4.
22 września 1998
— Szybko! — wydała polecenie McGonagall, wstając od stołu nauczycielskiego.
W Wielkiej Sali wrzało. Spanikowani uczniowie zaczęli krzyczeć, podnosząc się z siedzeń w trakcie lunchu. Powodem narastającej paniki był patronus, którego przed chwilą otrzymała dyrektorka od profesor Sprout; nauczycielka, spiesząc do Wielkiej Sali na posiłek, natrafiła na poważnie rannego ucznia.
McGonagall opuściła komnatę w towarzystwie pani Pomfrey oraz Slughorna.
Harry błyskawicznie, korzystając z zamieszania, wymknął się za nimi. Nie zareagował na wołającą go Ginny, zainteresowany wypadkiem.
Starając się pozostać w pewnej odległości od nauczycieli, śledził ich aż do wyjścia od strony szklarni. To tam na podłodze leżał uczeń, nad którym pochylała się profesor Sprout.
Profesorowie, którzy dopiero co przybyli na miejsce, zbliżyli się do nieruchomego ciała. Pomfrey rzuciła się z różdżką, wypluwała z siebie zaklęcia tak szybko, że ledwo można było ją zrozumieć. McGonagall spojrzała na Slughorna.
— Poppy, co już wiesz? — zapytała dyrektorka.
Pomfrey jednak wciąż była zajęta uczniem, więc nie odpowiadała. Sprout wyprostowała się. We trójkę patrzyli na pracującą pielęgniarkę. Harry, ukryty za filarem, oczekiwał na werdykt.
Wreszcie Pomfrey westchnęła głęboko. Jej ciałem wstrząsnął wyraźny dreszcz.
— Przykro mi, Minerwo — odezwała się spiętym od emocji głosem. — Nie żyje.
Atmosfera stała się tak gęsta, że Harry niemal wyczuwał napięcie płynące od nauczycieli. Sam był w ogromnym szoku. Ktoś właśnie zginął. Ktoś poświecił życie w imię czego właściwie? Harry był pewien jednego: teraz sprawa na pewno nie ucichnie tak łatwo.
— Horacy — zwróciła się do Slughorna McGonagall głosem zmęczonym, całkowicie pozbawionym zwyczajowej werwy. — Poślij pilną sowę do Ministerstwa Magii. Potrzebujemy tu aurorów. To już nie są żarty.
Slughorn skinął głową, po czym odszedł szybkim krokiem, nie zauważając Harry'ego.
— Pomono, idź do Wielkiej Sali. Mamy stan wyjątkowy. Uczniowie muszą się znaleźć w pokojach wspólnych. Opiekunowie domów muszą im powiedzieć. — Sprout pokiwała głową, wciąż nie wierząc, że uczeń jej zmarł na rękach. — Za dwadzieścia minut chcę z wami porozmawiać. Ustalimy, co powiedzieć uczniom.
— Oczywiście. — Przysadzista czarownica pobiegła do Wielkiej Sali.
— Poppy, zajmij się, proszę, ciałem. Poinformuj rodzinę chłopca.
Harry wyjrzał nieco zza filaru, aby dowiedzieć się, kto tym razem był ofiarą tego zwyrodnialca. Aż wciągnął głośniej powietrze, zdradzając swoją obecność: to był Dennis Creevey, młodszy brat zmarłego w maju Collina.
McGonagall i Pomfrey spojrzały w miejsce, w którym stał. Zaklął pod nosem, widząc, że obydwie czarownice czekały na jego ukazanie.
— Potter — rzuciła McGonagall, nie wyglądając ani trochę na zaskoczoną.
— Ma pani jakieś podejrzenia?
— Żadnych — przyznała, podczas gdy pani Pomfrey zaczęła lewitować ciało w kierunku skrzydła szpitalnego.
Zostali tylko we dwójkę, nie ruszając się. Wymienili przeciągłe spojrzenie.
— Jeśli tak dalej pójdzie, będę zmuszona zamknąć szkołę — odezwała się McGonagall, wpatrując w korytarz, którym przed chwilą podążała Pomfrey. Westchnęła ciężko. — Nie sądziłam...
— Że będziemy musieli przechodzić znów to samo? — dokończył gorzko Harry. Gdy dyrektorka pokiwała głową, uśmiechnął się z żalem. — Ja też nie, pani profesor.
Nie pierwszy, nie ostatni raz zapewne zobaczył, jak bardzo kobieta była zmęczona. Wydarzenia z czasów wojny odcisnęły na niej swoje piętno, zaś obecne ataki wykańczały, dobijały. Harry cholernie mocno współczuł McGonagall. Ciążyła na niej ogromna odpowiedzialność. Nie mógł jej jednak pomóc. Nawet nazwisko Potter w tej kwestii niewiele znaczyło.
— Pani profesor, zrobię wszystko, aby pomóc — zapewnił, chcąc nie tylko wziąć czynny udział w schwytaniu mordercy, ale także poprawić jej humor.
Posłała mu słaby uśmiech.
— Dziękuję, Potter. Wiem, że nie odwiodę cię od tego, zatem nie zamierzam próbować.
Zdziwił się. Spodziewał się raczej kategorycznie odmowy ze strony dyrektorki. Zdawała sobie sprawę, że to było niebezpieczne zadanie. Szczególnie dla kogoś, kto cztery miesiące temu zabił Voldemorta.
A jednak znała go. Bardzo dobrze go znała. Wiedziała, że i tak by się wtrącił.
Powoli, nieśmiało, odpowiedział jej uśmiechem. Skłonił się.
— To ja dziękuję. Za pozwolenie. To dla mnie sprawa osobista od momentu, w którym ten... człowiek — wypluł z pogardą — podniósł różdżkę na Hermionę.
— Wracaj do pokoju wspólnego, Potter — zmieniła temat. — Niedługo przyjdę, by z wami porozmawiać. — Skinąwszy głową, ruszył do przodu. Uszedł ledwie parę kroków, gdy McGonagall odezwała się: — Potter, tylko nic nie mów. Nikomu — zastrzegła.
— Oczywiście, pani profesor — zapewnił i odszedł.
Mozolnie ruszył w kierunku Wielkich Schodów. Już słyszał gwar rozmów, podniesione głosy i mnóstwo teorii, dlaczego dyrektorka kazała im się znaleźć w pokojach wspólnych.
Nie chciał się z nikim widzieć, wciąż nie mogąc do końca uwierzyć, że zginął uczeń. Dennis. Znał go przecież. Całkiem nieźle. Właściwie był jeszcze dzieckiem. A skończył jak starszy brat, który zginął za wolność wielu, za bezpieczeństwo i spokój. Na co to wszystko?
Harry schował się na trzecim piętrze, w zamkniętym korytarzu, na końcu którego kiedyś był Puszek. Osunął się po ścianie, schował twarz między kolanami. Czuł się tak cholernie wykończony i dobity. Miał ochotę wyć jak zwierzę.
Hermiona mogła być na miejscu Dennisa. Ona też mogła umrzeć. Jej również groziło niebezpieczeństwo. Harry przełknął ciężko. Obawiał się, że groźba wróci wraz z Hermioną, gdy jego przyjaciółka ponownie zawita w Hogwarcie. Będzie musiał jej strzec wraz z Ronem na tyle, na ile mogli.
— Przeklęty Voldemort! — wyrzucił z siebie, odrzucając głowę do tylu.
Syknął z bólu, gdy jego potylica spotkała się z kamienną ścianą. Rozmasował bolące miejsce.
Robiło się coraz ciszej. Uczniowie zapewne już w zdecydowanej większości wrócili do swoich pokoi wspólnych, oczekując na przybycie opiekunów domów. Harry, wzdychając, dźwignął się na nogi. Musiał iść, czas naglił. Miał jedynie nadzieję, że nie będzie musiał odpowiadać na pytania wścibskich Gryfonów. Dla Rona i Ginny potrzebował wymówki. Liczył, iż wystarczyło coś w stylu: „McGonagall przyjdzie i wszystko powie, spokojnie". Wątpił, ale wciąż się łudził.
Rozejrzał się ukradkiem. Pusto.
Gdy wspinał się po schodach, pojawił się Irytek. Miał – jak zawsze – złośliwość wypisaną na twarzy. Harry wyciągnął różdżkę.
— Zawołam Barona — ostrzegł, nim poltergeist choćby pisnął.
Irytek pokazał mu tylko język i znikł.
Harry nie potrzebował dodatkowej rozrywki w jego postaci; w swoim obecnym stanie potrzebował jedynie znaleźć winnego całej sytuacji. Obicie mordercy oraz rzucenie na niego kilku paskudnych klątw z pewnością poprawiłoby mu humor.
Zdążył dojść do szóstego piętra (szedł naprawdę powoli, nie zważając na szepty obrazów), gdy zrównała się z nim McGonagall.
— Nie miałeś być w pokoju wspólnym?
— Właśnie do niego idę — odpowiedział szczerze.
McGonagall darowała sobie komentarza. Popędziła go ręką.
— Amortencja — rzucił Harry do Grubej Damy, po czym puścił McGonagall przodem. Skorzystala.
Wszedł tuż za nią do zatłoczonego pokoju wspólnego Gryffindoru. W środku stali uczniowie z każdego rocznika, panował chaos i zamęt. Jednak pojawienie się opiekunki domu magicznie wywołało ciszę; wbijali w nią spojrzenia, pełni napięcia oraz oczekiwania. Ponad jej ramieniem, pół kroku z tyłu, stał Harry, opierając się o ścianę. I tak wszystko widział.
— Hogwart przestał być bezpiecznym miejscem — zaczęła. — Wasz kolega, Dennis Creevey, nie żyje. — Ułamek sekundy zajęło im przyswojenie informacji. Po tym czasie rozległ się szloch, krzyki, pełne niedowierzania pytania. Ludzie patrzyli po sobie, przekrzykiwali się, zastanawiali, czy już uciekać do domów. McGonagall uciszyła grupę podniesieniem ręki. — Wysłaliśmy sowę do Ministerstwa. Przybędą aurorzy. Mogą zamknąć szkołę. Jeszcze dziś zwołam Radę Nadzorczą, żeby zdecydować, co dalej. — Chrząknęła. — Nie wierzę, by zrobił to ktoś z was. Jeśli jednak macie jakiekolwiek informacje, które pozwolą zidentyfikować sprawcę, możecie się zgłosić do mojego gabinetu lub powiedzieć teraz. — Dała uczniom czas, jednak nikt się nie zgłosił. — Dziś na kolacji ogłoszę wszystko, co zostanie ustalone. Jeśli Hogwart zostanie otwarty, wejdą w życie restrykcje. — Kilka osób zabuczało. — Wszystko po to, by zapewnić wam bezpieczeństwo. — Spojrzała po twarzach Gryfonów. Byli przerażeni, ale zdeterminowani, by walczyć. Prawdziwe lwy.
Jak tylko McGonagall opuściła pomieszczenie, zaczęła się wrzawa; uczniowie przekrzykiwali się w teoriach spiskowych, poddawali w wątpliwość lojalność innych domów (tu królował Slytherin, choć Harry wciąż pamiętał, że Ślizgoni cenili sobie lojalność właśnie), płakali, nie czując się bezpiecznie. Wszystko jednak miało się wyjaśnić już niedługo.
Harry powoli zbliżył się do Rona i Ginny, przytulił dziewczynę do siebie. Po prostu stał, wdychając jej zapach.
— Uważaj na siebie — wyszeptał wprost do jej ucha.
Pogłaskała go po policzku, założywszy kosmyk za ucho.
— Będę — obiecała.
Nie próbował sobie nawet wyobrażać, jak to byłoby, gdyby to ona umarła, a nie Dennis. Oczywiście, było mu szkoda młodego Creeveya, lecz to Ginny była jego ukochaną. To z nią chciał spędzać czas czy uprawiać seks. To z nią chciał po prostu być. Zwyczajnie. Jak zwyczajny, młody mężczyzna.
Zacisnął nieco mocniej palce na jej szczupłych ramionach.
Wreszcie zaprzestali ściskania się. Harry spojrzał na Rona, posłał przyjacielowi słaby uśmiech.
— Zamkną Hogwart?
Harry wzruszył ramionami. Sam chciałby wiedzieć.
Ginny usiadła obok brata, położyła mu dłoń na ramieniu. Ron westchnął.
— Okaże się na kolacji — odpowiedziała cicho. Powiodła spojrzeniem po pozostałych Gryfonach, którzy wciąż byli obecni w pokoju wspólnym.
Harry liczył po cichu, wbrew pozorom, że Ministerstwo i Rada Nadzorcza zgodzą się i zamkną szkołę. Tak byłoby bezpieczniej dla wszystkich do czasu, aż morderstwo i próba zabójstwa się nie wyjaśnią. Był pewien, że Hermiona by się z nim zgodziła. Nie chciał jednak mówić o swoich myślach Ginny i Ronowi; wątpił, aby podzielali jego zdanie. Woleli walczyć.
Teraz nie było miejsca na walkę. Nawet nie mieli z kim. Ich wróg był niewidoczny. Harry poczuł ogromną furię. Chciałby zemścić się na nim za Dennisa. Chciałby pokazać mu ból po tym, co przechodziła Hermiona.
Musiał zachować spokój. Emocje w niczym mu nie pomogą, to pewne.
— Idę się przejść — odezwał się Ron, wstając. — Mam dość słuchania tych... tych... — Machnął ręką w kierunku ich współdomowników, po czym wyszedł pospiesznie.
Harry wymienił szybkie spojrzenia z Ginny. Wiedział, że obydwoje właśnie martwili się o Rona, jednakże nie mogli nic z tym zrobić. Ron musiał przetrawić wszystko sam. Celowo uciekł.
Po chwili Ginny też wstała.
— Masz ochotę na przeczekanie tego gówna w Pokoju Życzeń? — zapytała, starając się brzmieć pogodnie. Słabo jej wychodziło. Harry i tak podziwiał jej siłę.
Pokiwał głową.
— Tak, chodźmy.
Zaproponował jej dłoń. Ujęła ją delikatnie, po czym skierowali kroki ku wyjściu z pokoju wspólnego. Nikt ich nie zaczepił, o nic nie pytał. Harry nie zdziwił się ani trochę; sam wciąż odczuwał skołowanie; Dennisa już z nimi nie było i nigdy więcej nie będzie. Przez Collina zdążył go nieco poznać. Młody Creevey nie zasłużył na śmierć.
Opuściwszy pokój wspólny, skierowali się spacerowym krokiem w stronę Pokoju Życzeń. Milczeli. Nie chcieli rozmawiać o błahych sprawach w obliczu ostatnich wydarzeń, cisza wcale nie była taka tragiczna.
Kciukiem Harry kręcił kółeczka na dłoni Ginny, gładząc ją w drobnej pieszczocie.
Portrety były wyjątkowo milczące. Wiele namalowanych postaci opuściło swe ramy, aby – jak przypuszczał Harry – porozmawiać z innymi o tragedii. To miało oczywiście jeden szczególny plus: żaden portret nie zadawał im pytań, na które nie mieli ochoty odpowiadać.
Kiedy zbliżali się do gobelinu z Barnabaszem Bzikiem, Ginny zatrzymała się gwałtownie, a potem, zupełnie nagle, wtuliła w niego. Płakała głośno, wbijając mu paznokcie w żebra. Harry skrzywił się, lecz nie oponował. Po prostu przytulił dziewczynę do siebie mocno, całując co chwilę w głowę i szepcząc, żeby spróbowała się uspokoić.
Drżała w jego ramionach, chociaż zaczęła się uspokajać. Harry odetchnął cicho; nie lubił, gdy Ginny się źle czuła, a on mógł jedynie być blisko.
— Harry, boję się. Mam wrażenie, że to wszystko wraca — wyznała, patrząc mu w oczy. Warga jej drżała. — Nie wiem, co mam robić...
— Spokojnie. — Przejechał kciukiem po jej policzku, ścierając ostatnią łzę. — Wszystko się ułoży, mała. — Pocałował ją w czoło.
Pokiwała głową, zawierzając mu w całości.
Przełknął ciężko, uświadamiając sobie, jak ogromna odpowiedzialność spoczywała na jego barkach. Zabić Voldemorta? Pestka. Chronić Ginny? Bał się, że sobie nie poradzi.
Powoli, gdy już Ginny uspokoiła się do końca, przeszli się trzy razy pod ścianą, a to spowodowało ukazanie się drzwi do Pokoju Życzeń.
Weszli do środka.
Czekał na nich przytulny salon w ciepłych barwach czerwieni oraz żółci. Ciemna podłoga wykonana została ze starego drewna, zaś w kominku naprzeciwko miękkiej sofy płonął ogień. Były jeszcze dwie pary drzwi – jedne zapewne do łazienki, a drugie do sypialni.
Harry zamknął za nimi drzwi, puszczając Ginny przodem. Dziewczyna podeszła do sofy i opadła na nią. Od razu podciągnęła kolana pod brodę.
Chwilę później do niej dołączył.
Wyciągnął rękę na oparciu, tuż za nią, aby ją objąć, przesuwając do siebie. Oparła mu głowę na ramieniu.
— Co będzie?
— Nie wiem — przyznał.
— Zamkną Hogwart?
— Naprawdę nie wiem.
— A co wiesz? — mruknęła, wyzuta z emocji.
— Że cię kocham — odparł, pocałował ją w policzek.
Ginny była taka silna i krucha jednocześnie. Harry wciąż nie mógł się nadziwić. Chyba właśnie dlatego tak bardzo zawróciła mu w głowie.
Uśmiechnął się, wspominając ich pierwszy pocałunek. Przyjemny. Do dziś reagował równie mocno, gdy go dotykała.
Poczuł się niewiarygodnie zmęczony. Potarl powieki. Miał ochotę położyć się do spania. Ziewnął, jakby na dowód samopoczucia. Ginny poruszyła się nieco, zerknęła na niego.
— Chcesz się położyć? — dobiegł go jej szept.
Zastanowił się, a potem pokiwał głową. Chciał. Bardzo chciał.
Wstała, ciągnąc Harry'ego za sobą. Sprawdziła jedne drzwi – była za nimi łazienka – a zaraz drugie. Tam już znajdowało się wyłącznie wielkie, wygodne łoże z pościelą o granatowej barwie.
Popchnęła go w stronę łóżka. Opadł na nie bezwiednie. Było tak cholernie wygodne...
To Ginny rozebrała go starannie, żeby mógł się położyć. Odłożyła buty, złożyła spodnie i koszulę, zwinęła skarpety. Zostawiła mu jedynie bokserki; nie chcieli przecież uprawiać seksu. Chodziło wyłącznie o odpoczynek.
Później rozebrała samą siebie, gdy Harry mozolnie pakował się pod cienką kołdrę. Nie miał nawet siły, żeby przypatrywać się jej ciału ze zwyczajowym pożądaniem.
Położyła się obok. Automatycznie objął ją, układając się bokiem. Ucałował jej ucho.
— Obudź mnie przed kolacją — poprosił.
*
Śnił. Wiedział, że śnił, ale nie potrafił się obudzić z koszmaru. Widział śmierć swoich przyjaciół, krwawą i wyjątkowo bolesną. Kręcił się, wciąż nieprzytomny, nie potrafiąc uciec od okrutnej wizji. Najgorsze było jednak oglądanie tortur, jakie przechodziła Ginny, aż wreszcie umarła, krzycząc imię Harry'ego i błagając o litość.
Spojrzał na swoje dłonie. Były całe we krwi. Zrobiło mu się niedobrze, zakręciło w głowie. Zwymiotował sobie na buty.
Obudził się zlany potem.
Ginny spała, oddychając miarowo, będąc otuloną jego ramieniem. Odetchnął, przecierając pot z czoła. To tylko koszmar. Ginny była bezpieczna.
Zamknął oczy. Mógł wrócić do spania.
*
Zgodnie z jego wcześniejszą prośbą, Ginny obudziła Harry'ego przed kolacją. Była już w pełni rozbudzona i ubrana. Uśmiechała się do niego szeroko, choć w oczach wciąż majaczył smutek.
Harry mlasnął, sięgając po okulary, które trzymała dla niego w dłoni. Założył je na nos.
— Dzięki — mruknął.
Wciąż miał w pamięci koszmar z wcześniej, chociaż nie był w stanie przypomnieć sobie szczegółów. Drzemka jednak podziałała na niego tak, jak potrzebował – ożywiła umysł oraz ciało.
Usiadł na łóżku, odkrył się.
— Gdzie moje rzeczy?
Bez słowa dostał je pod nos dzięki dobroci Ginny.
Ubrał się. Koszulę musiał jednak zapinać aż trzy razy, ponieważ wcześniej mylił dziurki na guziki.
— Kurwa mać! — warknął wreszcie.
Ginny zachichotała, obserwując jego zdenerwowanie. Spojrzał na nią spod byka.
— Nie patrz tak na mnie — rzekła rozbawiona. — To nie mnie pokonało zapięcie koszuli.
— Bardzo zabawne — mruknął niezadowolony.
Wzruszyła ramionami.
— Za niedługo kolacja. Pamiętaj, żeby się zebrać na czas. McGonagall ma powiedzieć, co będzie dalej.
— Tak, wiem, pamiętam.
Ubrał się do końca i wstał. Przeciągnął się, wydając z siebie cichy pomruk. Zerknął na Ginny.
— Idziemy po Rona?
Zgodziła się skinięciem głowy.
Powoli wyszli z Pokoju Życzeń. Spletli razem palce i ruszyli w kierunku Wieży Gryffindoru, gdy drzwi za nimi rozmywały się, aż wreszcie całkowicie zniknęły.
Oprócz tego, że dużo lepiej się czuł, Harry widział po uśmiechniętej nieśmiało Ginny, iż tego właśnie potrzebowała. Ona równości, choć starała się tego oczywiście nie pokazywać, mocno przeżyła tragedię. Już nawet nie chodziło o to, jak dobrze znali Dennisa – tu liczył się fakt, iż zagrożenie było nad wyraz realne.
Droga minęła jakoś... szybko. A może Harry'emu tylko się wydawało, ponieważ był pogrążony w myślach? Potrząsnął głową.
Ginny rzuciła hasło Grubej Damie, weszli do pokoju wspólnego.
Ron siedział sam na jednym z foteli. Pisał coś na pergaminie. Było to prawdopodobnie zadanie domowe z jakichś zajęć. Jak się zbliżyli, Harry upewnił się w swoich przypuszczeniach.
— Chodź na kolację — powiedział cicho Harry, nachyliwszy się do niego.
Ron nieco uniósł wzrok.
— No chodź! — Ginny już nie była tak delikatna; złapała go za rękę i bezpardonowo pociągnęła, aby wstał.
Ron, nieco opierając się, wreszcie wstał. Harry uśmiechnął się, obserwując rodzeństwo; Ginny siłą prowadziła Rona do wyjścia z pokoju wspólnego, której najwyraźniej nie miał zamiaru opuszczać. Musieli jednak zjeść oraz wysłuchać przemówienia McGonagall. To ono było źródłem informacji na temat tego, co miało nastąpić dalej.
Pędzili po Wielkich Schodach w kierunku Wielkiej Sali wraz z innymi uczniami. Chyba w całym Hogwarcie nie było osoby, która nie chciałaby wiedzieć, co miało nastąpić dalej. W obliczu śmierci Dennisa wszystko było prawdopodobne.
Chociaż... Dumbledore nie dał zamknąć szkoły, gdy Komnata Tajemnic została otwarta za czasów Toma Riddle'a. Wpłynął na młodego ucznia, choć wtedy ucierpiał Hagrid. Teraz mogłoby się udać podobnie, jeśli tylko ktoś zdołałby dostarczyć mordercę.
— Patrzcie, jak bardzo są zdenerwowani — zauważyła szeptem Ginny.
Harry powiódł wzrokiem po uczniach. Faktycznie. Nie tylko oni tak mocno przejmowali się tym, co miało dopiero nadejść.
Weszli tłumnie do Wielkiej Sali; Komnata szybko zapełniła się nie tylko mieszkańcami zamku, żywymi i martwymi, ale także nieznanymi nikomu osobami. To musieli być aurorzy, o których prosiła McGonagall. Obecni byli także rodzice z Rady Nadzorczej.
Kilku młodszych Gryfonów rozmawiało głośno o przybyciu do Hogwartu rodziców Creeveya. Byli mugolami, ale McGonagall osobiście po nich wyszła wraz z Pomfrey, aby mogli odebrać z zamku ciało syna.
Przełknął ciężko, opadając na siedzenie między Ronem a Ginny. Spojrzeli po sobie ze smutkiem.
Ginny położyła mu dłoń na udzie, ścisnęła ją.
Kiedy tylko McGonagall podniosła się z miejsca, zapanowała nerwowa cisza. Podeszła niespiesznie do mównicy; jej ciało było nienaturalnie spięte, gdy stawiała krok za krokiem.
Chrząknęła.
— Rada Nadzorcza i Ministerstwo uznały, że Hogwart będzie dalej funkcjonował — zaczęła, a jej słowa wywołały wiele westchnień ulgi oraz zadowolonych okrzyków. — Aby zapewnić wam należyte bezpieczeństwo, od dziś w Hogwarcie będą stacjonować aurorzy. To ma powstrzymać tego, który już dopuścił się zbrodni. Ze względów bezpieczeństwa mecze quidditcha się nie odbędą w tym roku, przykro mi. — Przyjrzała się twarzom wszystkich zebranych, posłała im wątły uśmiech. — Tymczasem chcę was prosić o chwilę ciszy ku pamięci Dennisa Creeveya.
Nikt się nie odezwał. Oddali ostatni hołd młodemu chłopakowi, który zginął przez... Harry zagryzł wargę. Właściwie dlaczego? Zmarszczył brwi, zastanawiając się. Hermiona, Dennis... Mieli na pewno dwie cechy wspólne. Po pierwsze, byli Gryfonami. Po drugie, oboje pochodzili z rodzin mugolskich.
Wystukiwał paznokciami rytm na blacie.
— Mugole — mruknął Harry pod nosem, zwracając uwagę Ginny i Rona.
— Co? — Ron nachylił się do niego.
Spojrzał po ich twarzach z rosnącym uśmiechem.
— Pomyślcie, co łączy obie sprawy — rzucił nie wprost.
— Pochodzenie — odpowiedziała mu Ginny.
— Właśnie! To musi mieć znaczenie — uparł się Harry. Podrapał się po brodzie. — Jestem przekonany, że to wyjątkowo ważny element w tej układance. Inna cecha wspólna to dom w Hogwarcie. Ale to nie brzmi już wiarygodnie.
Ron pokiwał głową, myśląc nad czymś intensywnie; zmarszczył brwi i zmrużył oczy.
— Myślicie, że będzie więcej ofiar z rodzin mugolskich?
— Możliwe. Nie możemy tego wykluczyć — przyznał z niechęcią.
— W wolnej chwili moglibyśmy zrobić listę uczniów z rodzin mugolskich — podsunęła pomysł Ginny. — Z pomocą Mapy Huncwotów byliby łatwi do pilnowania.
Harry przygryzł wargę.
— Nie mogę się zgodzić. Takich uczniów może być wielu, a nie zawsze mamy czas, aby przyglądać się Mapie Huncwotów.
— Masz lepszy? — spytał Ron.
— Jeszcze nie. — Zapatrzył się w lewitujące nad ich głowami świece. Niebo na zaczarowanym suficie było czyste. — Na pewno coś się znajdzie. Wymyślimy coś dobrego i skutecznego — mówił, zapewniając bardziej siebie niż przyjaciół.
Zabrali się za posiłek. Harry uznał, że na razie wymyślenie czegokolwiek nie miało sensu – musieli czekać na rozwój wypadków. Poza tym teraz aurorzy mieli wkroczyć do akcji, a byli oni zdecydowanie bardziej doświadczeni w takich sprawach od Harry'ego. Może udałoby mu się dowiedzieć później od McGonagall, co udało się ustalić pracownikom Ministerwstwa? Jeśli nie, mógł zawsze liczyć na pelerynę-niewidkę i jakąś okazję do podsłuchania rozmów między nimi. Wolałby oczywiście, aby dyrektorka zwyczajnie z nim porozmawiała, jednak nie mógł z góry założyć takiej wersji. Na wszelki wypadek.
Bardzo szybko zjadł, pożegnał się z przyjaciółmi, mówiąc, że zobaczą się później w pokoju wspólnym, a potem opuścił Wielką Salę. Poszedł na miejsce, w którym Sprout znalazła Creeveya.
Przyjrzał się podłodze i ścianom, nawet użył zaklęcia oświetlającego, żeby niczego nie przegapić. Pochylał się nisko, sprawdził nawet najmniejsze wydrążenia w powierzchni czy rysy.
— Niech to szlag! — Miał ochotę coś uderzyć.
Sytuacja była równie niefajna jak w bibliotece. Tym razem też niczego nie znalazł. Nie, żeby liczył na coś innego – przecież byli tu wcześniej nauczyciele oraz, zapewne, aurorzy. On miał najmniejsze szanse na znalezienie poszlaki. A jednak nie potrafił przestać się łudzić.
Westchnął, spojrzał za okno. Chciałby, żeby Hermiona już do nich wróciła. Bez niej było tak cholernie ciężko. Ona z pewnością wpadłaby na jakiś genialny pomysł, błyskotliwe rozwiązanie, o którym nikt wcześniej nie pomyślał.
Harry podrapał się po przedramieniu, zacisnął dłonie w pięści.
Hermiony z nimi nie było. Musieli radzić sobie sami. Właśnie dla niej. Aby mogła wrócić bez niepotrzebnego narażania życia.
— Merlinie, pomóż mi go dopaść. Tego, który skrzywdził Hermionę i zabił Dennisa — wyszeptał w pustkę.
*
Wrócił do dormitorium bardzo późno; było już dawno po ciszy nocnej. Harry'ego jednak nie obchodziło złapanie przez profesora. Był zbyt zajęty myśleniem intensywnie. Chciał jak najszybciej rozwikłać tę zagadkę, która nie dawała mu spokoju. Musiał tego dokonać. Ten ktoś zadarł z niewłaściwą osobą. Już pomijał bycie Harrym Potterem. Chodziło o całokształt jego osoby, którą stał się po wojnie. Za przyjaciół oraz rodzinę był gotów zabić lub oddać życie w walce.
Położył się spać, czując palące pragnienie zemsty. Cokolwiek się wydarzy, Harry poprzysiągł sobie, że będzie tym, który zakończy żywot mordercy. Potem mógłby nawet zgnić za to w Azkabanie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro