze się nie wybudziła. Willis coraz bardziej się martwi. A zaklęcie zaczęło oddziaływać na wątrobę. Dzieje się to, czego się obawiał — wyjaśnił, błądząc wzrokiem po kamiennych ścianach.

Stanęli przed gobelinem z Barnabaszem Bzikiem. To Ron pomyślał o miejscu i przeszedł się trzy razy pod ścianą.

W końcu Pokój Życzeń ukazał swe drzwi. Przekroczyli je wspólnie, milcząc.

Harry nie wiedział, co mógłby powiedzieć, aby pocieszyć przyjaciela. Sam potrzebował pocieszenia, na Merlina!

Pokój Życzeń objawił im się jako mały, przytulny salonik z kominkiem i sofą przed nim. Nieopodal stał stoliczek z dwoma krzesłami, zaś na blacie leżała tacka z ciastkami. Obok był imbryk z parującą herbatą i dwie filiżanki.

Ron przygotował im napoje, usiedli przed kominkiem. Harry podwinął kolana pod brodę, Ron zaś się rozsiadł.

— Co teraz? — zapytał Ron głucho.

Obaj patrzyli w ogień z twarzami bez wyrazu.

Harry wzruszył ramionami, nie mając odpowiedzi na cokolwiek, o co mógłby teraz zapytać Ron. Co miałby zrobić? Jak pomóc Hermionie?

— Nie wiem — odpowiedział, choć nie musiał.

— Czy to ma sens? Ta walka? — zadał kolejne pytanie.

Harry zagryzł wargę.

— Walka zawsze ma sens. Zawsze — podkreślił. Choć sam nie czuł się na siłach, walka musiała trwać. Po prostu. Bez niej się nie wygrywało. — Nie możemy się poddać. Właśnie dla niej.

Od strony Rona dobiegło go westchnienie. Kątem oka zaobserwował, że Ron zmienił pozycję – pochylił się w kierunku ognia, potarł dłonie. Zaraz jednak sięgnął po filiżankę leżącą na podłokietniku sofy, napił się herbaty.

Cisza między nimi była wyjątkowo niekomfortowa. W powietrzu wisiały wątpliwości i pytania, które wciąż musiały pozostać bez odpowiedzi.

Harry ścisnął nasadę nosa. Czuł się przytłoczony... wszystkim.

Hermiona, Dennis, Malfoy. Co tu się, kurwa, działo? Dlaczego teraz?

Chciałby przeżyć jeden – jeden! – rok w Hogwarcie bez żadnych problemów, niuansów lub osób czyhających na życie jego lub jego przyjaciół. Czy to było tak wiele?

Napił się herbaty, po czym wstał i zjadł ciastko owocowe. Spojrzał na Rona, który nie odrywał wzroku od ognia.

Czemu Ron i Ginny byli tak bardzo podobni? A może tylko mu się wydawało przez... to wszystko?

Harry uznał, że powinien znaleźć sobie zajęcie, aby tylko nie myśleć o Ginny. Wspomniał Malfoya i wszystkie pytania, które przyszły mu do głowy w związku ze sprawą.

Mapa Huncwotów i peleryna-niewidka czekały, aby ich użył. Oblizał usta. Chyba powinien dowiedzieć się czegoś więcej w sposób niekonwencjonalny. Malfoy pewnie nie mówił mu wszystkiego.

Pochłonął kolejne ciastko. To nie był głupi pomysł.

— Ginny mnie zostawiła — wypalił bez namysłu.

Nim Ron zdążył wyjść z szoku, Harry wręcz w biegu opuścił Pokój Życzeń.

Dotknął medalionu od McGonagall, po czym powiedział wyraźnie, choć cicho:

— Święty Mungo.

Poczuł szarpnięcie w okolicy pępka, a potem został przetransportowany do szpitala. Wylądował na stopach, ale mało brakowało, aby się przewrócił.

Szybko popędził korytarzami, nie mając czasu na kulturę czy pogaduszki. Biegł, kierując się prosto do gabinetu Willisa, źródła, z którego mógł czerpać przydatne informacje.

Zatrzymał się przed jego gabinetem, zapukał, lecz nie otrzymał odpowiedzi. Zdenerwowany, z niespokojnym oddechem, spojrzał na korytarz. Willis mógł być przecież gdziekolwiek – jako uzdrowiciel miał na pewno wielu pacjentów.

Zapytał o niego pierwszego uzdrowiciela, którego zobaczył.

— Prowadzi badanie — udzielił informacji wysoki, chłodny mężczyzna.

Harry podziękował mu krótko, a następnie udał się w odwiedziny do Hermiony. Po pierwsze, dawno się z nią nie widział. Po drugie, to było zdecydowanie lepsze od bezczynnego wgapiania się w sufit lub ścianę.

Wszedł do pokoju swojej przyjaciółki, przywitał się z nią ściśnięciem za nadgarstek. Na twarzy Harry'ego pojawił się nieśmiały uśmiech.

Mimo nowości od Rona, Hermiona wyglądała dobrze. Harry miał wrażenie, że smacznie spała i trochę podświadomie czekał, aż otworzy oczy. To było dziwne, ponieważ nie zrobiła tego.

Musiał potrząsnąć głową, aby uwolnić się od tych niedorzecznych wizji. Przynajmniej jednak nie myślał o Ginny, a to było przecież dla niego priorytetem.

Wziął sobie krzesełko spod parapetu, usiadł obok jej łóżka i zaczął opowiadać o tym, co się wydarzyło od momentu ostatniej wizyty. Głównie mówił o Malfoyu i dziwnym ataku na niego, o Ginny ledwie wspomniał.

Był właśnie w trakcie zdradzania swojego planu, gdy ktoś wszedł. Harry odwrócił się błyskawicznie w kierunku drzwi, zamilknąwszy.

Patrzył na niego uzdrowiciel Willis.

— Dobry wieczór — przywitał się Harry.

Mężczyzna skinął mu głową, po chwili zaś podszedł bliżej.

Harry już miał się odezwać, gdy magomedyk uniósł dłoń, aby poczekał; Willis wyciągnął różdżkę, którą zaczął machać nad Hermioną. Zbadał tyle, ile potrzebował, zanotował coś w notesie, a potem rozłożył ręce.

— Co mógłbym dla ciebie zrobić?

Harry oblizał usta.

— Czy to, co spotkało Malfoya...? — Nie dokończył, zaś palcami wskazał na Hermionę.

Willis bardzo szybko połączył fakty. Pokiwał twierdząco głową.

— Dokładnie to samo. — Oparł dłoń o ramę łóżka szpitalnego. — Pan Malfoy ma bardzo dużo szczęścia, szczerze powiedziawszy. Jestem niemal pewien, że dla niego obejdzie się bez jakichkolwiek skutków ubocznych — podzielił się przypuszczeniami.

Harry pokiwał głową, analizując słowa Willisa. Okej, to się zgadzało.

— Jak to możliwe, że klątwa nie zadziałała?

Willis wzruszył ramionami.

— Ciężko jednoznacznie stwierdzić. Możliwości jest naprawdę wiele — zaczął. — Różdżka mogła być uszkodzona. Strumień klątwy mógł odbić się od szklanej powierzchni, co go zaburzyło i mie uderzył z pełną mocą. Rzucający mógł być niedokładny. Rzucającego coś rozproszyło. Skupienie przy rzucaniu zaklęcia było zbyt małe. Może nawet doszło do sprzężenia zwrotnego.

Faktycznie, istniało bardzo wiele możliwości, aby zaszła ta sytuacja. Harry wysilił umysł; nie był przecież Hermioną, która by pojęła w lot to, co miał jej do przekazania Willis. Niemal przeklinał swoje zdolności analitycznego myślenia.

— Zaraz. — Harry przekrzywił głowę i przyjrzał się uzdrowicielowi. — Sprzężenie zwrotne... Czy pan... Naprawdę? Przecież aurorzy go przesłuchiwali!

Sam też o tym myślał. Ale to nie było możliwe. Poza tym Malfoy w czasie śmierci Dennisa był w Wielkiej Sali.

Czekał, aż uzdrowiciel zaśmieje się, powie coś żartem, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Patrzył w poważne oczy i twarz z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami. Nie żartował. Sugerował, że Malfoy mógłby rzucić klątwę.

Po wojnie? Po tym, co przeżył? Nigdy. Poza tym miał alibi. Harry sam go wtedy widział.

— Nie mnie osądzać, co kto zrobił, panie Potter — mówił cicho. — Jestem uzdrowicielem, nie sędzią Wizengamotu. Zapytał pan o możliwości, zatem odpowiedziałem panu tak wyczerpująco, jak potrafiłem — wyjaśnił.

Przez chwilę zapadła między nimi cisza. Harry wciąż nie potrafił uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. W końcu Willis spojrzał na zegarek.

— Późno już. — Uśmiechnął się do Harry'ego. — Proszę wracać. Zaraz u panny Granger będzie pielęgniarka z lekami i posiłkiem. Pan również potrzebuje odpoczynku.

Nie czekając na odpowiedź, wyszedł. Harry patrzył na drzwi, czując jeszcze większy mętlik w głowie.

Mówiąc szczerze, ta wizyta niczego nie rozjaśniła. Lepiej – przez Willisa miał tylko więcej pytań, na które nie potrafił znaleźć choć jednej sensownej odpowiedzi. To było straszne.

Przeniósł spojrzenie na śpiącą Hermionę. Chciałby zanurzyć się w tej błogiej nieświadomości, w której tkwiła. Mógłby nie myśleć o tych wszystkich problemach czy zawodzie miłosnym. Po prostu trwałby w jakimś punkcie, zawieszony, ale wolny od trosk.

Westchnął pod nosem, rozprostował nogi i ręce, a potem niespiesznie wyszedł z sali. Dotknął medalionu, żeby wrócić do Hogwartu.

*

Siedział przy Mapie Huncwotów na łóżku, zasunąwszy wcześniej zasłony i rzuciwszy „Muffiato". Pożegnał się z kolegami, życząc im dobrej nocy – nie chciał, aby mu przeszkadzali.

Wzrokiem szukał Malfoya. Nie było go w skrzydle szpitalnym, czyli Pomfrey musiała go już wypuścić. Nie znajdował go nigdzie tam, gdzie miał dostęp przez mapę.

Przypadkiem jednak wypatrzył kropkę opatrzoną imieniem Ginny. Przełknął ciężko. Mimowolnie śledził jej ruchy na Mapie.

Właśnie szła przez Wielkie Schody. Na piątym piętrze spotkała się z Deanem Thomasem, a stamtąd razem udali się na siódme. Harry myślał, że pewnie razem wrócą do pokoju wspólnego, lecz tak się nie stało: zamiast tego poszli w kierunku Pokoju Życzeń.

Harry'ego coś zakuło w sercu. Chciałby... Chciałby być tam zamiast Deana. Jednocześnie w środku coraz bardziej płonął ze złości i zazdrości. Powinien tam być zamiast Deana. On ją będzie...

Zamknął oczy i zazgrzytał zębami. Nawet nie próbował powstrzymać furii, która w nim narastała. To było coś tragicznie niszczącego, ale w pokręcony sposób i budującego.

Chciałby zobaczyć, jak Dean cierpi. Jak Ginny nie może przestać płakać za nim, żałując swojego wyboru. Jak Dean błaga go o litość. Jak Ginny kaja się, chcąc do niego wrócić, obiecując wszystko. Jak Dean... Jak...

Stop.

Harry odetchnął parę razy głęboko, licząc wydechy. Nie mógł tak myśleć. A przynajmniej nie powinien. Niepotrzebnie nakręcał się na coś, na co nie miał do końca wpływu. Musiał zwyczajnie zaakceptować ten fakt, uwierzyć, że był najlepszym człowiekiem, jakim tylko mógł być, ale najwyraźniej Ginny oczekiwała czegoś innego. Albo nie była mu pisana.

Tylko że to i tak kurewsko bolało.

„Nie kocham cię."

Na samo wspomnienie szpony cierpienia rozerwały jego serce na tysiące kawałeczków, z oczy mimowolnie pociekły łzy.

Wcisnął twarz w poduszkę i wył, dając upust swoim emocjom, swojemu bólowi. Płakał i szlochał, smarkał i dławił się, powoli oczyszczając umysł. Gratulował sobie pomyślunku: przynajmniej wcześniej rzucił zaklęcie wyciszające.

Kiedy już jako tako się uspokoił, oddychał prawie miarowo, wysmarkał się w chusteczkę. Rzucił ją gdzieś za łóżko, a potem rozwalił na plecach.

Było mu lepiej i gorzej. Lepiej, bo naprawdę potrzebował wyrzucić negatywne emocje. Gorzej, bo uważał, że jako osiemnastoletni mężczyzna już nie powinien tak reagować. To było mało męskie w jego mniemaniu.

— Koniec psot! — Mapa Huncwotów wymazała się, zabierając swój sekret.

Harry odłożył i pergamin, i różdżkę na stolik obok łóżka, zaraz sięgając po okulary, które również tam skończyły.

Dzięki wypłakaniu się poczuł, jak bardzo był zmęczony. Ziewnął, jakby na dowód. Ułożył się wygodnie pod kołdrą, po czym zamknął oczy. Potrzebował bardzo, bardzo niewiele, żeby naprawdę zasnąć.

Miał nadzieję, że uda mu się wyspać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro