Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4. Powiedział "tak"!

Pierwszej nocy po spotkaniu z Severusem Snape'em, Hermiona nie zmrużyła oka nawet na moment. Jej mózg pracował na najwyższych obrotach i zanim zdążył się zmęczyć, nastał świt – a dzień, który ze sobą przyniósł, nie był wcale lepszy. Mimo nieprzespanej nocy, kobieta pognała do pracy, czując budujące się w niej podekscytowanie i towarzyszące mu głupkowate wręcz podniecenie. Jakby robiła coś nielegalnego i nie mogła doczekać się konsekwencji.

Dalej było tylko gorzej. Zniecierpliwienie zaczęło przejmować nad nią kontrolę i dodało chaosu do jej ruchów, słów, mimiki, maniery – wszystkiego, co Hermiona wiedziała, że musi utrzymać w ryzach. Nie chciała dać po sobie poznać, że cokolwiek miało miejsce. W końcu nikt nie miał pojęcia, co zrobiła, nawet Neville. A ona powoli zaczęła obawiać się tego, jakie skutki przyniosą jej decyzje – i co zrobi, jeśli nie będą takie, jak oczekiwała.

Z dnia na dzień zaczęły zalewać ją też coraz częstsze i silniejsze fale niepokoju. Próbowała zająć czymś głowę, uciekając do pracy – coraz częściej i na coraz dłużej – ale nie potrafiła całkiem zepchnąć na drugi plan wątpliwości, jakie ją ogarniały. Zwłaszcza, że Snape milczał. I milczał. I milczał. I choć wiedziała, że w jego sytuacji napisanie nawet głupiego liściku mogło być problematyczne, racjonalna część jej umysłu szybko dała się pożreć przez stres. Panikę, że mężczyzna wyśmieje jej propozycję i zostawi ją z roztrzaskaną na kawałki nadzieją.

Równo tydzień po wizycie w Ministerstwie kobieta szła już do pracy z duszą na ramieniu. Czekała jak na szpilkach, czując że Neville przypatruje się jej podejrzliwie, ilekroć podnosiła wzrok, patrząc czy ktoś zjawiał się w ogrodzie. Nie dbała o to jednak, chcąc tylko jednego – by ktoś wszedł przez drzwi, dał jej list, w którym znajdzie jedno, krótkie słowo. "Tak". To naprawdę tak wiele? Najwyraźniej, niestety, odpowiedź na to pytanie również brzmiała: "tak".

Hermiona nie doczekała się żadnego posłańca ani sowy. Opuściła laboratorium bardzo późnym wieczorem – rozczarowana, skonsternowana, ale przede wszystkim przybita. Wróciła do Nory, podczas całej drogi – najdłuższej, jaką mogła wybrać – gorączkowo próbując opanować nerwy, które podstępnie skradały się wzdłuż jej kręgosłupa.

Zastanawiała się, co teraz. Co powinna zrobić? Odpuścić i zapomnieć, że jej rozmowa ze Snape'em miała miejsce, choć przez tyle dni nie mogła wyrzucić obrazu mężczyzny z myśli? Czy jednak powinna pójść za ciosem i uciec, skoro i tak była gotowa podjąć wyjątkowo drastyczne środki, by tylko odzyskać kontrolę nad swoim życiem?

Nieprzywitana w progu przez nikogo dotarła aż do pokoju, który zajmowali z Ronaldem – gdzie czekało na nią jego obojętne, nieco zniecierpliwione oblicze.

— Jesteś późno — stwierdził, gdy ściągnęła płaszcz.

Hermiona zerknęła odruchowo na zegarek, który ściągała z nadgarstka, i zaskoczyła się tym jak późno w rzeczywistości było.

— Przepraszam — mruknęła, odkładając go na szafkę nocną przy łóżku. — Utknęłam w pracy.

Zobaczyła, że rudowłosy czarodziej odruchowo poruszył brwiami, zanim odpowiedział:

— Znowu?

Mimo chęci, nie udało jej się do końca ukryć poirytowanego westchnienia. Miał prawo mieć do niej pretensje. Znowu. Unikała go cały tydzień, nie mogąc przestać myśleć o Snape'ie i ich rozmowie. I choć Ron nie był temu absolutnie winny, dokładał cegiełkę, która niestety niczemu nie pomagała. Powodowała tylko, że w sercu Hermiony uczucie, jakim go darzyła, powoli obrastało w niechęć. Taką, która przysłaniała wszystko inne.

— Mamy sporo roboty — rzuciła.

Ściągnęła kolczyki, odkładając je obok zegarka i dostrzegła kątem oka, że Ron – siedzący do tej pory na krześle przy małym stoliku ustawionym pod oknem – wstał, posyłając jej dziwne spojrzenie. Puste, ale pełne żalu. Obojętne, ale ciskające gromy. Obce. Zimne.

— Z każdym dniem coraz więcej — zauważył. — Już spędzasz tam więcej czasu, niż w domu.

Nagle tknęła ją uporczywa myśl. Mimo późnej godziny, Ron wciąż był w ubraniu, jakby czekał na jej powrót – jakby miał plany, które zniszczyła. Przypomniała sobie o pierścionku i przełknęła ślinę, udając nonszalancję, choć ciepło, jakie oblało jej kark, wywołało ciarki na całym jej ciele.

— Wiem, przepraszam — mruknęła, czując że jej głos zadrżał, mimo iż starała się nadać mu ciepłą barwę. — Nie sądziliśmy, że to będzie tak czasochłonne i trochę nas to przerosło.

— Jestem pewien, że cokolwiek to jest, Neville poradziłby sobie sam.

Aż uchyliła usta słysząc patronizujący ton Rona. Pobłażliwie czy nie, nie miał prawa umniejszać jej dokonaniom, wiedzy czy doświadczeniu. Zdarzało mu się to, owszem, ale zawsze dostrzegał, gdy ona czuła się przez to niekomfortowo. Wiedziała też że nie robił tego celowo i nie tak łatwo było wyplenić coś tak głęboko zakorzenionego. W Norze zachowywano tradycyjne wartości i role społeczne – co przecież było największą ością, jaka stanęła Hermionie w gardle. Ale to nie usprawiedliwiało niczego.

— Wiem — powiedziała dobitnie. — Ale chcę mu przy tym pomóc.

— Żebyś miała wymówkę i nie musiała spędzać czasu ze mną?

Prawie wywróciła oczami. Prawie – bo w ostatniej chwili odwróciła się, ruszając do łazienki. Nie mogła tego słuchać, mimo iż wiedziała, że to jest jedynie niegroźny "dowcip" w jego wykonaniu. Choć nie brzmiało to jak żart i nie zostało powiedziane odpowiednim tonem, wolała grać głupią niż wdawać się z nim w niepotrzebną kłótnię.

— Płaci mi za to, więc to nie tak, że robię coś za darmo — stwierdziła pod nosem.

Ściągnęła z siebie gruby, oliwkowy sweter, rzucając go na oparcie krzesła i złapała z wieszaka szlafrok, czując za sobą obecność Rona, zanim zdążyła się przebrać. Odgarnął włosy z jej pleców, zaskakując ją, że aż drgnęła – co wziął za zupełnie odwrotną reakcję, niż powinien.

— Nic tylko pracujesz — mruknął, sunąc dłonią po skórze wzdłuż jej ramienia. — Prawie nie spędzasz czasu w domu. Ze mną — wyliczał, w pewnej chwili zsuwając ramiączko stanika po jej skórze, na której zostawił czuły, subtelny pocałunek. — Tęsknię za tobą.

Wzdrygnęła się, słysząc jego słowa. Tęsknię... Słowo, które powinno być przepełnione oddaniem i uczuciem, w jej uszach wybrzmiało samolubnym, egoistycznym pragnieniem, od którego zrobiło jej się niedobrze. Poczuła odrazę – do siebie, do niego, do tego wszystkiego – i przeraziła się nieco faktem, że to była zupełnie odwrotna reakcja niż ta, którą powinna czuć.

Odwróciła się, poprawiając bieliznę i spojrzała na Rona przepraszająco, rzucając ciche:

— Wybacz. Jestem zmęczona.

Wyglądał, jakby gdzieś w głębi spodziewał się jej reakcji, a mimo to liczył, że będzie inna. Wyprostował się, z krzywym grymasem lustrując jej twarz, a na jego własnej pojawiła się mina, jakby zamierzał prychnąć – czego nie zrobił, zupełnie jakby nie była warta nawet tego.

— Zawsze jesteś zmęczona — wypomniał jej.

Gorzki, rozgoryczony ton ciął odsłoniętą skórę niczym cierń. Chcąc uciec przed wzrokiem Rona – i niezręcznością, którą nagle poczuła, gdy na nią patrzył – Hermiona ubrała szybko szlafrok i otuliła się nim szczelnie.

— Wychodzę z domu wcześnie rano i wracam późnym wieczorem — wyjaśniła pod nosem. — Nie dziw się...

— Na własne życzenie — przerwał jej mężczyzna.

Hermiona spojrzała na niego i uchyliła usta, marszcząc jednocześnie brwi. Nie skomentowała jego słów, czekając cierpliwie, aż to Ron pierwszy się odezwie, choć miała dziwne przeczucie, że wie doskonale, co zaraz usłyszy.

— Też jestem tym zmęczony, Hermiona — powiedział w końcu Ron, kręcąc głową bezsilnie. — Staram się, naprawdę, żeby coś z tego było. Ale wszystko, czemu się poświęcasz, to praca. To nie pomaga.

Co miała mu odpowiedzieć? Dawno temu przestała odwzajemniać wysiłek Rona, w jakiejkolwiek sprawie. Presja, jaką na nią nałożył, skutecznie zabijała jej chęć do walki. Powoli, metodycznie, doprowadzała do tego, że teraz, gdy jej związek powoli się sypał... ona nie czuła nic. Nie była pewna, czy chce i czy jest co ratować.

— Nie myślisz o nikim, tylko o sobie — ciągnął Ron. — Czekam na ciebie dzień po dniu, pozwalam ci robić wszystko, na co masz ochotę, a ty nie dajesz mi w zamian nic. Nic. Już nawet nie mówię o tym. — Machnął ręką w jej stronę z frustracją wymalowaną na ustach, a Hermiona aż się skrzywiła. — Byłem cierpliwy. Nie chciałem na nic naciskać. Myślałem... że jakoś uda mi się samemu to udźwignąć. Ale moja matka ma rację. Do tanga trzeba dwojga, a ty jesteś po prostu samolubna.

— Słucham?

Hermiona nie mogła uwierzyć, że Molly znowu została wtrącona do tej dyskusji. To było ich życie. Ich przyszłość, ich związek, na gacie Merlina, a Ron zachowywał się, jakby w ich tandemie domyślnie znalazło się też miejsce dla jego matki. I jej zdanie było najważniejsze.

— Nie powiedziałem nic, kiedy wróciłaś do Hogwartu — ciągnął. — Nie miałem nic przeciwko temu, żebyś skończyła uniwersytet, ba, nie powiedziałem nic, kiedy stwierdziłaś, że pójdziesz do pracy — przypomniał. Jakbyś naprawdę miał możliwość mi tego zabronić. — Której, nawiasem mówiąc, uważam, że wcale nie potrzebujesz. Ale znów... Nie powiedziałem nic. Poświęciłem czas i swoje plany, żebyś ty mogła się realizować...

— Więc teraz chcesz, żebym to ja się poświęciła? — dokończyła za niego wściekle.

Ku jej ogromnemu zaskoczeniu – i rozczarowaniu – Ron odparł:

— To nie jest wielka cena. Przynajmniej wiedziałbym, że wciąż ci zależy.

Pytanie, które zadawała sobie więcej razy, niż mogła zliczyć, a ona właśnie zrozumiała, że odpowiedź brzmiała: "nie". Od dawna.

— Czy prosiłam cię, żebyś czekał? — Mimo iż jej głos nie był głośniejszy niż szept, zabarwił się jadem, jakiego żadne z nich się nie spodziewało. — Czy prosiłam, żebyś poszedł za mną do Hogwartu? Zdobywał wiedzę, doświadczenie, zrobił ze sobą cokolwiek, w jakikolwiek sposób?

— Nie, ale...

— Czy powiedziałam chociaż jedno słowo, kiedy kolejny raz zmieniłeś pracę, powtarzając, że ta nie jest dla ciebie? Te twoje "plany"... — Hermiona urwała w pół słowa, kręcąc głową. — Czy kiedykolwiek dyktowałam ci, w którą stronę z nimi pójść? Jak powinieneś żyć? — Ron nie odpowiedział, ale tym razem ona nie zamierzała czekać. — Więc dlaczego uważasz, że ty masz do tego prawo? — Cisza. Jak makiem zasiał, nieprzerwana ani jednym dźwiękiem. — A co z tym awansem, o którym tyle mówiłeś? Pracą "na boku", która miała być taka dochodowa? — kpiła, czując że powoli wybiega za daleko. Zbliżała się do granicy, za którą czekała na nią tylko droga bez powrotu. — A co z domem, który mieliśmy kupić? Tyle obietnic...

— Nie mamy nawet takich pieniędzy.

Ron popatrzył na nią jak obrażone dziecko, spuszczając nieco brodę, a Hermiona miała ochotę roześmiać się histerycznie prosto w jego twarz.

— Więc jak, do cholery, masz czelność mówić, że nie potrzebuję pracy? Jak wyobrażasz sobie, że miałabym teraz to wszystko rzucić? — Była wściekła. Czuła to. I czuła, że machina, jaką ta rozmowa wprawiła w ruch, była nie do zatrzymania. — Z czego byśmy żyli? Z twojej marnej pensji czy na utrzymaniu twoich rodziców? Czy naprawdę twoim "planem" jest życie w biedzie tylko dlatego, że twoja matka mówi, że to rodzina jest człowiekowi potrzebna?

Hermiona pokręciła głową, rozżalona tym, że Ron nie sprawiał nawet najmniejszego wrażenia, jakby zamierzał zaprzeczyć jej słowom. A ona była taka wyrozumiała. Zdawała sobie sprawę, że przecież nie każdy musi mieć wielkie ambicje – była bardziej niż skłonna to uszanować, nawet jeśli nie rozumiała, że ktoś mógł nie mieć ich wcale. Więc dlaczego, do jasnej cholery, w drugą stronę nie mogło to działać tak samo? Czy naprawdę nie zasługiwała na minimalny szacunek – i to ze strony kogoś, kto rzekomo chciał spędzić z nią życie? Kto rzekomo ją kochał?

— Tak ciężko pracowałam, żeby coś osiągnąć... — powiedziała z wyrzutem, bardziej do siebie, niż do Rona. — Zbudować coś dla siebie...

— Pieniądze nie dadzą ci szczęścia — przerwał jej.

Lodowate, puste spojrzenie uniosło się na niego, gdy Hermiona odparła bezmyślnie:

— Nie sprawią też, że będę przez nie płakać. — Kobieta uniosła brodę, zupełnie gdzieś mając zaskoczony, zraniony wyraz na twarzy rudowłosego czarodzieja. — Nie porzucę swoich planów, bo kłócą się z czyimś marzeniem. I nie pozwolę, by ktokolwiek nazywał mnie z tego powodu egoistką.

Iskra, jaka przecięła pomieszczenie, była niemal namacalna. Stali, wpatrzeni w siebie przez długą chwilę, podczas gdy wściekłość, rozgoryczenie i niezrozumienie zmieszały się w jedno, rozrywając ostatnią nić uczucia, jaka między nimi pozostała. I oboje poczuli to w dokładnie tym samym momencie.

Ron skrzywił się, kiwając jedynie głową, po czym wyszedł, a Hermiona poruszyła się odruchowo, zamierając jednak w pół kroku. Pozwoliła, by wyszedł, patrząc tępo na drzwi, które zatrzasnęły się za nim donośnie i uchyliła usta, pozwalając by wydobyło się zza nich jedno, krótkie westchnienie. Pełne przerażenia, gdy dotarło do niej, że pierwszy raz po kłótni nie poczuła chęci, by cokolwiek naprawić. Jakby nie pozostało nic, co można było w ogóle kleić.

Jak w transie wycofała się w stronę okna, czując że jej klatka piersiowa unosi się coraz szybciej, czego zupełnie nie mogła opanować. Zmarszczyła brwi, gdy impuls przeszył ją na wylot, i objęła się ramionami, licząc że w jakikolwiek sposób zatrzyma atak paniki, jaki ją ogarniał. Niestety – nie pomogło. Poczuła, że się dusi, jakby jej gardło wypełniło się po brzegi nienawistnymi słowami, których nie zdążyła powiedzieć, aż nie było w nim miejsca na nic – włącznie z powietrzem.

Uchyliła okno, a mroźne powietrze niemal od razu uderzyło w jej twarz, paraliżując całe ciało. Para uniosła się w powietrzu, gdy kobieta odetchnęła głęboko, mając wrażenie że każdy oddech mógł być jej ostatnim. Chłód nocy otulił ją, opadając na ramiona, na ciepły materiał szlafroka, na włosy – a ona zamarzła na dobre, jak posąg, stojąc przy parapecie podczas gdy łzy cienką, samotną strużką pociekły po jej policzku. Spazmatyczny oddech przekształcił się w cichy szloch, który wstrzymywała w sobie, zdawało się, od wielu lat. O dziwo każda minuta, która mijała, pozwalała jej się uspokoić. Każda łza dała ukojenie.

Im więcej z siebie wyrzuciła, tym mniej w niej zostawało – aż nie pozostało nic.

Była tylko ona – sama.

Odwróciła się, marszcząc skostniałe od mrozu brwi i zrozumiała, że to koniec. Żaden płacz, żaden żal nie miał już tego nie zmienić. Musiała odejść. Nawet jeśli cały misterny plan ze Snape'em nie wypalił, jakoś sobie poradzi. Będzie trudno – ale warto. Nie mogła pozwolić, by tak wyglądało jej życie. Po prostu nie mogła. Miała w sobie zbyt wiele dumy.

Ruszyła w stronę łazienki i zrzuciła z siebie szlafrok, zmieniając go z powrotem na sweter, po czym narzuciła na niego płaszcz i złapała torebkę, pakując w pośpiechu najpotrzebniejsze rzeczy. Nie miała ich wiele, poza tym nie miała zamiaru zabierać całego dobytku, bo czuła, że nie znajdzie od razu miejsca, w którym będzie mogła zostać na dłużej. Nie była zresztą przywiązana do materialnych rzeczy. Mogła dokupić ubrań, odzyskać książki – żadna z nich, mimo wszystko, nie miała dla niej większość wartości, niż jej własna wolność.

Wzięła tyle, ile znalazła pod ręką, po czym napisała krótką notatkę, prosząc by jej nie szukano i opuściła cicho Norę. Nie oglądając się za siebie i nie zatrzymując, dopóki nie aportowała się do Londynu.

Chwilę stała w ciemnej alejce, czując jak wzburzone soki żołądkowe podchodzą do jej gardła i upadła na kolana w akompaniamencie chrzęszczącego pod kolanami śniegu. Nie zwymiotowała, na szczęście, ale łzy nabiegły do jej oczu, podczas gdy obrzydliwa gorycz prześlizgnęła się po ścianach jej przełyku, aż skrzywiła się, klnąc pod nosem.

Nienawidziła się teleportować. Wolałaby codziennie przemierzać całą Anglię na nogach, niż musieć kiedykolwiek więcej to robić. Do tej pory do pracy mogła docierać kolejką. Kawałek od Nory znajdowała się stacja, z której kilka razy dziennie odjeżdżał pociąg do Londynu. Teraz wiedziała, że będzie zmuszona do zmiany – musiała znaleźć inny, wygodny środek transport. I miejsce, z którego w ogóle będzie do pracy dojeżdżać. Prawdopodobnie zmieni zresztą pracę, być może miasto... Tyle zmian...

Podniosła się w końcu na drżących nogach, otrzepując kolana, i ruszyła chwiejnym krokiem przez ciemne, zaśnieżone uliczki, pozwalając by białe płatki osiadły na jej włosach, ramionach i rękawach, podczas gdy ona przemierzała miasto.

Czuła się taka zmęczona. Tak kompletnie wyzuta z energii. Jakby zostawiła za drzwiami Nory całe źródło swojej mocy. A może popełniłam błąd? Wydrążona z siły skręcała w kolejne ulice, zastanawiając się, czy może jednak to była zła decyzja. Której nie powinna podejmować pod wpływem chwili. I wtedy, nagle... Jej nogi stały się lżejsze. Ruchy nabrały sprężystości, a chód wigoru. Jakby moc, którą straciła, musiała ją po prostu dogonić.

Dotarła nad Chelsea Bridge, tym razem nawet nie zwróciwszy uwagi na ilość świateł, jaka rozpośreciała się nad zwodzonym przejściem dzielącym dwie londyńskie dzielnice, i przekroczyła granicę rzeki, skręcając tuż za mostem. Wąska alejka zaprowadziła ją w głąb parku, gdzie na środku znajdowała się nieduża altanka z magicznym przejściem prowadzącym wprost na środek jeziora – gdzie na wyspie znajdowało się laboratorium Neville'a, sprytnie ukryte pośród gęsto rosnącej roślinności.

Zaszyła się w środku okrągłego budynku, stając twarzą w twarz z pogrążonymi w ciemności ogrodami i po raz pierwszy poczuła się nieswojo otoczona kompletną ciszą. Przerywały ją jedynie cicho szumiące systemy zraszające, które ustawiali na noc, a woda, która tańczyła chaotycznie pod ich wpływem, odbijała światło księżyca, które wpadało przez przestronny, szklany dach.

Hermiona patrzyła na to wszystko przez chwilę, czując że ta sama energia, która ją tu przywiodła, uchodzi z niej jak powietrze z balonika. Skierowała powolne kroki do biura – czytaj zestawu pomieszczeń, które urządzili z Neville'em jako mniejsze laboratoria, pokoje socjalne i gabinety – i ulokowała się w tym należącym do Neville'a. Rozebrała płaszcz, usadowiła się na kanapie i pochyliła, opierając łokcie na udach, przez naprawdę długą chwilę wpatrując się tępo we własne, luźno zwisające dłonie.

Co teraz? Nie wiedziała, co właściwie powinna zrobić. Teraz, gdy została sama, nie miała pojęcia co chciała tym osiągnąć. W dodatku jej podświadomość – jak kraty więzienia – zatrzasnęła się wokół jej umysłu, przetrzymując ją, jakby była więźniem we własnej głowie. Bez żadnej drogi ucieczki. Wspomnienia, jak kat, zaczęły znęcać się nad nią, odtwarzając wszystkie chwile, gdy myślała, że Ron był tym jedynym – jej wszystkim.

Mimo urazy, jaką do niego czuła, mimo zranionego i roztrzaskanego na milion kawałków serca, Hermiona kiedyś go kochała. Gdzieś pod tym wszystkim, zapewne dalej tak było. To było jedyne wytłumaczenie, dla którego to wszystko tak bardzo bolało – mimo iż czuła, że jednak podjęła właściwą decyzję. Nigdy po prostu nie sądziła, że przyjdzie jej ją podjąć.

W pewnej chwili osłabienie powoli zaczęło przejmować nad nią nagle kontrolę. Zaczęło szeptać obietnice bez pokrycia, a Hermiona początkowo próbowała się temu opierać, wiedząc że w momencie, gdy tylko zamknie oczy, zobaczy całe swoje życie jak na filmie – włącznie z decyzjami, które podjęła i miejscem, gdzie to wszystko zboczyło z toru. I wiedziała, że nic z tym nie zrobi. Nie cofnie przecież czasu, by to naprawić.

Podżegający do poddania się głos, subtelny, zwodniczy, wręcz uwodzicielski, był jednak czymś z czym nie potrafiła walczyć. Przestała w ogóle chcieć. Gdy położyła się na kanapie, wziął ją w swoje ramiona, doprowadzając jej umysł do kompletnej ruiny. Nie miała żadnej szansy się przed tym bronić. Mogła tylko czekać – aż popadnie w szaleństwo bądź w końcu zaśnie.

A ponieważ szaleństwo miała zakorzenione gdzieś w swojej naturze, doczekała się zbawiennego snu. I w takim właśnie stanie – zwiniętą na kanapie, owiniętą wełnianym szalikiem – odnalazł ją Neville, który dobrych kilka godzin później zaszedł do swojego gabinetu z kubkiem parującej kawy w dłoni, by rozpocząć kolejny dzień pracy.

— Huh — mruknął pod nosem.

Widok Hermiony w takim położeniu zaskoczył go tylko trochę. Czarodziej przekręcił głowę, próbując dostrzec jej twarz, którą jednak skutecznie otuliła kaskada gęstych, kręconych loków, rozrzuconych na limonkowym obiciu. Neville westchnął pobłażliwie, odstawiając swój kubek na blat biurka, po czym wrócił do kuchni i zaparzył drugi – z odrobiną cukru i kapką mleka. Obrzydlistwo, jeśli ktoś by go zapytał, ale co kto lubił.

Hermiona przebudziła się akurat, gdy zamykał drzwi.

— Hmm?

Neville uśmiechnął się i zajął miejsce za swoim biurkiem, obserwując z rozbawieniem, jak kobieta trzeźwieje w międzyczasie, prostuje się na kanapie i poprawia ubranie – ze zdezorientowaniem niemal wrzeszczącym od całej jej osoby.

— Dzień dobry — powiedział.

W odpowiedzi dostał zaspane spojrzenie, do którego szybko dołączyło ziewnięcie.

— Dzień dobry — mruknęła Hermiona.

Neville sięgnął po kubek ze swoją kawą, podsuwając kobiecie drugie naczynie, po czym upił łyk, mierząc ją cały czas uważnym, nieco zatroskanym wzrokiem.

— Kazałem ci wziąć wolne — przypomniał. — I tak nie mamy nic do roboty.

Młoda Gryfonka posłała mu pochmurne spojrzenie i odparła:

— Wiem. — Zmarszczyła czoło, spoglądając niepewnie na parującą kawę, a gdy zapach dotarł do jej nozdrzy, sięgnęła po kubek. — Potrzebuję... zająć czymś głowę.

Brak odpowiedzi. Wzrok Neville'a, początkowo pełen pobłażania, ale i niepokoju, nabrał nagle ostrzejszego wyrazu, czego kobieta – wpatrzona w kremową taflę kawy – nie miała prawa dostrzec. Usłyszała tylko szelest i poważne, krótkie pytanie:

— Żeby nie myśleć o tym?

Hermiona podniosła wzrok, dostrzegając że na biurku pomiędzy nimi wylądowała koperta. Pożółkła, nieduża – zaadresowana do niej. Serce kobiety zatrzymało się na ułamek sekundy, po czym znienacka rozpoczęło galop, a zimny pot szybko oblał rozgrzane kawą ciało, na moment powodując paraliż każdej kończyny. Do niej.

Wstała, jak zahipnotyzowana odkładając kubek i wzięła do rąk korespondencję, od razu rozpoznając eleganckie, surowe pismo. Snape. Odpisał. Kiedy straciła już resztki nadziei, kiedy myślała, że została z tym wszystkim całkowicie sama...

Rozerwała pieczęć tak szybko, że Neville aż uniósł brew. Zaskoczony i mocno zaintrygowany obserwował gamę emocji, jaka powoli odmalowała się na twarzy jego przyjaciółki. I choć miał podejrzenia, co było w liście, zapytał:

— Co zrobiłaś?

Hermiona spojrzała na niego z niedowierzaniem.

— Zgodził się — wyszeptała. Absolutny szok towarzyszył jej spojrzeniu, gdy przewertowała liścik jeszcze dwa razy, dla pewności, po czym zaśmiała się nerwowo pod nosem. — Powiedział "tak"! — dodała histerycznie. Dziwny, maniakalny uśmiech, jaki wypłynął na jej usta, zastygł, gdy do kobiety dotarł ciężar jej własnych słów. — Jasna cholera...

Brew Neville'a ponownie wystrzeliła w górę, gdy szatynka zaczęła krążyć niemal w miejscu, mamrocząc pod nosem – z czego początkowo nie mógł zrozumieć ani słowa.

— Co najpierw? Data ślubu? Ugoda? Muszę załatwić papiery, muszę... — Hermiona zatrzymała się, marszcząc mocno brwi. — Jasny gwint, będę musiała kupić sukienkę. I garnitur. — Zerknęła jeszcze raz na list, po czym prychnęła pod nosem tak siarczyście, że Neville aż uchylił usta. — Oczywiście, że czarny. Po co w ogóle pytałam? — Jej kroki wróciły na chaotyczną ścieżkę, a siedzący za biurkiem czarodziej nawet nie śmiał jej przerywać. Była psychiczna – teraz był tego tylko bardziej pewny. — Będę musiała wynająć jakiś pokój w motelu. I to jeszcze dziś. Rzeczy i tak już ze sobą mam. Ach i...

Hermiona nagle spojrzała na przyjaciela, a on – dziwnym trafem – od razu wiedział, do czego zmierzała.

— Nie ma mowy.

— Nie mogę tu zostać — powiedziała od razu. — Znajdą mnie, zaczną wypytywać...

— To im powiem, że wyjechałaś — przerwał jej twardo Neville i dodał dobitnie: — Wolę kłamać w żywe oczy, niż pozwolić ci odejść z tej pracy. — Kobieta zmarszczyła brwi, czując że na jej gardle zaciska się pętla. — Chyba, że nie chcesz już tu pracować i to po prostu wymówka.

Prychnęła, widząc w reakcji cieplejszy, choć wciąż kwaśny wyraz.

— Nie bądź śmieszny.

— W takim razie odpowiedź brzmi "nie". Nie przyjmę twojej rezygnacji — oznajmił hardo Neville. Wstał niespodziewanie z miejsca i ruszył do drzwi, popychając lekko Hermionę, by mu towarzyszyła. — Chodź. Poproszę Alfreda, żeby zajął się dzisiaj laboratorium, a my się stąd wynosimy. Przemyślimy wszystkie rzeczy, które trzeba zrobić. Tylko na spokojnie, z głową — dodał, podając kobiecie płaszcz.

Patrzyła na niego jak cielę, posłusznie jednak ubierając się i wychodząc na teren skweru. Za dnia wyglądał zupełnie inaczej – rozświetlony, pełen kolorów i tekstur, fascynował ją za każdym razem tak samo i nie straszył już tym, co mogło czyhać w jego otchłaniach. Wyciszał zmysły, ilekroć kobieta miała okazję spojrzeć na wszechobecną zieleń skąpaną w porannym, jaskrawym słońcu, które leniwie zbliżało się do wysadzanego mozaiką okna, usytuowanego na samym szczycie dachu.

Był jeden powód, dla którego Neville się na nie zdecydował, a Hermiona była ostatnią osobą, która miałaby to komentować – widok, jaki rozpościerał się po zarośniętych alejkach, gdy światło łamało się przez nie na tysiące odcieni, był magiczny. W zupełnie innym tego słowa znaczeniu. I wart każdych pieniędzy – Choć ponoć te nie przynoszą szczęścia.

— Swoją drogą mam jakiś czarny garnitur — rzucił Neville, gdy wychodzili z ciepłego budynku prosto w objęcia mroźnego, styczniowego wiatru. — Nie ma sensu kupować nowego.

Hermiona od razu posłała mu zatwardziałe spojrzenie – któremu zdecydowania odebrał powoli czerwieniejący od zimna nos.

— Nie mogę cię o to prosić — mruknęła.

— Nie przypominam sobie, żebyś to zrobiła — wtrącił Neville, zerkając na nią przez ramię. — Chodź, nie gadaj tyle. Nie chcę tu zamarznąć. Znam jedno fantastyczne miejsce, jeszcze nie jadłaś takiej tarty, jak tam serwują.

Wdzięczność, jaka ją ogarnęła, była nie do opisania. Nie do utrzymania w skurczonym przez lata sercu, do którego mało co wpadało – a większość uchodziła. Neville nie dość, że jej nie ocenił, to pomógł jej bez ani słowa prośby z jej strony, ani odrobiny niechęci ze swojej. Był prawdziwym przyjacielem – takim, który nie tylko liczył na pomoc, ale który potrafił ją bezinteresownie okazać. Zwłaszcza, gdy to ona tego potrzebowała.

— Największym problemem będą papiery — powiedział, gdy siedzieli w rogu przytulnej kawiarni, delektując się faktycznie najlepszą tartą, jaką Hermiona miała okazję jeść – beza i gorący mus malinowy skradły jej serce niemal w takim samym stopniu, jak zafrasowana mina Neville'a, gdy próbował obmyślić plan "jej" działania. — Nie mam zielonego pojęcia, co trzeba załatwić do ślubu, więc będziesz musiała się dowiedzieć. Najlepiej w Ministerstwie.

Hermiona przytaknęła, odkładając na moment widelczyk.

— Będę musiała sprawdzić, jak dokładnie działa ta cała Polityka Zwrotu — mruknęła pod nosem, czemu Neville niemal od razu przytaknął.

— To najprawdopodobniej kolejny papierek — stwierdził obojętnie.

— Jak cała biurokracja. — Fakt, że to się w ogóle działo – w połączeniu ze świadomością, że działo się już, nieco Hermionę przytłoczył. — Będę musiała zacząć działać szybko. Kto wie, ile się czeka na termin ceremonii, zwłaszcza w tym przypadku...

Siedzący naprzeciw niej mężczyzna zmarszczył brwi, cmokając ustami.

— Nie martwiłbym się tym — powiedział, dodając ciszej: — Za pieniądze można kupić wiele rzeczy, w tym pierwszeństwo. Czy, chociażby, anonimowość. — Chwilę myślał, obcinając przyjaciółkę czujnym spojrzeniem, po czym wyprostował się, kiwając do siebie głową. — Dam ci depozyt za następne trzy miesiące. Powinno starczyć na wszystko, włącznie z mieszkaniem. Potraktuj to jako urlop, okej? — Specjalnie poczekał, aż Hermiona skinie głową w odpowiedzi, zanim kontynuował. — A jak to wszystko się uspokoi... wtedy wymyślimy, co dalej.

Gryfonka opanowała drżenie warg, wiedząc że nie może się ot tak rozpłakać. Mimo iż kumulacja emocji niechybnie miała ją do tego doprowadzić. Spuściła głowę, chwilę poważnie myśląc nad słowami Neville'a – co oznaczały, jakie niosły za sobą konsekwencje – po czym skinęła ponownie głową, wiedząc że nie chce zostać z tym wszystkim sama.

Nawet jeśli dałaby sobie radę, nie chciała koniecznie musieć.

— Dziękuję — powiedziała w końcu.

— Nie masz za co — odparł Neville, uśmiechając się pod nosem. — Ktoś musi myśleć racjonalnie, podczas kiedy ty bawisz się w psychopatkę.

Hermiona, ku jego zaskoczeniu, uśmiechnęła się z rozbawieniem.

— Nazwał mnie tak samo — mruknęła wymownie. Dostrzegła skonsternowaną minę Neville'a i wyjaśniła: — Snape.

Dodane w liście jako postscriptum – po krótkim, ale jednoznacznym "tak" – w pewien sposób ją podbudowało. Zaimponowała mu, a że jej nie wyśmiał, musiał dostrzec potencjał jej pomysłu. Nawet jeśli był tak szalony.

To nie było to samo co: "Zwariowałaś" Rona, kiedy przedstawiała mu plan na coś, co mu się nie podobało – nie wysłuchawszy nawet żadnego jej argumentu.

— Nie mogę uwierzyć, że się zgodził — powiedział Neville nieco retorycznie, kręcąc głową. — Nie wyglądał mi na szaleńca.

Popatrzył na Hermionę, która – sądząc po minie – podzielała jego zdanie.

— Jest zdesperowany — odparła, wzruszając ramionami, czemu Neville skontrował:

— Chyba oboje jesteście.

Owszem – była zdesperowana. Teraz w dodatku rozgoryczona i skrzywdzona, co było wybuchowym połączeniem. Myśl o tym, że w zamian za "niegroźne" upokorzenia, jakich przez lata zaczęła doświadczać, odpłaci się czymś takim... robiąc dokładnie to, czego od niej chcieli w sposób, którego absolutnie nie przewidzieli... z kimś, kogo nienawidzą... Nie mogła ukryć, poczuła z tego żałosną, prymitywną satysfakcję.

Nie była jednak na tyle zawistna. Zdecydowanie wolała po prostu zniknąć, mieć święty spokój, nie mając po prostu nic przeciwko, jeśli prawda wyszłaby na jaw – co wiedziała, że prędzej czy później musiało się stać. Nie poczuła się po prostu źle, kiedy wyobraziła sobie miny Weasleyów. Mimo iż wiedziała, że nigdy i tak nie zobaczyłaby ich na żywo.

— Czy Snape ma w ogóle kogoś, kto będzie jego świadkiem? — zapytał nagle Neville.

Hermiona, wyrwana z zamyślenia, spojrzała na niego tępo.

— Nie wydaje mi się — odparła w końcu. — I wątpię, że pozwolą mi się z nim znowu spotkać, żebym mogła się dowiedzieć. — Dotarło do niej nagle, że ona sama nie miała nikogo, kto mógłby za nią ręczyć. W normalnych okolicznościach poprosiłaby pewnie... Kogo? Skrzywiła się, chcąc ignorując ucisk w piersi. — Spróbuję z nim porozmawiać, jak będę w Ministerstwie, ale jeśli się nie uda... Można kogoś wynająć? Jakiegoś urzędnika?

Neville pokręcił od razu głową.

— Nie — powiedział. — To musi być ktoś z zewnątrz, kogo sama przyprowadzisz.

Siedząca naprzeciw niego czarownica pochyliła się ze zrezygnowaniem, układając czoło na dłoniach złożonych przez nią na stole. Gryfon przyglądał się jej przez chwilę, widząc ciężko poruszające się ciało, aż niespodziewanie w jego głowie pojawiła się myśl – nieznośna, która jak rzep przyczepiła się jego umysłu.

— Wiesz... Ja mógłbym za niego ręczyć.

Szatynka podniosła głowę, patrząc na niego, jak oznajmił jej, że jest duchem.

— Co?

Neville nie wyglądał na ani trochę poruszonego swoją propozycją, w przeciwieństwie do Hermiony, która wyprostowała się, z rosnącym zaskoczeniem przypatrując jego nonszalanckiej postawie.

— A moja babcia mogłaby ręczyć za ciebie — dodał nagle.

Krótki, urywany śmiech wyrwał się z gardła kobiety, która natychmiast przytknęła dłoń do ust, widząc że przyjaciel uśmiechnął się zawadiacko pod nosem. Zanim jednak Hermiona zdążyła przekonać samą siebie, że to faktycznie dobry pomysł, Neville dodał:

— A tak na serio, mogę zapytać Hanny. Jeśli chcesz, oczywiście.

Popatrzył na nią nieco niepewnie, a Hermiona zmarszczyła brwi. Chciała, oczywiście. To brzmiało jak idealne rozwiązanie dla jej przypadku, który – przynajmniej w tej chwili i bez tego rozwiązania – wydawał się beznadziejny. Był tylko jeden problem.

— Doceniam propozycję, naprawdę — zaczęła Hermiona — ale czy ona przypadkiem nie przyjaźni się z Luną?

Luna z kolei miała częsty kontakt z Ginny, a od niej droga do tego, żeby Weasleyowie dowiedzieli się o ślubie jeszcze przed faktem – i nie daj Merlin przeprowadzili w odwecie za jej zdradę sabotaż – była prosta.

Neville szybko połączył kropki i zapewnił ją:

— Hannah nie jest plotkarą. Poza tym... "Przyjaźnią" bym tego nie nazwał. Ot, rozmawiają. Nie martwiłbym się tym na twoim miejscu. — Uśmiechnął się ciepło, widząc że przyjaciółka wciąż była nieco sceptycznie nastawiona do jego pomysłu. — Możesz jej zaufać. A jeśli nie jej, zaufaj mnie.

— Ufam — powiedziała szybko Hermiona. Odetchnęła głęboko, wiedząc że nic lepszego sama nie wymyśli – chyba że faktycznie poprosiłaby babcię Neville'a o bycie swoją świadkową – po czym dodała: — I nie masz pojęcia jak bardzo wszystko doceniam. Naprawdę.

Neville zbył ją nieco pobłażliwym uśmiechem.

— Odwdzięczysz się, kiedy to wszystko się skończy i będziecie wolni. W porządku?

Jego czuły wyraz twarzy, zachęcające, wyrozumiałe spojrzenie, ale przede wszystkim wspierające i naprawdę pomocne zachowanie, wycisnęły uśmiech na ustach Hermiony. W kącikach jej oczu pojawiły się łzy, które starła wierzchem dłoni i skinęła na zgodę głową, uśmiechając się szerzej.

Neville przytaknął bez słowa, sięgając po niedojedzone ciastko i zwinął usta w rulonik.

— Bierzesz cholerny ślub z cholernym Severusem Snape'em — powiedział.

A do Hermiony dopiero wtedy dotarło, jaką machinę wprawiła w ruch.

— Co ja, do cholery, zrobiłam?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro