114. R.Fraitag x K.Stoch
Szybka znajomość. Polajkowane. Przystojny uśmiechnięty człowiek o perfekcyjnie wyrzeźbionym ciele i dobrze dobranej fryzurze. Zaskakujące, że facetom twojego pokroju to wystarcza. Niektórzy wolą zadbane kobiety, drudzy chłopców, a trzeci są w stanie pokochać każdego, kto potrafi się pięknie zaprezentować w złudnym świetle dyskotek i klubów. Ty wolałeś panów.
Wiedziałem, że nie zaciągniesz mnie po pijaku do łózka. Może w ogóle, tej nocy nie planowałeś erotycznych przygód, a może po prostu nie brałeś pod uwagę barmana. Ja też zwykle nie chodzę do łóżka z klientami, ale nie jestem lekarzem. Niska szkodliwość czynu.
– Na koszt firmy – uśmiecham się w seksowny sposób i stawiam drinka obok twoich zadbanych, nieskażonych obrączką dłoni.
Uśmiechasz się i podnosisz szklankę do ust, nie spuszczasz ze mną wzroku.
– Richard – przedstawiam się.
– Ładne imię – odpowiadasz.
– A twoje? – pochylam się trochę i unoszę brew do góry.
– Puszczacie tu okropną muzykę – zbywasz moje pytanie, jeszcze nie jesteś pewien.
– Męczymy nią złośliwych klientów – nie jestem grzecznym chłopcem, stać mnie na złośliwości.
Tym razem nie zaszczycasz mnie odpowiedzią. Kładziesz przede mną plik banknotów.
– Hotel Lord, pokój numer 3 – szepczesz.
– Za usługi seksualne płaci się u nas po – prycham.
– To napiwek za drinka – mrugasz i znikasz w tłumie ludzi podobnych do ciebie.
***
Informuję szefa, że muszę pilnie wyjść. Krzyczy coś, że to ostatni raz, ale teraz nie ma to znaczenia....
– Trafiłeś, brawo – patrzysz na mnie z lekkim rozbawieniem, z ręcznikiem owiniętym wokół bioder – trochę ci to zajęło.
Nie odpowiadam. Zamykam za sobą drzwi. Podchodzę do ciebie.
– Kamil – mówisz, za nim połączę nasze usta.
– A jednak zdradzasz swoje dane wrażliwe – tym razem nasze wargi już się stykają.
– Musisz wiedzieć jakie imię krzyczeć – odpowiadasz i zaczynasz ściągać ze mnie starą dżinsową kurtkę.
***
Budzimy się obok siebie. Uśmiechasz się, ty cicho się śmiejesz.
– Dzień dobry – mówię, nie lubię ciszy – nie jestem facetem, serwującym śniadanie do łóżka.
– Dzień dobry – odpowiadasz, przywołując na twarz leniwy uśmiech – ja tak samo.
– Ja serwuję drinki wieczorem – oparłem się na łokciu.
– To się chwali – palcami przesuwasz po moich mięśniach.
– Mógłbyś się jednak odwdzięczyć – robię poważną minę.
– Mógłbym – wyraźnie bawi cię ta rozmowa – zapraszam na kawę.
– Kiedy?
– Teraz – odpowiadasz – a raczej za jakąś godzinę.
– Jak się wyszykujesz? – rzucam okiem na twój garnitur na podłodze.
– Jak wywiozę cię z tej dziury – twoja dłoń się zatrzymuje, a mój wzrok przykuwa spojrzenie twoich jasnych oczu.
– Wywieziesz?
– Nie wyglądasz na kogoś kto dobrze czuje się na prowincji – stwierdzasz trochę zbyt władczym tonem.
– A jednak to tutaj mnie znalazłeś – uświadamiam go.
– Za piętnaście minut odjadę stąd czarny reno – odpowiadasz i wstajesz z łóżka.
***
To nie był ostatni, kiedy widziałem twoją piękną nagą sylwetkę. Stało się to moim chlebem powszednim. Widywałem cię codziennie, w każdej odsłonie. Ubranego, rozebranego trzeźwego i pijanego. Jako prezesa banku i perfekcyjną panią domu, po ukończonej wyższej szkole gotowania wody na gazie. Rano pijaliśmy tylko kawę, bo żaden z nas nie by zwolennikiem jedzenia śniadania w łóżku.
Pewnego dnia, ze zdziwieniem stwierdziłeś, że możemy się nazwać związkiem. Dobry dowcip. Ty w związku. Ale taka była prawda.
– Funkcjonujemy jak stare dobre małżeństwo – śmiałeś się, kończąc opowiadać Dawidowi nasze początki.
Nie lubiłem tego powiedzenia, mimo że w sumie było prawdziwe. Ty nie lubiłeś być ustatkowany. Kluby, zabawy, nieplanowane i planowane podróże w bliżej nieokreślonym kierunku. Dalekie delegacje z elegancką czarną walizką i przystojnymi asystentami w markowych ciuchach, których nienawidziłem.
– Tylko mi nie mów, że jesteś zazdrosny – prychałeś, widząc mój wzrok, gdy jeden z tych chłopców, kładł ci dłoń na ramieniu, biodrze czy innej części ciała.
Nie mogłem być, a byłem. Nie mówiłem o tym. Myślałem, o tym co się stanie gdy się mną po prostu nudzisz.
– Byłeś taki inny, intrygujący – powtarzałeś, złączając nasze usta w pocałunku. Bije od ciebie taki... spokój, a jednocześnie jesteś nieprzewidywalny.
Dobrze mnie jeszcze nie znasz. Gdy poznasz, przestanę cię pociągać. Odkryję przed tobą wszystkie karty, bo taki już jestem. Nie będzie już żadnych intrygujących tajemnic.
– Czuję się, że przy tobie... wszystko idzie w dobrym kierunku.
~Kamil~
Chcę być bardzo blisko ciebie. Chcę zawsze czuć twój oddech na skórze, dłonie na ciele, zazdrosny wzrok, gdy któryś z tych naiwnych dzieciaków pozwala sobie na zbyt dużo. Lubię cię kusić. Lubię cię prowokować. Lubię wydymać usta, czekając aż je pocałujesz, a twoje zęby delikatnie przygryzą spragnionych pieszczot.
Lubię twój spokój, opanowanie i nietuzinkowość. Prostotę. Granie na gitarze i na nerwach. Czuję, że tylko ty jesteś mnie w stanie poskładać. Silnymi, męskimi dłońmi wyciągnąć na powierzchnię.
A wszystko potoczyło się tak dlatego, że nie zdążyłem uciec nad ranem, a ty nie byłeś tchórze. Od tego, że obydwaj mieliśmy dominujący charakter i chemia pojawiła się między nami niemal od razu.
Dlatego byłem zaskoczony, kiedy pewnego dnia stanąłeś przede mną z plecakiem na ramieniu.
– Powinniśmy się rozstać – mówisz, gładząc palcami miejsce, w którym zrobiłem ci w nocy malinkę.
Patrzę na ciebie z niedowierzaniem. Jednak nie pozwalam, by moja twarz zdradziła, jak wielki to dla mnie cios.
– Skąd taki wniosek. Jest... Wydawało mi się, że było ci ze mną dobrze – wzruszam ramionami.
– Mnie tak. Tobie ze mną nie – odpowiadasz krótko.
– Chyba wiem lepiej – prycham.
– Jak zawsze – kiwasz głową – ale ja jednak wiem swoje.
– Rozumiem.
– I tyle? – dopytujesz się.
– Podjąłeś decyzję – mówię wbrew sobie.
Podjąłeś decyzję za nas obu. Nie lubię, gdy ktoś tak robi. Nie toleruję tego, ale tym razem chyba pora ustąpić.
Uśmiechasz się smutno. Odwracasz się. Czy to pora bym wstał z krzesła? Rzucił ci się na szyję. I zaciągnął do sypialni. Nie wiem. Nie potrafię.
Wychodzisz. Słyszę, jak zamykają się za tobą drzwi. Dopiero wtedy ruszam się ze swojego miejsca. Idę do wyjścia. Patrzę, jak otwierasz furtkę. Ja zamykam drzwi domu. Idziesz w kierunku przystanku. No tak. Przywiozłem cię tutaj swoim samochodem. To była moja najlepsza decyzja w życiu prywatnym od dawna.
Idę dalej za tobą. Nie wiem, czemu to robię. Chcę zadać sobie ból, patrząc jak odjeżdżasz, a może... ostatnia umiera nadzieja.
Nadjeżdża autobus. Zaraz wszystko się skończy. Stawiasz już pierwszy krok na schodku. Łapię twój nadgarstek. Patrzysz na mnie zaskoczony.
– Ja cię ze sobą zabrałem – przypominam – jednak mógłbyś się za to odwdzięczyć.
– Wieczorem zaserwuję ci drinka – odpowiadasz i wciągasz mnie do autobusu.
I jak tam shot z naszym słodkim Richim.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro