91. Nagroda pocieszenia - M.Schmitt x S.Hannawald
SALT LAKE CITY 2002
Pamiętam ciszę, która zapada, kiedy wdrapuję się na twoje kolana, gdy biorę w ręce twoją twarz. Dawno nie byłem ciebie tak blisko a teraz nie pozwolę ci odejść. Wyjmuję z twoich ust papierosa i odkładam go na pusty już talerz.
- Uciekaj – warczysz, widzę, że ledwo się powstrzymujesz, by nie wbić się w moje usta.
Powiedziałeś, że za bardzo mnie szanujesz, aby się na mnie rzucić. Żałuję, że tak jest. Czemu po prostu nie możesz mnie posiąść jak wielu przede mną.
- Przysięgam, Martin... - twój głos jest teraz taki niski, czuję wypełniające mnie pożądanie.
To ja cię całuję. Najpierw usta, potem oczy, czoło... Wszędzie. Pragnę by twoja skóra pragnęła tego jak ziemia deszczu. Byś do tego tęskni. Niech wspomnienie tych pocałunków rozprasza cię jutro przed skokiem.
- Co ty wyrabiasz? - pytasz, mimo że doskonale znasz odpowiedź.
Skąd wiem? Twoje dłonie zaciskają się na moich udach. Czuję ich ciepło przez materiał dżinsów.
- Spełniam swój amerykański sen – żartuję, a moje wargi spotykają się ze skórą na twojej szyi.
Wiem, że przewracasz oczami. Wiem, że pragniesz więcej, niż to co, ci daję w tej chwili, więc dlaczego tego sobie po prostu nie weźmiesz? Przy tobie jestem przecież tylko chłopcem, a ty musisz mnie wszystkiego nauczyć.
Jak na zawołanie się ożywiasz. Podnosisz mnie i przenosisz mnie na łóżko. Pociągam cię za sobą i zaczynam cię rozbierać. Moje paznokcie zostawiają ślad na twoich przedramionach. Nie potrafię wytłumaczyć czemu jestem taki agresywny. Może po prostu aż tak ciebie chcę poczuć w sobie...
Przez chwilę jesteśmy tylko my, nasze oddechy i wręcz rozpaczliwa potrzeba pozbycia się ubrań. Patrząc w twoje oczy – płonę. Jestem gotowy, ale ty się ociągasz, tak jakbyś mnie wcale nie pragnął, a przecież...
Jak przez sen pamiętam, jak krzyczałem na ciebie, że nie chcę być obiektem twoich wyuzdanych fantazji. Ale przecież tyle czasu minęło, oh...
- Sven, chcę krzyczeć twoje imię – informuję cię – zrób ze mną wszystko na co tylko masz ochotę.
To nie prośba, to dzikie, rozpaczliwie błaganie.
- Martin... - jeszcze tylko przez chwilę się wahasz.
Pochylony nade mną, półnagi z jasnymi włosami opadającymi na twarz, patrzysz na mnie spod kurtyny cudownie długich rzęs. Kręcę głową. Kiedy jak nie teraz. Opadasz na mnie. Twoje usta na moim brzuchu, moje ręce w twoich włosach. Twoje imię na mych ustach, a moje... w odmętach zapomnienia, które nagle przysłania wszystko.
Nie wiem, nie chcę wiedzieć co działo się wcześniej, dlaczego tyle na siebie czekaliśmy. Żałuję, chociaż... może wtedy nie smakowałbyś tak cudownie.
- Nie dotknę cię Martin – obiecałeś kiedyś.
Nigdy nie cieszyłem się tak ze złamanego słowa.
- Jesteś cały mój – szepczesz z niedowierzaniem.
Rozkosz. Twoje usta na wewnętrznej części moich ud. Twoje smukłe palce, muskające skórę na ich zewnętrznej części.
- Będę delikatny – mówisz.
- Nie – odpowiadam błagam.
Patrzysz na mnie zaskoczony.
- Zrób wszystko na co masz ochotę – udaje mi się wydusić.
Mam nadzieję, że się uśmiechasz, gdy przerzucasz mnie na brzuch. Kładziesz się na mnie i w tej pozycji zaczynasz podróż ustami od mojego ucha, przez szyję, ramiona...
W końcu się dotykamy bez ubrań. Chociaż znowu ze sportowego powodu.
- Jestem do niczego – zdążyłeś szepnąć, za nim wskoczyłem ci na kolana.
A chodziło tylko o to, że nie wygrałeś jakieś głupiej błyskotki. To znaczy wygrałeś, ale nie w tym kolorze, który chciałeś.
Chciałem być twoją nagrodą pocieszenia. Byłem. Widziałem to w twoich oczach. Wcześniej. Teraz tylko czułem na ciele twoją obecność, wręcz zadziwiającą bliskość. Przecież to miało się nigdy nie wydarzyć.
Ty byłeś tym okropnym zapatrzonym w siebie dupkiem, co na złość i naprzeciw wszystkim wygrał wszystkie konkursy Turnieju Czterech Skoczni. A ja byłem zbyt dumnym i wyniosłym chłoptasiem, który nie miał zamiaru zniżać się do twojego poziomu. Teraz byłem niżej, zdecydowanie. Czułem się jak w niebie i piekle jednocześnie.
I znów na siebie patrzyliśmy. Nie wiem jak to się stało. Po prostu znów patrzyły na mnie te dwie jasne tęczówki. Jest tak gorąco. Potrzebuję powietrza. Delikatnie ciebie odpycham, ale ty już nie pamiętasz o delikatności. Złączasz nasze usta. Moje wargi krwawią po tym pocałunku, oddech jest tak bardzo przyspieszony. I znowu jestem na plecach. Ale nie opadam na poduszki. Wszystko się zatrzymuje, a ja oparty na przedramionach podziwiam twoją twarz przez ten jeden ułamek sekundy, kiedy znajdujesz się chociaż w niewielkiej odległości.
***
Następnego dnia budzę się sam. Z bólem całego ciała i samotnością. Staram się odtworzyć wydarzenia minionej nocy. Wszystko jest chaosem. Rozkosznym chaosem, ale jego źródła nie ma bok mnie.
- W zębach ci ten medal przyniosę – obiecał przed snem.
Może właśnie po niego wyszedł.
A ja go nie chciałem. Pragnąłem tylko jego ust i dłoni na moim ciele.
I wracamy do naszej olimpijskiej serii. Zastanawiam się czy następnym razem nie przenieść się do Sochi.
Jak zawsze ciekawa Waszej opinii Dameavvinde
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro