deux
☁
ania wracała do domu sama, czym była nieco zawiedziona. przyzwyczaiła się i ku jej szokowi, polubiła codzienne spacery z gilbertem blythem. zazwyczaj opowiadał jej o różnych pozytywnych wydarzeniach danego dnia, a ona robiła to samo. jednak teraz w zamian wracała do domu samotnie, mając na sobie jego sweter.
jego sweter. myśl o tym sprawiła, że poczuła motylki w brzuchu oraz rumieniec na policzkach. uśmiechnęła się na wspomnienie tego, jak jej go dawał i jak przystojnie wyglądał w swojej białej koszuli. ale niestety, pomyślała o ruby i o tym, jak bardzo byłaby smutna, gdyby wiedziała, że ania myśli o nim w ten sposób. jej uśmiech powoli zniknął.
wtedy przypomniała sobie o józi pye i o tym, jak zniszczyła jej sukienkę, a rozczarowanie szybko zmieniło się w złość.
jak śmiała zniszczyć taką cudowną, przepiękną sukienkę? — pomyślała smutno.
— pewnie była zazdrosna, że jesteś taka piękna i przykuwasz tyle uwagi, więc musiała odreagować — wyszeptał do niej cole podczas lekcji matematyki. — ale hej, popatrz, co teraz masz na sobie!
zabawnie poruszył brwiami i kiwnął głową w kierunku gilberta. ania prychnęła, odwracając się w drugą stronę.
— uważaj, oblewasz ten przedmiot.
— siedemdziesiąt osiem to nie oblewanie, tylko rozczarowanie. to już różnica.
gdy ania przechodziła obok domu gilberta, nie mogła powstrzymać się od popatrzenia w tamtym kierunku. sebastian stał na werandzie, zamiatając liście.
— przepraszam, sebastianie, wiesz może, gdzie jest gil-bert, gilbert? — skutecznie udało jej się zatuszować ksywkę.
bash się uśmiechnął.
— został dzisiaj po lekcjach, żeby napisać zaległy sprawdzian. przekazać mu, że tu byłaś?
— nie! — zawołała szybko ania. — to znaczy, uch, nie trzeba. zobaczę się z nim jutro.
bash kiwnął głową, po czym pokazał na nią palcem.
— czy to jego sweter? — nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
ania zażenowana kiwnęła głową.
— taka dziewczyna wylała truskawkowe mleko na moją sukienkę, więc dał mi sweter, żebym to zakryła.
sebastian rozczarowany pokręcił głową.
— czasami dziewczyny potrafią być takie bezwzględne i okropne... cieszę się, że gilbert znalazł taką, jak ty. miłą — mruknął. — miło było z tobą porozmawiać, aniu. mam nadzieję, że ty i twoja rodzina niedługo przyjdziecie do nas na obiad.
uśmiechnęła się. ❝twoja rodzina❞. pomimo tego, że minęło już kilka lat, nadal czuła ciepło na sercu, gdy ktoś nazywał ją częścią rodziny lub córką. to pomogło jej uświadomić sobie, że bez względu na to, co billy andrews, józia pye czy ktokolwiek inny może powiedzieć lub sądzić, była chciana i już nie była sierotą.
— byłoby cudownie — odparła. — tęsknię za twoją kuchnią. no cóż, muszę już wracać do domu, by świętować urodziny mateusza. miłego dnia, sebastianie.
— do widzenia, aniu.
dziewczyna wyruszyła w dalszą podróż na zielone wzgórze, podświadomie nucąc tę samą piosenkę, co sebastian.
jej telefon schowany w plecaku zaczął dzwonić, więc szybko wygięła ramię w nienaturalny sposób, by wyjąć go z bocznej kieszonki. zerknęła na ekran, by zobaczyć, kto dzwonił. diana. uśmiechnęła się. dopiero się widziały.
— już za mną tęsknisz? — zachichotała ania.
diana jedynie prychnęła.
— aniu shirley-cuthbert, idź kupić sobie piękne ubrania, bo józefina pozwoliła mi urządzić imprezę!
obie dziewczyny pisnęły uradowane.
od kilku tygodni błagały ciocię józefinę, by pozwoliła im wyprawić potańcówkę w jej domu. po naprawdę długim planowaniu oraz namawianiu powoli zaczynały tracić nadzieję — dopóki józefina nie zadzwoniła do diany, by im na to pozwolić.
— o mój boże. — odetchnęła rudowłosa. — będzie niesamowicie!
diana się zaśmiała.
— wiem! jeszcze nie zapraszaj ludzi, nikomu innemu o tym nie powiedziałam. możemy niedługo pójść na zakupy z ruby... chcę wyglądać uroczo.
— ty zawsze wyglądasz uroczo, diano — zauważyła ania, wywracając oczami.
— och, wiesz, o czym mówię! poza tym to wymówka, by kupić nowe ubrania. piszesz się?
ania uśmiechnęła się i pokręciła głowa.
— tak, jasne. wieczorem do ciebie zadzwonię i opowiem, jak przebiegły urodziny mateusza.
— miłego dnia, aniu.
— nawzajem, diano.
kiedy dziewczyny się ze sobą rozłączyły, ania stała już na werandzie swojego domu. otworzyła drzwi i weszła do środka, uśmiechając się na widok mateusza oraz jerry'ego, którzy siedzieli przy stole z tortem.
— witajcie, chłopcy — powitała ich.
— jak było w szkole? — spytał jerry, nie odrywając wzroku od deseru stojącego naprzeciwko niego, jakby w każdej chwili mógł zniknąć.
— było bardzo... jak w szkole — stwierdziła. jerry zachichotał.
mateusz zmarszczył brwi.
— czyj to sweter?
w tamtym momencie jerry podniósł wzrok i uśmiechnął się złośliwie na widok zarumienionej ani, bawiącej się swoimi palcami.
— och, jest-jest gilberta blythe'a — wytłumaczyła. — założyłam sukienkę, którą mi dałeś, ale józia pye wylała na nią mleko!
mateusz zmarszczył brwi, a na jego twarzy pojawił się smutek.
— dał mi go, żebym zakryła plamę. poproszę marylę, by pomogła mi to zaprać, ma talent do usuwania plam. — na chwilę zamilkła, by popatrzeć na mężczyznę, a jej ramiona opadły. — przepraszam, że pozwoliłam, by ta sukienka została zniszczona. to dlatego nigdy wcześniej nie założyłam jej do szkoły, wiedziałam, że coś takiego się wydarzy.
maryla, która przysłuchiwała się tej rozmowie, weszła do pokoju.
— myślę, że powinniśmy zadzwonić do matki józi i powiedzieć, co zrobiła jej córka — odezwała się. — to niedopuszczalne. ta sukienka była naprawdę droga—
— proszę, nie dzwoń do jej mamy, marylo! — zaczęła błagać ania. — jeszcze bardziej uprzykrzyłaby mi życie.
— kiedy będziemy mogli zjeść tort? — wtrącił jerry, na co ania posłała mu zirytowane spojrzenie. — nieważne.
rudowłosa popatrzyła błagająco na marylę, która jęknęła.
— przestań tak na mnie patrzeć, dziecko. świętujmy urodziny mateusza.
☁
gilbert włożył klucz do drzwi swojego domu i siłą je otworzył. powłoka była już stara i ciężka, a bash razem z gilem myśleli o wymienieniu jej już wiele razy, ale nigdy tego nie zrobili.
— bash! — krzyknął. — wróciłem!
głowa mężczyzny wyłoniła się zza drzwi do salonu.
— hej, blythe. rozmawiałem dzisiaj z anią. pytała, gdzie jesteś. chyba tęskniła za wracaniem z tobą. — gilbert poczuł, jak jego twarz staje się gorąca, na co bash wybuchnął radosnym śmiechem. — dałeś jej swój sweter?
brunet niezręcznie podrapał się po karku.
— tak... ale dzisiaj mnie przytuliła. — uśmiechnął się, na co bash zaczął klaskać.
— dobra robota, blythe! jesteś o krok bliżej do stania się mężczyzną!
gilbert wywrócił oczami.
— tak, tak, cokolwiek. będę odrabiał lekcje w moim pokoju. nie przeszkadzaj, dopóki już zdecydowanie będziesz mnie potrzebował.
bash uniósł ręce w geście obronnym.
— oczywiście, panie blythe, nie śmiałbym rozpraszać cię od odrobienia twojej pracy domowej. — uśmiechnął się bezczelnie. gilbert żartobliwie uderzył go w tył głowy.
mężczyzna myślał o gilbercie jako o kolejnym członku rodziny. gilbert widział go jako jedyną rodzinę, jaka mu została.
☁
miłego dnia, skarby x
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro