Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1. Cena za wolność

~

Cztery miesiące wcześniej

~

Donośny wrzask Jamesa Pottera rozniósł się po Norze, a Hermiona – w ramionach której do tej pory spokojnie spał – skrzywiła się odruchowo, czując że niemal straciła słuch. Zaczęła mruczeć uspokajające kołysanki, na które jednak chłopiec nie zareagował, a ona w pierwszym odruchu rozejrzała się, choć wiedziała, że znikąd nie przyjdzie pomoc.

Cała rodzina Weasleyów pogrążona była w gorączce świątecznych przygotowań, co było między innymi powodem, przez który to na nią spadła odpowiedzialność zajęcia się starszym synem Potterów. To i zapewne fakt, że zgodziła się być matką chrzestną, oczywiście. Ojca chrzestnego – ni widu, ni słychu, dzięki Merlinowi.

Ginny, wciąż osłabiona po porodzie, potrzebowała pomocy przy dwójce małych dzieci, a Hermiona, jako ta, która własnych dzieci nie miała, stała się – w głowie Molly i każdego innego Weasleya – naturalną kandydatką. Nie protestowała, naturalnie, bo w końcu pisała się na to by pomóc w jego wychowaniu. W dodatku przed świętami Bożego Narodzenia ostatnim czego chciała były rodzinne zwady i niesnaski. Jeszcze tego jej brakowało – zwłaszcza, że w ostatnim czasie Ron i cała jego rodzina i tak mieli ją za marudę.

Kiedy po ukończeniu Hogwartu wybrała studia zamiast zakładania rodziny, wszyscy jakoś to zrozumieli. Była młoda, ambitna, a oni doskonale o tym wiedzieli i taką przyjęli ją pod swoje szeroko otwarte ramiona. Pozwolili jej ukończyć w spokoju uniwersytet – Tak jakby mogli jej zabronić – nie wadząc ani nie komentując jej życiowych wyborów. Im dalej w las, niestety, tym Hermiona czuła rosnącą presję i zrozumiała, że te same otwarte ramiona miały stanowić granice złotej klatki, w której się znalazła.

Wtedy też dotarło do niej, że w ich oczach jej ambicja była zrozumiała tylko z pozoru. Byli dumni, owszem, i kiedy przychodziło świętować jej osiągnięcia, dyplomy czy wyróżnienia, z którymi w końcu ukończyła uczelnię – nie mogła im nic zarzucić. Weasleyowie zdali egzamin i skutecznie wypełnili lukę, jaka została w sercu Hermiony po zmarłych podczas wojny rodzicach.

Z czasem jednak zaczęło wychodzić na jaw, że liczyli w tej kwestii na kompromis. Uczelnia była jej marzeniem, ale marzeniem Molly były wnuki. I choć dostała ich już kilka, oczekiwała że dziewczyna najmłodszego syna dołączy do rodziny po zakończeniu kariery i również sprezentuje jej małe, biegające po domu rude dzieciaki. Stając się wyłącznie matką i żoną, tak jak ona.

Cóż.

Hermiona Granger miała z tym kilka problemów.

Przede wszystkim ona i Ron nie byli nawet zaręczeni. Choć sama zaczęła o tym myśleć, wątpliwości skutecznie powstrzymywały ją przed podjęciem tematu – a on nie wyszedł z inicjatywą. Jak zresztą w żadnej innej kwestii. Podpowiedzi jego rodziny były dla niego drogowskazem, ale bez nich zdawało jej się, że Ron nie potrafił samodzielnie wpaść na odpowiedni tor.

Kiedy więc Molly zaczęła przebąkiwać o ślubie, naturalnie Hermiona spodziewała się, że usłyszy o tym od swojego chłopaka. Stało się to jednak w tak rozczarowujący sposób, że dziewczyna szybko wycofała się z rozmowy i zdusiła wszelkie próby jej podjęcia już w samym zarodku.

Nie to, że nie chciała zostać żoną Rona i kiedyś urodzić mu dzieci – w przyszłości może, ale zdecydowanie nie teraz. Nie czuła, żeby był to moment w jej życiu, w którym umiałaby docenić macierzyństwo jako zaszczyt – w tej chwili będący w jej głowie obowiązkiem. Jej „kariera" poza tym dopiero się rozpoczęła. Prowadziła niesamowicie interesujące, wymagające badania i nie była gotowa ich porzucić, jednocześnie nie czując, by była w stanie połączyć je z posiadaniem dziecka. 

Dla Molly nie istniał zresztą koncept łączenia tych dwóch rzeczy.

Dokładnie to Hermiona usłyszała kilka dni temu, kiedy zaczęła powoli rozumieć, z czym wiąże się „wejście" do rodziny Rona. Na co dzień kochana przez wszystkich gospodyni była w głębi bardzo upartą i zatwardziałą w swoich przekonaniach kobietą. W mniejszych kwestiach, owszem, często "pozwalała" ludziom podążać swoimi ścieżkami. Kiedy jednak sądziła, że ma niekwestionowaną rację, a w dodatku w jej oczach aspekt, który poruszała, miał mieć istotny wpływ na życie – tam rzeczy musiały iść po jej myśli i nie była gotowa iść na ustępstwa.

A życie jej dzieci było dokładnie takim aspektem.

Pierwsze subtelne przytyki Hermiona po prostu ignorowała. Potem wymawiała się prawdą, na tyle, na ile to było możliwe, nie chcąc urazić niczyich uczuć. Część z tego próbowała – z sukcesem – wyśmiać, nieco zbywając temat bądź kompletnie go zmieniając. Molly jednak nie miała zamiaru się poddać, a gdy poczuła się ignorowana, uderzyła w punkt, który koniec końców dał początek lawinie, której od pierwszego dnia nie dało się już zatrzymać.

— Wiem, że nienawidzisz tego słuchać, ale pasuje ci to.

Ginny, zaalarmowana płaczem swojego pierworodnego dziecka, pojawiła się w drzwiach, uśmiechając się do Hermiony wymownie. James zdążył się uspokoić, na nowo usypiając na ramieniu ciotki, która wywróciła oczami, zerkając posępnie na młodszą czarownicę.

— Czy żeby mi to pasowało, musi to być moje dziecko? — zapytała nieco złośliwie, na co z kolei Ginny pokręciła głową i uśmiechnęła się pobłażliwie.

Usadowiła się obok Hermiony z małym Albusem na ramionach, po czym mruknęła:

— To komplement. Nie każdy ma rękę do dzieci. A jak już się ma, to lepiej skorzystać. — Poprawiła noworodka na ramieniu, gaworząc do niego przez ułamek sekundy, po którym dodała: — Ma to swoje minusy, oczywiście, ale bycie matką zdecydowanie jest wynagradzające.

Niewątpliwie, sarknęła w myślach Hermiona, kołysząc Jamesa mocniej, gdy wydał z siebie cichy pomruk – sugerując, że może się obudzić. Kochała go, oczywiście, i nie miała nic do niego. Nasłuchała się jednak zbyt wiele na temat nieprzespanych nocy, kup, pieluch i płaczów, żeby mogła uznać słowa Ginny za kompletnie prawdziwe.

— Absolutnie tego nie kwestionuję — powiedziała dyplomatycznym tonem.

I od razu zrozumiała, że Ginny musiała niedawno plotkować ze swoja matką.

— Wiesz — ciągnęła, jakby ignorując odpowiedź Hermiony — mnie też denerwowało, kiedy mama truła mi o tym, że lepiej wcześniej mieć to z głowy. Zwłaszcza, że Harry to taka „dobra partia". — Dziewczyna wywróciła oczami z uśmiechem. — Ale teraz nie zamieniłabym tego na nic innego. I cieszę się, że wyszło jak wyszło.

James nie był stricte planowany, choć Ginny, podobnie jak Hermiona, zaraz po ślubie z Harrym otrzymała „pakiet porad" na temat tego, co powinna zrobić ze swoim życiem i co będzie dla niej najlepsze. Dla niej – i dla rodziny. Wiedziała, jakie są wobec niej oczekiwania i choć początkowo twardo upierała się, że poczekają jeszcze przez pewien czas, kiedy nieoczekiwanie zaszła w ciążę, sytuacja uległa dramatycznej zmianie.

Dzieci stały się jej oczkiem w głowie, a macierzyństwo podstawą osobowości – za to z perspektywy Hermiony pokrzyżowały karierę i plany na przyszłość, które Ginny musiała porzucić. Wybrała życie matki i żony, zamieniając się przy tym w swoją własną rodzicielkę, co również zarzekała się, że nie będzie miało miejsca – po urodzeniu Jamesa zapomniała jednak kompletnie o przysięgach składanych w imię samego Merlina (i jego gaci).

Hermiona nie miała z tym wszystkim problemu, dopóki ona sama miała wybór.

— Ginny, twój brat nawet mi się nie oświadczył — rzuciła mimochodem, ściszając głos, gdy James znów wydał z siebie niespokojny dźwięk. — Więc o czym my tu w ogóle mówimy?

Nie chciała po raz kolejny wchodzić na ten temat. Raz – zarówno James jak i Albus mogli w każdej chwili się obudzić. Dwa – miała wrażenie, że i tak nie znajdzie w siostrze swojego chłopaka oparcia. Nie podzielały poglądów, planów, ale i problemów, a żadna z nich, zdawało się, nie potrafiła zrozumieć w pełni stanowiska drugiej strony. Nie było więc ku temu absolutnie żadnego powodu.

Ginny, niestety, uważała inaczej.

— Mówił, że rozmawialiście — mruknęła nieco skonsternowana.

„Rozmawialiśmy"? Hermiona ledwo powstrzymała gorzkie prychnięcie i wywrócenie oczami. Ron z nią nie rozmawiał. Ron przychodził, mówił co kazała powiedzieć mu matka – używając przy tym tonu obrażonego dziecka, które rodzic zmusił, żeby przeprosił rodzeństwo, z którym się pokłócił – po czym kończył rozmowę, kiedy ta nie szła po jego myśli. Mając przy tym pretensje do świata, że „musiał" z nią ten temat w ogóle poruszać.

Wydawało się przy tym, że nie miał swojego zdania. Jakby było mu wszystko jedno czy się pobiorą, czy będą mieli dzieci. Czy w ogóle będą razem. Nie powiedział, że sam tego chce, a jego matka zwyczajnie podsunęła mu coś, o czym sam myślał. Nie powiedział też, że podejmą tę decyzję wspólnie. Nie zadał nawet pytania, na które Hermiona mogła odpowiedzieć „tak".

Jego myśli zupełnie nie krążyły wokół tych tematów i początkowo to ich łączyło, ale potem plany Molly stały się planami Rona, a on liczył, że jego dziewczyna ulegnie i któregoś razu – dla świętego spokoju – zgodzi się z tym zdaniem. A on będzie miał to z głowy. Dla świętego spokoju.

Fakt, jak bardzo dał jej to odczuć, odrzucał ją od tego chyba najbardziej.

— Jak dobrze, że to wciąż sprawa między mną, a twoim bratem — mruknęła Hermiona.

Na jej szczęście, James się obudził. Nigdy nie pomyślałaby, że płaczące dziecko będzie dla niej wybawieniem, ale oto się stało – nadszedł dzień, gdy mogła użyć swojego chrześniaka jako wygodnej wymówki, by umknąć niewygodnej rozmowie.

Wstała i zaczęła kołysać chłopca w ramionach, jednak tym razem James nie dał tak łatwo się udobruchać. Zaczął szlochać głośniej i choć wydawało się, że zmiany techniki bujania intrygowały go na tyle, by przestawał, działo się to wyłącznie na chwilę. Hermiona postanowiła zabrać go na spacer – nie był na szczęście ciężki, więc uznała, że to idealna okazja do małej dawki samotności. No i przy okazji mogła zapobiec obudzeniu się Albusa.

Wyszła na korytarz, orientując się, że James kompletnie się rozbudził. Powinien spać jeszcze przez godzinę, ale nie był już najwyraźniej zmęczony, a cały plan szlag trafił. Chłopiec szybko odnalazł uciechę w rozplątywaniu warkocza, który Hermiona zwinęła na karku i wyciągał z niego kolejne pasemka, gdy przemierzali półpiętro w drodze do kuchni – po butelkę, o którą w przeciągu kilku minut młody Potter miał i tak się upomnieć.

Zanim Hermiona doszła do szczytu schodów, usłyszała z parteru głosy. Cicha, przytłumiona rozmowa ewidentnie przeniosła się z przedsionka do kuchni. Młoda kobieta zdążyła poprosić w myślach, by nie była to Molly – Merlinie uchroń, idąca w jej stronę. Jak tylko zobaczy mnie z dzieckiem na rękach to zacznie gadać jak Ginny, pomyślała.

— Kto by wpadł na podobny pomysł?

Głos, owszem, należał do gospodyni, ale jego poddenerwowany ton zaintrygował Hermionę – do tego stopnia, że przystanęła i nadstawiła ucho.

— Pojęcia nie mam — odpowiedział Artur. Młoda czarownica domyśliła się, że przyniósł plotki z pracy, z której właśnie wrócił; choć spóźniła się, by poznać ich szczegóły. Nie to, że żałowała. Nie była przecież wścibska. — Ale ktokolwiek by to nie był, zrobił nam wszystkim przysługę. Przynajmniej nie ma szans, żeby ta kanalia wyszła na wolność.

Hermiona zmarszczyła brwi. W jej głowie pojawiło się wiele potencjalnych nazwisk, które mogły być tematem rozmowy państwa Weasleyów. Szybko również okazało się, że nie toczyła się ona wyłącznie pomiędzy gospodarzami.

— I całe szczęście. — George prychnął tak zgryźliwie, że Hermiona aż się skrzywiła. Rzadko kiedy słyszała, by jego przyjemny, wesoły głos przybierał tak zjadliwą barwę. — Tacy jak on zasługują na wszystko, co najgorsze.

— Synu — upomniała go matka, ale została szybko zagłuszona:

— Nie, nie synuj mi — warknął.

— George ma rację — dodał Artur poważnie. — Podwójny szpieg czy nie, Snape to skończona szumowina i jego miejsce jest w Azkabanie.

Snape.

Nie słyszała tego nazwiska tyle lat, że przywołanie jego twarzy z odmętów pamięci zajęło jej dobrych kilka sekund. Zmarszczyła brwi, kiedy wraz z tym obrazem przyszedł dreszcz, podstępnie skradający się wzdłuż kręgosłupa, aż wszystkie włoski na jej karku stanęły dęba.

Siedem lat wcześniej, niedługo po wygranej wojnie czarodziejów, Severus Snape wraz z resztą śmierciożerców został postawiony przed sądem. Proces był długi i żmudny, a stał się jeszcze trudniejszy, kiedy cała otoczka jego przynależności do śmierciożerców zaczęła powoli wychodzić na jaw. Wbrew oczekiwaniom wiele osób pojawiło się, by zeznawać – część na jego korzyść, inni wręcz przeciwnie. Mimo tego, mężczyznę skazano na wiele lat w Azkabanie.

I choć prawda o tym, jak przysłużył się ich sprawie, ujrzała światło dzienne, w oczach większości czarodziejskiej społeczności Snape otrzymał łatkę zdrajcy. Do tej grupy należała również lwia część znajomych Hermiony, włącznie z Weasleyami i, o dziwo, samym Harrym. Przyjęli do wiadomości, że mężczyzna infiltrował obóz Voldemorta na zlecenie Dumbledore'a, jednak czyny, których się przy okazji dopuścił, nie zostały mu wybaczone.

Sama Hermiona zdecydowała się po prostu nie wypowiadać. Miała swoje zdanie, owszem, i była świadoma, iż milczeniem również da się je pokazać – mimo to wolała jednak ignorować istnienie Snape'a niż obierać jakiekolwiek stanowisko względem jego winy.

W głównej mierze – nie było jej to potrzebne. Miała wystarczająco swoich zmartwień na głowie, teraz ale i wtedy, więc o wiele łatwiej było po prostu o tym nie myśleć. Skupić się na sobie, ruszyć ze swoim życiem, zadbać o swoją przyszłość. Samolubne, może. Hermiona wiedziała jednak, że każdy powinien czasem taki być.

Drugą rzeczą był fakt, że Snape był jej ambiwalentny. Szanowała go jako akademicki umysł i uzdolnionego czarodzieja, ale to tyle. Ignorowała go większość swojego życia i nie czuła potrzeby, by to zmieniać. Jego czyny traktowała jako konieczność i szczerze wolała tak o tym myśleć – a przynajmniej nie chciała zastanawiać się, czy czerpał przyjemność z mordowania niewinnych ludzi, będąc na usługach "dobrej strony".

Przede wszystkim jednak – nie znała go. Nie wiedziała jaki tak naprawdę jest, dlaczego zrobił, co zrobił, co tak naprawdę nim kierowało. Co do tego wszystkiego doprowadziło. Znała urywek historii – istotną część, być może, ale nie na tyle dużą, by czuć, że może go przez nią oceniać. Nie miała tak naprawdę zielonego pojęcia kim był Snape, więc nie miała też prawa wyciągać żadnych wniosków na jego temat.

Dlatego też nie myślała o nim w kategoriach bohatera. Mało kto zresztą za takiego go uważał. Minerwa McGonagall była jedyną, która przychodziła na myśl – stanęła murem za Snape'em i z tego, co wiedziała Hermiona, jako jedyna z popleczników Dumbledore'a ręczyła za niego swoją reputacją. Dziwne, myślała wtedy, ale znów – nie jej to było oceniać.

— Taka propozycja raczej i tak nie pomoże mu wyjść — mruknęła Molly.

Hermiona poprawiła Jamesa w ramionach, ignorując zupełnie fakt, że jej włosy były już kompletnie rozplątane. Dopóki młody Potter nie zdradził jej obecności, mógł robić co chciał.

— Przynajmniej solidnie go upokorzy — stwierdził Artur. — Dwie pieczenie na jednym ogniu.

— Myślisz, że jest szansa, że ktoś się zgodzi?

George zdawał się brać pod uwagę możliwość, że "propozycja", jaką złożono Snape'owi, jednak ma cień szansy na bycie zrealizowaną. Hermiona usłyszała ruch i jedyne, o czym pomyślała, to żeby w tej chwili cała trójka przypadkiem się nie wyniosła. Umierała z ciekawości, o co dokładnie chodziło.

— Kto i na co się zgodzi? — zapytał Bill.

Bingo.

~

Wcześniej tego samego dnia

~

Wysoki, postawny mężczyzna stał przy weneckim lustrze, z założonymi na plecach rękoma, wpatrując się pustym wzrokiem w przezroczystą, na pozór, taflę. Obserwował swoje odbicie, przekręcając czasem głowę, jakby oceniając profil, kształt żuchwy i krzywiznę nosa.

Nie był może przystojny, ale jego cięty język i charyzma nadrabiały ubytki w wyglądzie. Wiedział doskonale, ile potrafi zdziałać jedno spojrzenie, odpowiednio niski głos, zwłaszcza w połączeniu z elokwentnymi słowami, których używał. Nie krzyczał, nie unosił się, rzadko kiedy nawet podnosił głos. Potrafił za to uderzyć tam, gdzie bolało najbardziej, jednym precyzyjnym słowem.

A osoba, którą właśnie wprowadzano do sali przesłuchań, miała przekonać się o tym na własnej skórze.

Usłyszał jedynie nieprzyjemne warknięcie, gdy mężczyzna siłą został osadzony na swoim miejscu. Nie rzucał się, tego był pewien, jednak szczęk kajdanów, którymi był opasany, chwilę rezonował po niewielkim pokoju.

— Witaj, Snape.

Czarodziej stojący przy lustrze odwrócił się powoli, lustrując z chełpliwą pogardą ciemnowłosego mężczyznę siedzącego po drugiej stronie prostego, metalowego stołu. Snape podniósł na niego wzrok, choć żadna inna część jego ciała, poza oczami, się nie poruszyła.

— Cieszy mnie niezmiernie, że zgodziłeś się ze mną spotkać — kontynuował mężczyzna, podchodząc bliżej i w końcu siadając naprzeciwko. Severus, który śledził go spojrzeniem bez ani jednego słowa, powstrzymał grymas. Zgodził. Nie miał, naturalnie, wyboru. Został wyciągnięty z celi, siłą zakuty w kajdany i przetransportowany do Ministerstwa – gdzie, zakładał, że się znajdowali. Nie raczono mu nic wyjaśnić. A człowiek, z którym przyszło mu się spotkać doskonale o tym wiedział. — Nie wyglądasz dobrze.

Snape nie zareagował.

Po latach spędzonych w więzieniu wiedział lepiej, że nie było to jego miejsce na przepychanki. Splunąłby w twarz człowiekowi, który doskonale bawił się, mogąc bezkarnie kpić z jego sytuacji, ale zamiast satysfakcji, dostałby nauczkę. Zesłaliby go do starej wieży na środku Morza Północnego, służącej w ostatnich latach jako izolatka, i zapewne w końcu by tam oszalał.

Pierwsze kilka razy był na tyle nierozważny, by się stawiać. Teraz wolał po prostu milczeć.

— Ranisz moje uczucia, Snape — rzucił pogardliwie Ambrose. — Liczyłem, że utniemy sobie pogawędkę, taką wiesz, jak za starych czasów. A ty nie raczysz nawet powiedzieć, że też cieszysz się, że mnie widzisz.

Dennis Ambrose pracował dla Ministerstwa, konkretnie dla Wizengamotu, od czasu restrukturyzacji, którą po wygranej wojnie przeprowadził Kingsley Shacklebolt. Był dość młody, ambitny i przede wszystkim nienawidził wszystkich, którzy jakkolwiek związani byli z Voldemortem. Stracił przez niego ojca, o czym uświadomił Snape'a naprawdę, naprawdę, dobitnie. Zachowując się przy tym, jakby to Severus był odpowiedzialny za jego śmierć.

Nie był. Ale pogodził się z tym, że ludzie obwiniali go o wiele rzeczy, których się nie dopuścił. Łatwo było przypisać mu winę – w końcu był zdrajcą. Kłamstwo było jego pracą, jego zawodem. Jego słowo nie znaczyło już nic. Dla nikogo.

— Czego ode mnie chcesz, Ambrose?

Merlinie, charczę jak dzikie zwierzę.

Mimo, iż Azkaban uległ reformacji, a do pustej teraz wieży zsyłano tych, którzy według strażników zasługiwali na "pokutę" i nie potrafili się zachowywać, warunki w jakich żyli więźniowie wciąż były ciężkie i wyniszczające. Oczywiście – nie były już tak niehumanitarne jak wcześniej i w porównaniu z bestialskim systemem sprzed wojny można było porównać je do wakacji w pięciogwiazdkowym hotelu.

Przynajmniej jeśli ktoś miał szczęście trafić do tej "reprezentacyjnej" części więzienia.

Była ona głównie przeznaczona dla drobnych przestępców oraz ludzi, którzy jeszcze oczekiwali na proces. Cele ulokowano bezpośrednio pod salami rozpraw i choć były zimne, słabo oświetlone, zapewniano w nich łóżka i jedzenie, a nawet dostęp do ciepłej wody.

Tę gorszą część więzienia przeniesiono głębiej pod ziemię. Dalej. W zakamarkach szkockich jaskiń usytuowanych daleko na uboczu, w głąb których prowadziły dziesiątki mil zawiłych, zalanych, zapadłych korytarzy, osadzano czarodziei, których przewinienia były cięższe – adekwatnie do warunków, w których przyszło im tam żyć.

"Łóżka" składały się z koca rzuconego na wyryte w kamiennych ścianach ustępy, prysznicem nazywano kubeł zimnej, niekoniecznie świeżej wody, światło stanowiła pojedyncza lampa naftowa, a posiłkiem najczęściej było suszone mięso i chleb. Wyjątkowo – nie czerstwy.

O dziwo, dawano im książki. Gazety. Co po niektórzy podobno prosili nawet o krzyżówki. Nie pozwalano im wychodzić, nie było zresztą na to przeznaczonego miejsca, a ich cele były jednoosobowe, więc była to jedyna rozrywka, na jaką kilkadziesiąt kilometrów pod ziemią mogli liczyć. I o ile początkowo samotność zupełnie Snape'owi nie przeszkadzała – po latach zaczął powoli odczuwać jej skutki.

Czuł, że kolejny miesiąc spędzony w starej twierdzy mógłby, bardzo prawdopodobnie, doprowadzić do jego szaleństwa.

— Zawsze tylko biznes i biznes — prychnął Dennis, kręcąc głową, a przydługa blond grzywka rozsypała się dookoła ciemnych, błękitnych oczu. Te nabrały ostrzejszego wyrazu, gdy mężczyzna nagle oparł dłonie na blacie, uśmiechnął się drwiąco i powiedział: — Mam dla ciebie propozycję, Snape.

Nie spodobał mu się ton Ambrose'a i wiedział, że nie spodobają mu się też jego słowa.

— Pewien ktoś złożył nam niedawno bardzo... niecodzienną ofertę. — Blondyn wyraźnie pławił się w milczeniu Severusa, które pozwalało mu dozować napięcie według własnego uznania. — Wiesz, normalnie raczej nie robimy takich rzeczy i będąc z tobą całkiem szczerym... Cóż, powiedzmy, że gdyby nie tożsamość tej osoby i jej... reputacja... w naszym świecie, Ministerstwo raczej by się na to nie zgodziło.

Powieki Snape'a zmrużyły się ledwie dostrzegalnie. Niecodzienna propozycja i to w dodatku od kogoś, kogo nawet Ambrose zdawał się trochę szanować? Nie miał absolutnie żadnego pojęcia, czego się spodziewać. Co gorsza jednak – nie był pewien, czy chce wiedzieć. Nie mógł być po prostu zostawiony w spokoju, na pastwę swojego marnego żywota? Chciał tylko odsiedzieć swoje, wyjść i zniknąć. Mieć w końcu święty spokój.

Ciekawość jednak wzięła nad nim górę.

— Kto?

Ambrose uśmiechnął się pod nosem chełpliwie.

— To nie jest w tej chwili najważniejsze — odparł.

Snape wyprostował się, podciągając za sobą ciężkie, metalowe upięcie kajdanów, które uciskało jego nadgarstki.

— W takim razie nie mamy o czym rozmawiać — mruknął.

Niebieskie, duże oczy chwilę obserwowały go w kompletnej ciszy.

— Bardzo boli mnie twoje zachowanie, Snape. Naprawdę — powiedział Dennis, teatralnie zawiedziony. — Przekonanie góry, żeby się na to zgodzili, to było nie lada wyzwanie, ale ja się go podjąłem. Dla ciebie. Pomyślałem sobie: "Takie zdradzieckie ścierwa nie zasługują na nic, nawet na szacunek, ale może zamknięcie czegoś go nauczyło? Może odkupił swoje winy?" A ty? — Mężczyzna znów pokręcił głową, udając urażenie. — Nawet nie doceniasz moich starań. Zupełnie masz gdzieś, co zrobiłem, żeby dać ci taką szansę.

Żałosna pokazówka nie zrobiła na Severusie żadnego wrażenia. Siedział w bezruchu, obserwując kręcącą się z dezaprobatą głowę Ambrose'a, a w jego własnej – poza przemożną chęcią wyjścia – kołatało się jedno pytanie. Wiedział, że nakarmi nim ego swojego rozmówcy, jednak po tylu latach upokorzeń nie robiło mu to już żadnej różnicy.

Godność i honor w takim miejscu jak Azkaban nie dawały nic.

— Szansę na co? — zapytał, na co siedzący przed nim czarodziej uśmiechnął się nieco złowieszczo pod nosem i odparł:

— Wolność.

Nie znał znaczenia tego słowa.

— Do Ministerstwa wpłynęła kaucja za twoje uwolnienie — wyjaśnił Ambrose, widząc że Snape zastygł w bezruchu. — Będzie tam czekała, dopóki ktoś jej nie wycofa bądź nie podejmiesz decyzji. Chociaż zakładam, że to akurat tylko formalność — zakpił.

Jak to było nie żyć pod czyimś jarzmem? Nie wiedział. Nigdy, tak naprawdę, nie miał takiej okazji – robić tego, co chciał, jak chciał, po swojemu. Nawet teraz... Miałby wpakować się w układ i dostać wolność w zamian... Właśnie. Za co?

— Są, naturalnie, pewne... wymagania... które musisz spełnić... — ciągnął Ambrose, jakby czytając Severusowi w myślach. Cedził przy tym słowa w sposób, który jasno świadczył o tym, że przednio bawił się gnębiąc swojego rozmówcę. — Nie są jednak, o dziwo, jakieś tam znów wygórowane. Jeśli się pospieszysz, za kilka tygodni możesz być wolnym człowiekiem.

Snape poczuł ciepły prąd przebiegający wzdłuż kręgosłupa.

Ile byłby w stanie zapłacić, żeby się stąd wydostać? Nie był pewien, czy umiał to oszacować. I czy po tylu latach, naprawdę, robiło mu to w ogóle różnicę? Najgorsze było jednak to, że nie miał podstaw ufać, że kiedy w końcu spełni swoją dolę, będzie wolny – a jego pozycja skutecznie odbierała mu możliwość zdobycia jakiegokolwiek potwierdzenia.

A mimo to w pierwszym odruchu nie odrzucił tej propozycji. Przemawiała przez niego desperacja. I ciekawość. Cholernie zdradliwe połączenie.

— Jakie wymagania? — zapytał powoli.

Dennis najwyraźniej tylko na to czekał.

— Nic takiego, naprawdę. Bułka z masłem — sarknął nonszalancko. — Patrząc na to, co dostaniesz w zamian, powiedziałbym, że to wręcz żałośnie proste. Nie powinno sprawić ci absolutnie żadnego problemu. — Drwiący ton, jakiego używał, i cała maniera sugerowały, że prawda była zgoła inna i tkwił w tym wszystkim haczyk, który był wszystkim, tylko nie „bułką z masłem". — Musisz udowodnić, że zasłużyłeś na powrót do społeczeństwa, Snape. Że możesz być jego częścią. Wiesz — Ambrose pochylił się z wyjątkowo lodowatym uśmiechem na ustach — dom, żona...

Donośny odgłos odsuwanego po posadzce krzesła rozniósł się po niedużej sali przesłuchań, gdy Severus agresywnie wstał, nie odrywając wyzywającego, morderczego spojrzenia od siedzącego po drugiej stronie stoły czarodzieja. Strażnicy, czekający cierpliwie przy drzwiach, rzucili się ku nim, dobywając różdżek, ale Dennis dał im znak, aby nie interweniowali i na domiar złego, żeby tylko dolać oliwy do ognia, uśmiechnął się szyderczo, prostując na krześle z samozadowoleniem wypisanym na całym jego ciele.

Był górą i doskonale o tym wiedział.

Tak jak oboje wiedzieli o tym, że propozycja złożona Severusowi była niedorzeczna – i niemożliwa do zrealizowania. Znalezienie żony, samo w sobie, brzmiało jak wyzwanie, choć nie byłoby absolutnie niemożliwe gdyby nie gnił w więzieniu. Snape nie był co prawda pewien, gdzie, o ile w ogóle, rezydowały zdesperowane, ślepe i głuche czarownice i w dodatku nie miał w jaki sposób się tego dowiedzieć. Co gorsza jednak, nawet gdyby miał taką możliwość – i podjął decyzję, że zapłaci którejś za pomoc – ukrył oszczędności tak przezornie, że nikt poza nim nie byłby w stanie się do nich dostać.

Nawet, gdyby dał na to pozwolenie. Nawet gdyby miał kogo poprosić o pomoc. Nie istniała jednak ani jedna osoba, która byłaby gotowa pomóc mu w te sytuacji. A zarówno Dennis Ambrose jak i osoba, w imieniu której przyszedł, doskonale o tym wiedzieli. Ktokolwiek to był.

To był plan idealny. Prosta, na pozór, propozycja, z której nie miał szans skorzystać i która miała jedynie go upokorzyć. Ale złożyli mu ją, uczciwie i w pełnej gotowości, aby wypełnić swoją cześć. Nie można było im niczego zarzucić, prawda?

Fakt, iż tak specyficzne warunki zostały złożone akurat jemu, nie był ich problemem. Fakt, że znalezienie żony z pozycji, w jakiej się znajdował, graniczyło z cudem, nie był ich problemem. Fakt, że tak naprawdę nie miał szansy, aby stąd wyjść i ich oferta była bezduszną, płonną nadzieją, nie był ich problemem.

— Siadaj — syknął Ambrose. Kącik ust Snape'a drgnął z wściekłości, jednak po upływie kilku długich sekund, zajął swoje miejsce. Blondyn zlustrował go bez słowa z chełpliwym uśmieszkiem i odchylił się na krześle w nonszalanckiej pozie. — Muszę przyznać, że już rozumiem, dlaczego ktoś złożył ci akurat taką propozycję. Zawsze byłem zwolennikiem teorii, że bez kobiet, my mężczyźni bylibyśmy niczym więcej jak pospolitymi dzikusami — dodał, wymownie poruszając brwiami. — Żony trzymają nasz temperament w szachu albo na smyczy, a patrząc na ciebie...

— Zabiłbym cię tu i teraz, a te przygłupy nie zdążyłyby nawet mrugnąć, ale nie miałbym z tego żadnej satysfakcji — warknął Snape, a mina Ambrose'a zrzedła. — Śmieci pozbywa się codziennie i wszyscy mają to gdzieś.

Jasnowłosy czarodziej obciął go przeciągłym, milczącym spojrzeniem. Nie uśmiechnął się, nie zadrwił w odpowiedzi, a na jego twarzy przez kilka sekund nie pojawił się żaden wyraz. Dopiero po chwili jego usta wygięły się w podkówkę, brwi uniosły wymownie, a głowa poruszyła z aprobatą.

— Dobre — przyznał, cmokając ustami. — Naprawdę mocne. Aż sobie zapiszę, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko. — Mężczyzna wstał, dając głową znak swoim strażnikom i dodał: — A teraz pozwól, że przygłupy odprowadzą cię z powrotem do celi. I tak zmarnowałem na ciebie wystarczająco dużo czasu.

Severus usłyszał kroki i w następnej chwili poczuł, że mężczyźni złapali go pod ramiona – wciąż skute ciężkimi, metalowymi kajdanami – i postawili na nogi. Zaczęli ciągnąć go do wyjścia, używając ewidentnie o wiele więcej siły, niż było to konieczne; zwłaszcza, że nie stawiał oporu w najmniejszym stopniu.

W pewnej chwili usłyszeli za sobą głos Ambrose'a.

— Właściwie... — Snape został siłą odwrócony w miejscu, a jasnowłosy czarodziej zlustrował go powolnym spojrzeniem i dodał ze znajomym, kpiącym uśmiechem: — Transportujcie naszego więźnia do wieży. Tam będzie miał święty spokój, żeby móc przemyśleć naszą hojną propozycję.

Snape szarpnął się, a na jego usta wypłynął agresywny grymas, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że jego reakcja tylko spotęguje satysfakcję, jaką Ambrose odniósł z ich konfrontacji. Miał to jednak gdzieś.

Pozwolił poprowadzić się ciemnymi korytarzami do punktu deportacji, a jego umysł, jak bezlitosny pasożyt, opanowała jedna myśl. Tylko na niej potrafił się skupić, gdy opuszczali tunele pod Ministerstwem. Zawładnęła nim kompletnie i gdy znaleźli się na klifie, na zamkniętej, zabezpieczonej metalowymi kratami platformie, jego umysł był już doszczętnie pożarty. Deportowali się w miejsce, do którego nie chciał wracać – które jak nic innego go przerażało, którego nienawidził – i nie potrafił myśleć już o niczym innym.

Przysiągł sobie, że zgodzi się na każdą propozycję, która pozwoli mu opuścić Azkaban – tylko po to, żeby móc zabić Ambrose'a i wrócić z powrotem za kratki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro