Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

Wakacje, w uznaniu niektórych dzieciaków najlepszy okres w roku, a dla mnie dwumiesięczna katorga pełna bezczynności i katastrof, nareszcie dobiegły końca. Niezbyt wiedziałem, czy należy się z tego powodu  cieszyć, czy wręcz przeciwnie. Wraz z zakończeniem wolnego, rozpoczynała się szkoła. A ja rozpoczynałem naukę w zupełnie obcym dla mnie miejscu. Mogłoby się to dla niektórych wydawać dziwne, że chłopak, który spędził w Forks każde wakacje od urodzenia, boi się rozpoczęcia edukacji w mieście, które i tak świetnie zna, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo nie znam tych ludzi.

Gdy wstałem rankiem o szóstej, od razu ubrałem się w jakieś porządne ciuchy i sprawdziłem, czy mam ze sobą wszystko, co potrzebne do szkoły: książki, strój na zmianę i przybory do pisania. Nie chciałem, przynajmniej pod jednym względem, odstawać od reszty. Wolałem być od razu przygotowanym na cały dzień. Akurat miałem odpowiednio pojemną torbę. 

Wyszedłem z pokoju, zgarniając jeszcze tylko telefon i słuchawki. 

Moim umysłem targały w tej chwili różne myśli. Z jednej strony byłem podekscytowany, ponieważ poznam nowych ludzi i może w końcu nie będę sam w tej mieścinie, ale z drugiej strony, w miasteczkach takich jak Forks, nie zawsze to co nowe jest dobre. A tak się składa, że ja, nawet jeżeli przyjeżdżałem tu praktycznie w każde wakacje, byłem obcy. I nowy. Ta myśl jak dotąd, niepokoiła mnie najbardziej. Wiedziałem również, że będę tam pewnie swego rodzaju sensacją, ponieważ jestem nowy. Pewnie nie obejdę się bez ciekawskich spojrzeń, ale miałem to w sumie głęboko w nosie. Niezbyt miałem czas na to, by sobie zawracać głowę tym, kto na mnie patrzy z ciekawości. Wolałem koncentrować się bardziej na osobach dla mnie przychylnych i nieprzychylnych. 

Z takimi myślami zszedłem na dół. Oczywiście, wujka od dobrych trzydziestu minut nie było w domu, bo musiał się udać do pracy. Zrezygnowany westchnąłem. Odkąd tu przyjechałem, miałem nadzieję na to, że uda nam się porobić coś razem i w sumie bardzo tego chciałem, ale kiedy już zamierzałem go o to spytać, coś musiało mu wypaść. Skończyło się na tym, że tylko trzy razy miał dla mnie czas. Za pierwszym razem mimowolnie zabrał mnie na ryby, bo miałem już dość bezczynności, więc po prostu zmusiłem go, aby mnie wziął ze sobą. Drugi raz był wtedy, kiedy do późna graliśmy w Monopol i nie byliśmy pewni co do tego, który z nas wygrywa. Natomiast za trzecim razem, wuj postanowił sprawić mi przyjemność i zabrał mnie do miejscowej księgarni, której nie było tu jeszcze trzy lata temu, więc była to jakaś nowość. A że uwielbiałem czytać, od razu kupiłem jeden egzemplarz "Władcy Pierścieni" i "Darów Anioła", książek fantasy, czyli najlepszych na świecie, według mnie. 

Szybko zrobiłem sobie śniadanie do szkoły, zjadłem pośpiesznie porcję zwykłych płatków owsianych z owocami i z miodem, po czym wyszedłem z domu, zamykając za sobą na klucz. Od razu pokierowałem się w stronę furgonetki. Na szczęście nie padało na tyle mocno, bym przemókł do suchej nitki szukając kluczyków w kieszeni kurtki, ale i tak pogoda była do bani. Wsiadłem dopiero, kiedy znalazłem klucze do auta. Pośpiesznie wsiadłem do środka, a kluczyk od silnika przekręciłem w stacyjce. Choć zapalił za pierwszym razem, to jednak wył niemiłosiernie. Słuchawek, które może i zagłuszyłyby tę symfonię hałasu i porażki, nie zakładałem tylko i wyłącznie ze względów bezpieczeństwa. 

Nie trudno mi było odnaleźć szkołę, budynek mieścił się przy głównej ulicy. Poza tym, jeszcze pamiętałem gdzie co w tym mieście stoi. Mniej więcej. Tak więc zaparkowałem furgonetkę na parkingu, samą tą czynnością zwracając na siebie uwagę innych. W końcu wszyscy tutaj mieli nowe auta, take jak volvo czy audi. Ja zaś, z tą swoją odmalowaną choć starą, wyjącą furgonetką, odstawałem od reszty. Niby nie przejmowałem się opinią innych, ale wolałbym nie musieć znosić ich docinek również z tego powodu.

Westchnąłem, przybierając typowy dla siebie, pełen czystej, zaraźliwej obojętności wyraz twarzy.

Wysiadając z auta, niechcący nastąpiłem na ziemię nie tą nogą co trzeba. Z prawą miałem wszystko w porządku, ale lewa była świeżo po miesięcznej rehabilitacji, a i tak nie przyniosło to większych rezultatów, poza jednym: że mogłem chodzić bez kuli. Zgiąłem się w pół, czując jak moją lewą nogę wypełnia fala nieprzyjemnego bólu. Syknąłem, wściekły na siebie i na tę cholerną przypadłość. Przez kilka chwil z moich ust sączyły się same przekleństwa, w czasie gdy starałem się złagodzić ból. Chwiejnym krokiem ruszyłem w kierunku wejścia do szkoły.  

Kiedy tylko wszedłem, w pierwszej kolejności pokierowałem się do sekretariatu. Wujek już wcześniej uprzedził mnie, że powinienem się zgłosić u dyrektora, zanim się zaczną lekcje. Tak też zrobiłem. Szukanie nie zajęło mi dużo czasu, bo sekretariat znajdował się właściwie w tym samym korytarzu co wejście do głównego budynku. 

Zapukałem, a kiedy usłyszałem odpowiedź "proszę", wszedłem do środka.

Zastałem kobietę, nie pierwszej młodości ale i nie za starą, przyjaźnie się do mnie uśmiechającą. Sam wysiliłem się na uśmiech, ale znów mi coś nie wyszło. Po prostu skłoniłem głowę i wymamrotałem jakieś tam marne "dzień dobry".

- Nigdy cię tu nie widziałam, młodzieńcze - rzuciła kobieta, śpiewnym głosem. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić? 

- Jestem Rivaille Ackermann - przedstawiłem się swoim prawdziwym, znienawidzonym przez siebie imieniem. 

- Och! - zawołała kobieta, której wyraz twarzy momentalnie się zmienił, a zamiast ciepła, pojawiło się współczucie i litość. "No tak", pomyślałem z goryczą. To ja jestem tym biednym dzieciakiem, któremu wypadek odebrał matkę, być może już na zawsze. Ani na moment nie zdziwiło mnie to, że również zdawała sobie sprawę z mojej sytuacji. Poczułem się jednak urażony tym, że prawdopodobnie miała mnie za beksę. Przypatrywała mi się takim wzrokiem, jakbym był małym, niedopieszczonym dzieckiem, które jednego dnia żyje po królewsku, a drugiego budzi się w szpitalu i dowiaduje się, że to wszystko było jedynie dobrym snem. Jakbym dopiero teraz znalazł się w prawdziwym świecie. W myślach prychnąłem. Nigdy nie miałem gładko, nawet jeżeli byłem dzieckiem, najprawdopodobniej, najlepszej matki na całym świecie. 

Wywróciłem oczyma, jednak tamta zdawała się tego nie dostrzec. 

- Zatem... Rivaille... - zaczęła, ale jej przerwałem.

- Levi - burknąłem. 

- Słucham? - zapytała zdezorientowana kobieta, a ja wzruszyłem ramionami.

- Po prostu, wolę kiedy mówi się do mnie "Levi - wymamrotałem nieśmiało, a tamta, zamiast się wściec czy coś, po prostu się uśmiechnęła. Ulżyło mi.

Machnęła ręką w przepraszającym geście.

- Ależ oczywiście! - mówiła, przeglądając jakieś papiery. - Zatem, Levi, dyrektor Zackly już na ciebie czeka w swoim gabinecie, za drzwiami, o tu! - wskazała ręką na drzwi po drugiej części pokoju. Podziękowałem kobiecie, po czym ruszyłem nieśpiesznie w stronę gabinetu.

Tak jak poprzednio, trzykrotnie zapukałem, a usłyszawszy zaproszenie do środka, od razu wszedłem, zamykając za sobą drzwi. 

Dyrektor Zackly, jak się tego spodziewałem, był tęgim mężczyzną w średnim wieku, o burych włosach z pierwszymi oznakami siwizny. Nosił okulary połówki, co nadawało mu z lekka komiczny wygląd, przynajmniej w moim odczuciu. Oczywiście, miał na sobie czarny, elegancki smoking oraz błyszczące, idealnie dopasowane buty. Nie żebym zwracał na takie rzeczy uwagę, ale w tej chwili zrobiło mi się nieco wstyd, bo sam miałem na sobie jedynie czerwony T-shirt, poszarpane jeansy, wytartą jeansową kurtkę i zwykłe tenisówki. Cóż, moda nie była czymś, czym bym się interesował, ale jeszcze potrafiłem wyczuć, kiedy należy wyglądać bardziej... dostojnie. Lub chociażby ładnie, jak określała to moja mama. 

Jednak mężczyzna tylko zlustrował mnie wzrokiem, zapraszając gestem ręki, abym usiadł przy biurku. Od razu wykonałem ciche polecenie.

- Więc... - podjął, kiedy siedziałem przed nim. - Ty jesteś Rivaille Ackermann, ten nowy z Anglii, prawda, młodzieńcze?

- Tak jest - odpowiedziałem mu.

Zackly przewertował ręką pewne dokumenty, po czym raz jeszcze spojrzał na mnie, uważnie mi się przyglądając. Miałem jednak wrażenie, że jego twarz jakby przybrała łagodniejszy wyraz. 

- O ile dobrze wiem - mówił dalej - twoja mama przebywa obecnie w szpitalu, w wyniku wypadku samochodowego, a ciebie skierowano pod opiekę komendanta Ackermanna. Będziesz więc chodzić do naszej szkoły, czyż nie? - spytał.

Przytaknąłem nieznacznie, zaciskając dłonie w pięści. Zupełnie nie rozumiałem powodu roztrwaniania tego tematu teraz, ale nie chciałem być niegrzeczny w stosunku do dyrektora. Zwłaszcza, że był to dopiero mój pierwszy dzień.

Tymczasem Zackly kontynuował:

- Masz moje wyrazy współczucia, chłopcze - przemówił. - Również straciłem rodziców, będąc w całkiem młodym wieku. Domyślam się, jak się czujesz.

- Myślę, że jednak nie - odpowiedziałem.

- Jak wolisz - odparł. - Oto twój plan zajęć - podał mi do ręki kartkę papieru, na której wypisano wszystkie godziny szkolne, poszczególne lekcje oraz przyporządkowane do nich sale. Zauważyłem, że codziennie o tej samej porze, jest również lunch. Ucieszyłem się na tę wiadomość, gdyż w mojej poprzedniej szkole, ni stąd ni zowąd, nie było obiadów. - Przypisano cię do klasy 2a, której wychowawcą jest profesor Keith Shadis. Codziennie zaczynasz na ósmą rano i tylko w piątki przychodzisz o dwie godziny później, przez wzgląd na zajęcia fizyczne, z których odpisał cię wujek. W razie jakichkolwiek problemów zgłaszaj się natychmiastowo do swojego wychowawcy, lub ewentualnie do mnie, jeżeli to coś poważnego. Komendant rozmawiał już ze mną na twój temat i stwierdził, że ostatnio stałeś się raczej milczący. Mimo to, postaraj się zdobyć jakichś przyjaciół. Jesteś nowy. Im szybciej wmieszasz się w tłum, tym lepiej dla ciebie, wierz mi. 

Po tych słowach pokazał mi gestem ręki, że mogę już iść. Od razu podniosłem się z miejsca, wziąłem swój plecak zarzucając go sobie niedbale na plecy, po czym skierowałem się w stronę wyjścia z sekretariatu. Po drodze rzuciłem jeszcze słowo pożegnania sekretarce, a kiedy znalazłem się z powrotem na korytarzu, wyszedłem. Zerknąwszy na swój plan stwierdziłem, że jako pierwszą mam lekcję historii z profesorem Mitabim Jarnachem. 

Westchnąłem. 

Powolnym krokiem udałem się na poszukiwania sali od historii. Po drodze oczywiście przypatrywali mi się różni uczniowie, którzy nigdy wcześniej nie widzieli mnie tu na oczy. Ja ignorowałem ich całym sobą. Do ósmej miałem jeszcze pół godziny, jeżeli uda mi się odnaleźć moją klasę i rzeczoną salę ósmą, nie powinienem mieć problemów. Na moje nieszczęście, zgubiłem się.

Zrezygnowany przystanąłem na chwilę na środku korytarza. Wtedy usłyszałem wrzask:

- Uwaga!

Nie zdążyłem zareagować. Chłopak o czarnych włosach i podłużnej twarzy, w zielonej koszulce z numerem 1, wjechał we mnie na deskorolce, przez co obaj wyrżnęliśmy się na podłogę. Ja upadłem na prawą nogę, więc nic wielkiego nie poczułem, ból miałem w kolanie lewej nogi, ale i tak zakląłem. Tamten zaś upadł na... trochę bardziej wyczulone na ból miejsce, zataczając się przy tym. Przekleństwo, które padło z jego ust, było nawet bardziej siarczyste, niż to moje. 

Spojrzałem na niego, a on rzucił mi pełne nienawiści spojrzenie. Jego koledzy pomogli mu wstać, a nawet otrzepać z kurzu, co mnie nieco zdziwiło. 

- Nie umiesz patrzeć, kurduplu?! - wykrzyczał na cały głos, a ja poczułem, że się spinam. Nie znosiłem kiedy ktoś kpił z mojego niskiego wzrostu, ale tego przezwiska to po prostu nienawidziłem. 

Wyprostowałem się, spoglądając na niego groźnie, mimo, że to on górował nade mną wzrostem.

- Myślałem, że umiesz jeździć! - odpyskowałem. - I nie nazywaj mnie kurduplem!

- Bo co mi zrobisz? - zapytał kpiąco, a pozostali jego koledzy przyglądali mi się z politowaniem w oczach, co jeszcze bardziej wytrąciło mnie z równowagi. - Hmmm - wymruczał - nigdy cię tu nie widziałem. No tak! To pewnie ty jesteś tym nowym z Anglii. Czyż nie?

Nie miałem ani ochoty ani czasu, aby rozwodzić się nad tym, co próbował osiągnąć, po przez zadawanie mi tych pytań. Wiedziałem tylko, że już go nie lubię. Tymczasem czarnowłosy przyglądał mi się z góry, jakby był ode mnie lepszy. Ha! - niedoczekanie. Miałem ochotę przywalić mu za tego "kurdupla", ale w porę przypomniało mi się, że przecież jestem tu nowy, no i, jakby tego było mało, w pewnym stopniu, kontuzjowany. Zatem nie powinienem się wdawać w żadne burdy. Nie mniej jednak, kiedy tylko odzyskam formę, przywalę mu tak, że się nie pozbiera. 

  Wtedy idiota przemówił, tym swoim denerwującym głosem:

- Dobrze ci radzę, niziołku, nie igraj z nami! Inaczej...

- Spierzecie mi tyłek? - spytałem ironicznie, nie robiąc sobie kompletnie nic z jego gróźb. 

Tamten widocznie zaczął tracić cierpliwość. W tym momencie podszedł do mnie jeden z jego kolegów i popchnął, na tyle mocno, abym znów upadł na podłogę. 

- Nile, ten kurdupel nie będzie ci pyskował! - zawołał, widocznie zadowolony z tego, że udało mu się powalić mnie na ziemię. W moich oczach tliła się żądza mordu. 

Jednak ten cały Nile nie wyglądał na usatysfakcjonowanego.

- To ja, Djel, powinienem go powalić. Ale... co do jednego masz rację. Taki kurdupel jak ten tutaj, nie będzie mi pyskował.

To powiedziawszy, zbliżył się do mnie i sprzedał solidnego kopniaka w brzuch. Przetoczyłem się przez korytarz i walnąłem plecami o ścianę. Gość był naprawdę silny. Z bólu przymknąłem powieki. Widziałem jednak Nile'a, zbliżającego się do mnie, a kiedy już był na tyle blisko, żeby mnie kopnąć, zobaczyłem jeszcze jedną osobę.

Sylwetkę dziewczyny.

Nile momentalnie się cofnął.

- Czy możecie mi łaskawie wyjaśnić, co wy, do cholery, wyrabiacie? - spytała cichym, aczkolwiek mrożącym krew w żyłach głosem. Nawet mnie przeszły ciarki. 

Uniosłem wzrok w górę i zobaczyłem dziewczynę, dość wysoką, o blond włosach spiętych w niechlujnego koka. Ubrana była w zwykłą, zielonkawą bluzę z kapturem i czarne spodnie. Była drobna, ale coś w niej takiego było, co mnie lekko... przerażało? Sam już nie wiem.

Tymczasem nieznajoma znów przemówiła.

- Zostawcie go w spokoju, gnidy! - jej głos wciąż był zimny, a jednocześnie taki przerażający.

Usłyszałem głos Nile'a, w którym pobrzmiewał... lęk? Widocznie obawiali się jej. Zupełnie nie miałem pojęcia czemu, ale na widok ich przerażonych min, zachciało mi się śmiać.

- S-Spadamy chłopaki! - i uciekli, że aż się za nimi kurzyło.

Zaśmiałem się. 

Wtedy dziewczyna odwróciła się do mnie przodem i pomogła wstać. Mimowolnie wzdrygnąłem się na widok jej twarzy, wykrzywionej w grymasie... sam nie do końca wiem czego. Przyglądałem się jej przez chwilę. Była z niej całkiem ładna dziewczyna, ale jej twarz była przerażająca. Jej lekko ściągnięte brwi, jasne tak samo jak włosy, tworzyły łagodną wersję literki "V". Miała też duży, lekko zadarty nos oraz obojętnie spoglądające na świat, błękitne oczy. I pełne usta. 

Z transu wyrwał mnie jej głos.

- Długo zamierzasz się we mnie wpatrywać, nowy? - spytała.

Szybko się od niej cofnąłem.

- Och, pewnie, że nie! - odparłem pośpiesznie. - Przepraszam... ja... 

- Przestań się jąkać, bo i tak tego nie rozumiem. Wystarczyłoby, gdybyś najzwyczajniej w świecie mi podziękował i odszedł korytarzem w tamtą stronę, do sali numer osiem. Za niecały kwadrans zaczynasz zajęcia, a powinieneś się zameldować u nauczyciela. 

Mówiła to z taką pewnością, jakby wiedziała dokładnie, z kim i gdzie mam w tej chwili zajęcia. Nie powiem, dziwiło mnie to, ale nie aż tak bardzo jak sam fakt, że mi pomogła. Tak zupełnie bezinteresownie. Chyba miałem u niej dług wdzięczności.

- Jesteś tym nowym z Anglii. - To było stwierdzenie, nie pytanie. Czyli musiała dobrze wiedzieć, kim jestem. - Jak masz na imię? - spytała po chwili.

- Rivaille Ackermann - opowiedziałem obojętnie. - Ale przyjaciele mówią mi "Levi".

Przytaknęła nieznacznie.

- Rozumiem. Więc to ty - rzekła przyciszonym głosem, bardziej do siebie niż do mnie, ale i tak usłyszałem jej wypowiedź. I niewiele z niej zrozumiałem. 

- A ty? - spytałem, ostrożnie zmieniając ten dziwny temat. 

Spojrzała na mnie.

- Co ja?

- No, jak ty masz na imię? - sprostowałem. - Ja już się przedstawiłem. Teraz twoja kolej.

Blondyna wzruszyła obojętnie ramionami, odgarniając z czoła kilka kosmyków włosów. Widocznie ta cała rozmowa już ją denerwowała. Mimo wszystko chciałem znać imię dziewczyny, która uratowała mi skórę przed tamtymi idiotami. Może zdobyłbym nową przyjaciółkę? Nie żeby mi na tym jakoś specjalnie zależało, ale skoro nadarzyła się okazja do zawarcia nowej znajomości, czemu by jej nie wykorzystać? Aczkolwiek, jej zimna mina, bardzo mnie przerażała.

Po chwili namysłu, dziewczyna odpowiedziała:

- Annie... Annie Jaeger - rzekła. 

Już zamierzałem coś odpowiedzieć, ale nim w ogóle udało mi się wykrztusić słowo, dziewczyna biegła w zupełnie innym kierunku, zwinnie przeskakując niektórych uczniów. Zdziwiła mnie precyzja i lekkość jej ruchów, ale szybko odsunąłem od siebie te myśli. W Annie było coś bardzo dziwnego, ale wolałem się nad tym zbytnio nie zastanawiać. Wzruszyłem więc ramionami, przypominając sobie kierunek, który mi wskazała, a w którym powinienem się udać, aby trafić do sali ósmej na lekcję historii. Nie miałem najmniejszego zamiaru się spóźniać. Poszedłem więc w swoją stronę, ignorując ciekawskie spojrzenia niektórych uczniów, którzy byli świadkami tej akcji sprzed chwili. 

Wywróciłem oczyma.

Niezwykle irytował mnie fakt, że ledwo przyjechałem do tej szkoły, a już się znalazłem na czarnej liście kilku uczniów. Oczywiście, wciąż było mi obojętne to, co sobie o mnie pomyślą, ale z drugiej strony, po takich jak oni wszystkiego się można spodziewać, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru wdawać się w nieuzasadnione bójki, nie mając cienia szansy na obronienie się przed nimi. Już i tak było mi wstyd, że musiała mnie bronić przed nimi dziewczyna. Pomyślałem sobie, że trochę zszargano dzisiaj moją dumę. 

Z takimi myślami udałem się na pierwszą lekcję.      

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro