Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

9. Muchy w pajęczynie

Ostatnie dni w Lazarówce upłynęły na ponownym wertowaniu wszelkich akt i dokumentów, co bardziej przypominało desperacką próbę utkania wojskowej derki ze starej i postrzępionej rybackiej sieci, w dodatku takiej rozpadającej się w rękach. Nie marnowali jednak czasu i pomimo nie mijającego ich marazmu i demotywacji, starali się zebrać w logiczną całość wszystkie swoje najważniejsze odkrycia, podsumowane finalnymi wnioskami. Życie w szlacheckim dworku stało się ich nową rzeczywistością i żadne z nich nie wyobrażało sobie powrotu do monotonnej gdanijskiej codzienności.

– Nie mogę uwierzyć, że to już koniec... – westchnęła wpatrzona w rozgwieżdżone niebo Alina, gdy niespodziewanie dołączył do niej Eckhart i wręczył jej z udawaną obojętnością pled.

Tak samo jak i ona, nie mógł spać i błądził po ciemnych korytarzach dworku niczym zbłąkana zjawa. Nie potrafią nigdzie znaleźć spokoju, w końcu trafił do stajni, gdzie doczytał Niebezpieczne Podążanie, po czym wziął się za oporządzanie koni, by chociaż na chwilę zagłuszyć burzę kotłującą się w jego umyśle. Wracając, dostrzegł stojącą samotnie na ganku Alinę. Zwabiła go swoją melancholią.

– Co będziesz robić po powrocie do domu? – zapytał, chociaż ostatnie słowo oboje znali jedynie z jego słownikowej definicji. Z zapartym tchem wyczekiwał słów, jakie miały zaraz paść. Chyba jako jeden z nielicznych lubił wysłuchiwać wylewnych wywodów Aliny na temat jej życia osobistego i przeszłości. Zdradzała wszelkie szczegóły bez obaw o konsekwencje, nie wiedziała kiedy zarzucić kotwicę, w pełni rozwiniętymi żaglami wpływała na wzburzone wody zbyt osobistych tematów. Domyślał się, że to w ten sposób naiwnie poszukiwała w innych osobach bratnich dusz.

– Pewnie to, co dawniej... Będę dalej grać idealną wnuczkę, by zaspokoić niespełnione ambicje babki. – Alina wzruszyła ramionami, a jej usta rozchyliły się w szyderczym uśmiechu. Zaskoczyła Eckharta wyjątkowo zwięzłą odpowiedzią. – A ty?

– Wrócę do koszar i to w sumie tyle... Może jeszcze tylko wymienię sobie swój polowy rząd koński na lepszy. Wiesz, w przyszłym roku znowu chcę wziąć udział w wojskowych zawodach konnych... – odparł.

Jego całe życie sprowadzało się do wojska i służenia Republice. Mimo to tęsknił za dotykiem złotych kłosów żyta pod opuszkami palców porastającego żuławskie pola, za okraszonym wiatrakami i domami podcieniowymi żuławskim krajobrazem poprzecinanym przez liczne kanały wodne, za śpiewem wodnego ptactwa w tataraku i bajkami zrodzonymi z mgły. Lecz świat jego dzieciństwa istniał już jedynie gdzieś na dnie morza, niczym zatopiona pradawna kraina zalana przez ciemne morskie fale i nie było już do niego powrotu.

– Tak naprawdę zawsze chciałam być taka jak inne dziewczęta... – wyznała wreszcie Alina. – Chciałam ubierać się i czesać tak jak one, chodzić do zwykłej szkoły, znaleźć potem zwykłą pracę... Być po prostu zwyczajną dziewczyną z miasta, co chodzi z koleżankami do kina, teatru i kawiarni i marzy o prawdziwym dżentelmenie za męża, a czasem nawet wymknie się na potańcówkę wieczorem... Tego chyba zawsze pragnęłam: normalnego życia. A zamiast tego, zapewne przyjmę zaręczyny Emila Perperuny i potem dalej będę grać, tym razem idealną żonę... Urodzę mu gromadkę dzieci i skończę jak moja babka: usatysfakcjonowana i wiecznie sfrustrowana życiowymi rozczarowaniami... Może nawet kupię sobie pieska i będę zatruwać życie każdemu, kogo napotkam i deptać marzenia każdego, kto ma szansę na lepsze życie niż moje... Bo przecież jak to wszystko się skończy, jak Heidi będzie już wolna i bezpieczna, to nie będę już nikomu do niczego potrzebna...

– Czemu nie wrócisz do wojska? Żołd jest skromny, ale przynajmniej masz dach nad głową i pełny brzuch...

– Ciężko będzie znaleźć równie bezużyteczną jednostkę, co moja... Wiesz, nie jestem jakimś siłaczem, a i z tym jednym okiem mam cela jak baba z wesela...

– Coś by się znalazło... A jeśli nie, to Archanielewski byłby gotów stworzyć dla ciebie jednoosobowy oddział, zajmujący się choćby liczeniem gwiazd na niebie. No i pamiętaj, że wisisz mi kawę... Tak właściwie to już dwie, bo jeszcze Żabi Kruk... I jakbyś chciała pogadać sobie kiedyś z końmi, to wiesz, gdzie mnie szukać...

Alina spojrzała na Eckharta ze zdziwieniem, lecz po chwili rozpromieniła się w szczerej radości. I tkwili tak obok siebie jak muchy uczepione jednej pajęczyny, zbyt spętani własnymi lękami, by sięgnąć ku sobie i wyrwać się wspólnie z pułapki.

***

Powrót do Gdanii przebiegał niemal w całkowitej ciszy. Przez całą drogę nie dało się słyszeć nic, oprócz głośnego warkotu silnika czarnego junaka. Każdy z pasażerów marszałkowskiego automobilu wiedział, iż z momentem wyjechania z Lazarówki zakończył się pewien znaczący, choć niezmiernie krótki etap w ich życiu. Zaledwie siedem dni wystarczyło, by każdy z nich doświadczył czegoś, co z całą pewnością można by nazwać namiastką domu. Pomimo przeszkód i widma Sądu Najwyższego depczącego im po piętach, przez chwilę każde z nich miało dokąd wracać i mogło czuć się częścią niezwykle dysfunkcyjnej, aczkolwiek troskliwej rodziny. Zupełnie jakby celem ich wyjazdu wcale nie było poprowadzenie w ukryciu śledztwa i zebranie dowodów na niewinność Heidi, a ot, tygodniowy urlop w gronie najbliższych z daleka od zgiełku metropolii. Długie zimowe dni pracy nad aktami poprzerywane wspólnymi posiłkami, długimi rozmowami przy świecach, grą w karty i wygłupami miały minąć bezpowrotnie. Z chwilą przekroczenia murów miasta, wszystko miało się zmienić i nie było od tego ucieczki. Uderzenie z dawną rzeczywistością miało okazać się boleśniejsze, niż ktokolwiek z nich mógł przypuszczać.

– A więc to naprawdę koniec... – westchnęła Alina, gdy po pożegnaniu się z Archanielewskim, wraz z Eckhartem stanęła pod fontanną Juraty.

Był to typowy mroźny poranek. Świat wokół powoli budził się do życia, strzepując z siebie śniegową, puchową kołdrę, a słońce ani myślało wyjrzeć zza nadciągających zewsząd śniegowych chmur. Niespokojne oddechy parowały na wietrze, a policzki rumieniły się zarówno z zimna jak i zawstydzenia. Już za chwilę każde z nich miało odejść w swoją stronę. Jak gdyby nigdy nic, jakby się nigdy nie znali.

– Na to wychodzi... – przytaknął Eckhart, unikając kontaktu wzrokowego. Starał się zachować jak najbardziej profesjonalnie.

– W takim razie widzimy się na rozprawie. Do zobaczenia! – Alina pożegnała się, ściskając dłoń Eckharta w silnym, męskim uścisku.

– Do zobaczenia... – wymamrotał Heide.

Nie odwracając się ani razu za siebie, każde z nich poszło w swoją stronę, ogarnięci dziwną tęsknotą za czymś, czego nigdy nie było.

***

Eckhart niechętnie powlókł się zaśnieżonymi ulicami na Żabi Kruk, gdzie też znajdowały się jeden z największych kompleksów koszarowych w mieście. Przypominająca olbrzymi pałac zabudowa piętrzyła się nad brzegiem rzeki nieustannie od ponad dwustu lat i nic nie zapowiadało, by cokolwiek miałoby to zmienić. Tu znajdował się jego dom i cały jego dobytek mieszczący się zaledwie w czterech wąskich ścianach, w którego skład wchodził stary tapczan, szafa, stolik, dwa krzesła, umywalka, dywanik i zżarte przez mole firanki. Oprócz munduru i jeździeckiego wyposażenia posiadał jedynie jeszcze kilka zaskórniaków odłożonych w skarpecie na czarną godzinę. Aczkolwiek ze względu na samowystarczalność koszar, zapewniających mu zarówno wyżywienie jak i rozrywkę w formie kasyna oficerskiego czy nawet teatru, nic więcej nie było mu potrzebne do życia. Marzył już tylko o jak najszybszym zaszyciu się w stajni, lecz najpierw musiał zameldować się w gabinecie komendanta garnizonu i wypełnić wszelkie jego rozkazy. A tych pewnie nagromadziło się podczas jego nieobecności. Nigdy wcześniej na tak długo nie opuszczał swojego stanowiska. Właściwie, to nigdy nie poprosił o przepustkę z innego powodu niż, by stawić się na wezwanie Marszałka.

– Hehe, słyszałeś Heide, bedo nas pono edukować! – odezwał się jeden z młodszych oficerów. Bujał się na krześle w stróżówce i rzucił w chłopaka broszurką na temat trzymiesięcznego kursu oświatowego wprowadzonego w walce z powszechnym wśród żołnierzy analfabetyzmem. – Bedo nas ćmoki uczyć czytać i pisać, jak jakieś dzieci!
– prychnął rozbawiony.

– A co? Matki was nie nauczyły? – mruknął Eckhart. Nie miał najmniejszego zamiaru spoufalać się z tą bandą grubiańskich patafianów. Wyminął ich z obojętnością i ruszył w kierunku budynku, gdzie znajdowały się biura dowództwa.

– Waż na słowa, Heide! Nasze matki przynajmniej nie przetapiały ludzi na mydło! – usłyszał za swoimi plecami powszechnie powielany po wojnie mit.

– Ani nie kisiły w beczkach niemowląt! – wtrącił się drugi.

– A może ciebie ta twoja Helga też kisiła w beczce z kapustą i dlatego masz wiecznie skwaszoną minę, szkopie? – warknął trzeci.

Eckhart mógł znieść wiele poniżeń, ale tego było już za wiele.

– Miała na imię Gerhild!– syknął i zawrócił niemalże w miejscu. Podszedł do mężczyzny i bez ostrzeżenia przywitał go prawym prostym. – I przynajmniej potrafiła się podpisać z imienia i nazwiska! – dodał, rozmasowując pięść po celnym ciosie.

– O ty, kaszania gnido! – Ranny żołnierz splunął krwią na ziemię i przygotował się do odwetu.

Wnet w ruch poszły krzesła, pięści, oficerki, a nawet zęby. A kiedy w progu stanął komendant garnizonu, Osowski, zastał on całą czwórkę kotłującą się na ziemi niczym wściekłe psy.

– Heide! – wywołał chłopaka, który uczepiwszy się pleców jednego z napastników jak małpa drzewa, pięściami wystukiwał na jego pustej glacy marsz wojskowy.
Wszyscy natychmiast stanęli na baczność. Wzburzona krew wnet ostygła przyduszona żywym przerażeniem.

– Tak jest, panie komendancie! – zasalutował Eckhart, bledszy niż zwykle.

– Za mną! A wy, wracać na swoje stanowiska, patałachy! Pomówimy o tym później...

– Tak jest! – odkrzyknęli zgodnie wojacy, oddychając z ulgą, gdyż doskonale znali temperament swojego dowódcy.

– Nie takiego widoku się spodziewałem, wychodząc na mój poranny obchód... – wyznał Osowski, gdy odeszli kawałek dalej. Przygarbiwszy się, spróbował odpalić papierosa na złośliwym, zimowym wietrze. Ze względu na swój wysoki wzrost i lekko zakrzywiony nos przywodził na myśl skulonego na zimnie bociana. – Jeden z moich najlepszych żołnierzy daje się sprowokować niczym zwykły żółtodziób i wdaje się w bójkę ze swoimi kamratami...

Heide powoli żałował, że tak łatwo uległ emocjom, lecz ta frustracja gromadziła się w nim już od dłuższego czasu, kotłując się niby burzowe chmury. W końcu napięcie musiało znaleźć swoje ujście. Pech chciał, iż właśnie w ten, a nie inny sposób.

– Zdajesz sobie sprawę, że to wystarczający powód, by zdegradować się do stanowiska zwykłego szeregowego albo przenieść na najgorszą pipidówę w całej republice?

– Tak jest, panie komendancie... – wymamrotał chłopak i zagryzł krwawiącą dolną wargę. Powoli dreptał za wyższym stopniem wojskowym. Osiągnąwszy maksymalny stopień zrezygnowania, był gotów przyjąć następstwa swojego wybuchu agresji z godnością i honorem.

– Tym razem skończy się to dla ciebie zaledwie pouczeniem i w ramach kary jeszcze przed południem wysprzątasz calusieńkie stajnie. Ale pamiętaj! Następnym razem konsekwencje będą o wiele poważniejsze...

– Dziękuję, panie komendancie... – Nie wiedział, co powiedzieć, zdumiony tak łagodnym potraktowaniem.

– Chciałem dzisiaj porozmawiać o wiosennym poborze, w końcu od początku roku przygotowujesz się do objęcia roli dowódcy własnej kampanii... Jednak to pokrzyżowało mi plany... – oświadczył tajemniczo komendant i wręczył mu kopertę. Na papierze widniała pieczęć Naczelnika Państwa Księstwa Warszawskiego. – Przeczytaj – nakazał, dostrzegłszy jego konsternację.

— „Ninejszym oświadczam, iż ze względu na swoje ponadprzeciętne osiągnięcia w jeździectwie, młodszy oficer ze stopniem podporucznika Wojska Republiki Pomeranii, Ekchardt Heide, otrzymuje zgodę, aby we wrześniu tego roku rozpocząć naukę w Królewskiej Akademii Kawalerii Przymierza Wysp Lechickich"... Nic z tego nie rozumiem... – przyznał Eckhart i zmarszczył brwi tak mocno, aż dach rogatywki zsunął mu się na czoło.

– Pozwoliłem sobie, polecić cię mojemu zaprzyjaźnionemu ułanowi w Księstwie Warszawskim. Oczywiście nie musisz przyjmować tej oferty, aczkolwiek, z takim talentem, szkoda by było, zaprzepaścić taką szansę. Niecodziennie stawia się za tobą dowódca kawalerii najpotężniejszego narodu całego Przymierza Wysp Lechickich.

– Ale to oznaczałoby wyjazd z Wolnego Miasta na co najmniej kilka lat...

– A potem mógłbyś wrócić i zostać komendantem garnizonu kawalerii albo zostać w Księstwie Warszawskim i tam zrobić karierę u ułanów.

– Sam nie wiem...

– Zastanów się dobrze, Heide. Możesz zostać tutaj jako instruktor jeździectwa albo prawdziwie wykorzystać swój potencjał. Nie oszukujmy się, w Wolnym Mieście kawaleria potrzebna jak świni siodło. Tu rządzi marynarka wojenna. Ale co innego Księstwo Warszawskie... To zupełnie inny świat.

– Muszę to przemyśleć...

– Masz czas do końca tygodnia. Nie śpiesz się. A teraz radziłbym ci się przebrać i szorować do stajni... Odmaszerował!

– Tak jest!

***

Tego samego dnia Alina wraz z babką udały się na oficjalny obiad do rodziny Perperunów, by jeszcze raz przeprowadzić przerwaną przez przybycie Eckharta rozmowę dotyczącą zaręczyn. Wszystko miało iść zgodnie ze scenariuszem ułożonym przez Eleonorę: Alina miała zachowywać się nienagannie podczas posiłku i nie odzywać się nieproszona, a potem przyjąć zaręczyny, po których następowało dokładne ustalenie wiana i posagu.

– Może zechciałabyś, bym pokazał ci moją czytelnię? – odezwał się po raz pierwszy Emil, gdy pan Perperuna wraz ze swoim ojcem udał się do swojego na męskie rozmowy przy cygarze i koniaku, a pani Perperuna została zabawiać Eleonorę w bawialni przy winie w oczekiwaniu na deser i długo wyczekiwany punkt kulminacyjny ich spotkania.

Wbrew oczekiwaniom młodej Dodoli, chłopak wcale nie brzmiał jak wioskowy półgłówek niepotrafiący sklecić semantycznie poprawnego zdania, choć w jego głosie czuć było lekką niepewność.

– Czemu by nie... – odparła, choć początkowo było jej to wręcz obojętne. Wszystko było lepsze, niż oddychanie tym samym powietrzem co jej babka i przyszła niedoszła teściowa.

Emil ujął ją delikatnie pod rękę i poprowadził korytarzem, a potem po schodach na górę, do pomieszczenia znajdującego się w przybudowanej do budynku wieżyczce. Dopiero jak zamknęły się za nimi drzwi, z blondyna, jak z balonika, zeszło całe napięcie i odetchnął z ulgą. Znajdowali się teraz w przytulnym pokoju po brzegi wypełnionym starymi książkami, księgami, atlasami, kronikami i mapami. Pośrodku zaś, na mahoniowym stoliku stał ogromny globus z powbijanymi w niego szpilkami.

– Tak właściwie, przyprowadziłem cię tu, bo chciałbym z tobą porozmawiać... – wyznał chłopak, a jego piegi wydawały się jeszcze bardziej wyraźne na pobladłej, zazwyczaj lekko śniadej twarzy.

Poprosił Dodolę, by usiadła w dużym, obitym czerwonym aksamitem fotelu. Poluźnił kołnierzyk koszuli i wyciągnął ją ze spodni, po czym pokręcił szybko głową, roztrzepując ulizane włosy. Oparł się o regał i schował dłonie w kieszenie kamizelki. Teraz był gotowy do poważnej rozmowy. Teraz był sobą.

– To co? Kończymy ten cyrk? – zapytał bezpruderyjnie z rozbrajającym uśmiechem na lisich ustach.

Alina odkaszlnęła, zadławiwszy się przez przypadek własną śliną.

– Widziałem, jak na mnie patrzyłaś, wtedy podczas obiadu... Takiego obrzydzenia nie widziałem nawet na twarzy mojej matki, gdy żabę pod moim łóżkiem... – Ażdacha zaśmiał się rozbawiony miną dziewczyny. – Wiem, że oboje jesteśmy zmuszeni do tych zaręczyn... – dodał, nieco poważniej. – I że oboje jedynie chcemy wolności...

Alina otworzyła w konsternacji usta, ale po chwili zamknęła je z powrotem. Prędzej spodziewała się wyznania, że Emil jest tak naprawdę mumoczem, niżeli tak pomyślnego dla niej obrotu spraw. Przez krótki moment wydawało jej się nawet, IŻ śpi i zaraz obudzi się w swoim łóżku w Lazarówce.

– Nie zrozum mnie źle... Wiele o tobie słyszałem, nie tylko od twojej babki i moich rodziców... Jesteś ładna... i mądra... Ambitna... Ale nie tego pragnę od życia... – kontynuował Perperuna, nabrawszy pewności siebie. – Tak naprawdę zawsze chciałem zostać archeologiem i łowcą skarbów, podróżować po świecie i odkrywać nowe lądy. Nie nadaję się do bankowości... Jestem totalnym tłukiem z matematyki i nawet najlepsi uczeni świata tego nie zmienią. Dyplom z ekonomii? Mój ojciec zapłacił, by jakoś mnie przepchnęli. A tam za murami Wolnego Miasta, tuż za horyzontem kryje się cały świat... Wciąż jest tyle tajemnic, które chciałbym zgłębić. Wciąż pozostało tyle zagadek do odgadnięcia... I nawet jakbym zrealizował po ślubie swoje marzenia, wiem, że nie byłoby to uczciwe w stosunku do ciebie. Chyba że chciałabyś wyruszyć tam ze mną...

Alinie głupio było przyznać, jak bardzo pochopnie oceniła chłopaka, znajdującego się w tak samo beznadziejnej sytuacji jak ona. Ledwie go znała, lecz utożsamiała się z jego determinacją w dążeniu do celu, z tym skrytym buntem od zawsze drzemiącym w ich duszach, który zmuszeni byli ukrywać pod maskami idealnych dzieci i wnucząt każdego dnia. Oboje nie chcieli takiego życia, a oto nareszcie nastała szansa, by cokolwiek zmienić.

– Pozostawiam więc decyzję tobie. Jeśli nie chcesz tego ślubu tak samo bardzo jak ja, oboje zawalczmy o naszą wolność. Jednak jeśli zmienisz zdanie, zawsze będę dla ciebie dobry, będę darzył cię szacunkiem i nigdy, ale to nigdy, nie zmuszę cię, żebyś mnie pokochała, obiecuję... – zapewnił na sam koniec młody ażdacha z policzkami pokrytymi delikatnym szkarłatem.

– Od zawsze chciałam stworzyć z kimś prawdziwą rodzinę, ale nie kosztem cudzego szczęścia... I nie z przymusu... – Alina stanęła przed ciężką decyzją. Mogła przyjąć zaręczyny Emila, by każde z nich potem żyło swoim rytmem, w związku, ale osobno, znów udając, tym razem, że bawią się w dom albo raz na zawsze sprzeciwić się babce i w swej samolubności zapewnić spełnienie zarówno sobie jak i Emilowi, uwalniając ich obu nareszcie od wszelkiego fałszu i udawania. – Nie boisz się konsekwencji? – spytała po chwili.

– Nie. Co najgorszego może mnie spotkać? Zaciągnę się na pierwszy lepszy statek odpływający z portu nawet jeśli miałbym zaczynać jako majtek pokładowy... Początkowo na pewno będzie ciężko, ale potem... Staniemy się kowalami własnego losu. Wreszcie wolni tak jak nasi przodkowie! Rodzimy się i piętnują nas niczym bydło, zabraniają korzystać z naszych mocy. Żyjemy jak trędowaci odrzuceni przez społeczeństwo. Chowamy się w swoich majątkach, licząc na to, że pieniądze i bogactwa zapewnią nam normalne życie, wpływy i akceptację. Ale to wszystko obłuda, a prawo nie zmieni się przez kolejne sto lat. Możemy wszcząć rewolucję, która pożre nas i swoje dzieci lub możemy po prostu odejść i żyć, tak po prostu... prawdziwie...

Alina musiała przyznać Emilowi rację. Nic gorszego, niż życie pod jednym dachem z Eleonorą albo utknięcie w nieudanym, pozbawionym miłości małżeństwie nie mogło jej już spotkać. Uwolniwszy się z sideł babki, mogłaby zacząć wszystko od nowa, z czystą kartą, nawet jeśli miałaby zaczynać jako zwykła pracownica fabryki.

– Będę cię wspierał, niezależnie od twojej decyzji. Pamiętaj, że możesz liczyć na moją pomoc... Szkoda, że poznaliśmy się w takich okolicznościach. Inaczej pewnie zamęczyłbym cię pytaniami na temat Ziemi Olbrzymów – wyznał z lekkim rozczarowaniem Emil.

– Nigdy nie mów nigdy – uśmiechnęła się nieśmiało. – Kiedyś, gdy będzie już po wszystkim, na pewno jeszcze się spotkamy, a wtedy odpowiem ci na wszystkie twoje pytania. Może nawet wyruszymy kiedyś wspólnie na wspólną wyprawę, tam na drugi brzeg. A teraz wracajmy, zanim twoja matka i moja babka zaczną węszyć jakiś postęp.

– Twoja babka też ma nosa jak ogar myśliwski? – zażartował Emil.

– I słuch jak nietoperz! – odpowiedziała żartobliwie.

– A więc chodźmy!

Ramię w ramię pomaszerowali ku swojej nowej przyszłości.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro