9. Muchy w pajęczynie
Ostatnie dni w Lazarówce upłynęły na ponownym wertowaniu wszelkich akt i dokumentów, co bardziej przypominało desperacką próbę utkania wojskowej derki ze starej i postrzępionej rybackiej sieci, w dodatku takiej rozpadającej się w rękach. Nie marnowali jednak czasu i pomimo nie mijającego ich marazmu i demotywacji, starali się zebrać w logiczną całość wszystkie swoje najważniejsze odkrycia, podsumowane finalnymi wnioskami. Życie w szlacheckim dworku stało się ich nową rzeczywistością i żadne z nich nie wyobrażało sobie powrotu do monotonnej gdanijskiej codzienności.
– Nie mogę uwierzyć, że to już koniec... – westchnęła wpatrzona w rozgwieżdżone niebo Alina, gdy niespodziewanie dołączył do niej Eckhart i wręczył jej z udawaną obojętnością pled.
Tak samo jak i ona, nie mógł spać i błądził po ciemnych korytarzach dworku niczym zbłąkana zjawa. Nie potrafią nigdzie znaleźć spokoju, w końcu trafił do stajni, gdzie doczytał Niebezpieczne Podążanie, po czym wziął się za oporządzanie koni, by chociaż na chwilę zagłuszyć burzę kotłującą się w jego umyśle. Wracając, dostrzegł stojącą samotnie na ganku Alinę. Zwabiła go swoją melancholią.
– Co będziesz robić po powrocie do domu? – zapytał, chociaż ostatnie słowo oboje znali jedynie z jego słownikowej definicji. Z zapartym tchem wyczekiwał słów, jakie miały zaraz paść. Chyba jako jeden z nielicznych lubił wysłuchiwać wylewnych wywodów Aliny na temat jej życia osobistego i przeszłości. Zdradzała wszelkie szczegóły bez obaw o konsekwencje, nie wiedziała kiedy zarzucić kotwicę, w pełni rozwiniętymi żaglami wpływała na wzburzone wody zbyt osobistych tematów. Domyślał się, że to w ten sposób naiwnie poszukiwała w innych osobach bratnich dusz.
– Pewnie to, co dawniej... Będę dalej grać idealną wnuczkę, by zaspokoić niespełnione ambicje babki. – Alina wzruszyła ramionami, a jej usta rozchyliły się w szyderczym uśmiechu. Zaskoczyła Eckharta wyjątkowo zwięzłą odpowiedzią. – A ty?
– Wrócę do koszar i to w sumie tyle... Może jeszcze tylko wymienię sobie swój polowy rząd koński na lepszy. Wiesz, w przyszłym roku znowu chcę wziąć udział w wojskowych zawodach konnych... – odparł.
Jego całe życie sprowadzało się do wojska i służenia Republice. Mimo to tęsknił za dotykiem złotych kłosów żyta pod opuszkami palców porastającego żuławskie pola, za okraszonym wiatrakami i domami podcieniowymi żuławskim krajobrazem poprzecinanym przez liczne kanały wodne, za śpiewem wodnego ptactwa w tataraku i bajkami zrodzonymi z mgły. Lecz świat jego dzieciństwa istniał już jedynie gdzieś na dnie morza, niczym zatopiona pradawna kraina zalana przez ciemne morskie fale i nie było już do niego powrotu.
– Tak naprawdę zawsze chciałam być taka jak inne dziewczęta... – wyznała wreszcie Alina. – Chciałam ubierać się i czesać tak jak one, chodzić do zwykłej szkoły, znaleźć potem zwykłą pracę... Być po prostu zwyczajną dziewczyną z miasta, co chodzi z koleżankami do kina, teatru i kawiarni i marzy o prawdziwym dżentelmenie za męża, a czasem nawet wymknie się na potańcówkę wieczorem... Tego chyba zawsze pragnęłam: normalnego życia. A zamiast tego, zapewne przyjmę zaręczyny Emila Perperuny i potem dalej będę grać, tym razem idealną żonę... Urodzę mu gromadkę dzieci i skończę jak moja babka: usatysfakcjonowana i wiecznie sfrustrowana życiowymi rozczarowaniami... Może nawet kupię sobie pieska i będę zatruwać życie każdemu, kogo napotkam i deptać marzenia każdego, kto ma szansę na lepsze życie niż moje... Bo przecież jak to wszystko się skończy, jak Heidi będzie już wolna i bezpieczna, to nie będę już nikomu do niczego potrzebna...
– Czemu nie wrócisz do wojska? Żołd jest skromny, ale przynajmniej masz dach nad głową i pełny brzuch...
– Ciężko będzie znaleźć równie bezużyteczną jednostkę, co moja... Wiesz, nie jestem jakimś siłaczem, a i z tym jednym okiem mam cela jak baba z wesela...
– Coś by się znalazło... A jeśli nie, to Archanielewski byłby gotów stworzyć dla ciebie jednoosobowy oddział, zajmujący się choćby liczeniem gwiazd na niebie. No i pamiętaj, że wisisz mi kawę... Tak właściwie to już dwie, bo jeszcze Żabi Kruk... I jakbyś chciała pogadać sobie kiedyś z końmi, to wiesz, gdzie mnie szukać...
Alina spojrzała na Eckharta ze zdziwieniem, lecz po chwili rozpromieniła się w szczerej radości. I tkwili tak obok siebie jak muchy uczepione jednej pajęczyny, zbyt spętani własnymi lękami, by sięgnąć ku sobie i wyrwać się wspólnie z pułapki.
***
Powrót do Gdanii przebiegał niemal w całkowitej ciszy. Przez całą drogę nie dało się słyszeć nic, oprócz głośnego warkotu silnika czarnego junaka. Każdy z pasażerów marszałkowskiego automobilu wiedział, iż z momentem wyjechania z Lazarówki zakończył się pewien znaczący, choć niezmiernie krótki etap w ich życiu. Zaledwie siedem dni wystarczyło, by każdy z nich doświadczył czegoś, co z całą pewnością można by nazwać namiastką domu. Pomimo przeszkód i widma Sądu Najwyższego depczącego im po piętach, przez chwilę każde z nich miało dokąd wracać i mogło czuć się częścią niezwykle dysfunkcyjnej, aczkolwiek troskliwej rodziny. Zupełnie jakby celem ich wyjazdu wcale nie było poprowadzenie w ukryciu śledztwa i zebranie dowodów na niewinność Heidi, a ot, tygodniowy urlop w gronie najbliższych z daleka od zgiełku metropolii. Długie zimowe dni pracy nad aktami poprzerywane wspólnymi posiłkami, długimi rozmowami przy świecach, grą w karty i wygłupami miały minąć bezpowrotnie. Z chwilą przekroczenia murów miasta, wszystko miało się zmienić i nie było od tego ucieczki. Uderzenie z dawną rzeczywistością miało okazać się boleśniejsze, niż ktokolwiek z nich mógł przypuszczać.
– A więc to naprawdę koniec... – westchnęła Alina, gdy po pożegnaniu się z Archanielewskim, wraz z Eckhartem stanęła pod fontanną Juraty.
Był to typowy mroźny poranek. Świat wokół powoli budził się do życia, strzepując z siebie śniegową, puchową kołdrę, a słońce ani myślało wyjrzeć zza nadciągających zewsząd śniegowych chmur. Niespokojne oddechy parowały na wietrze, a policzki rumieniły się zarówno z zimna jak i zawstydzenia. Już za chwilę każde z nich miało odejść w swoją stronę. Jak gdyby nigdy nic, jakby się nigdy nie znali.
– Na to wychodzi... – przytaknął Eckhart, unikając kontaktu wzrokowego. Starał się zachować jak najbardziej profesjonalnie.
– W takim razie widzimy się na rozprawie. Do zobaczenia! – Alina pożegnała się, ściskając dłoń Eckharta w silnym, męskim uścisku.
– Do zobaczenia... – wymamrotał Heide.
Nie odwracając się ani razu za siebie, każde z nich poszło w swoją stronę, ogarnięci dziwną tęsknotą za czymś, czego nigdy nie było.
***
Eckhart niechętnie powlókł się zaśnieżonymi ulicami na Żabi Kruk, gdzie też znajdowały się jeden z największych kompleksów koszarowych w mieście. Przypominająca olbrzymi pałac zabudowa piętrzyła się nad brzegiem rzeki nieustannie od ponad dwustu lat i nic nie zapowiadało, by cokolwiek miałoby to zmienić. Tu znajdował się jego dom i cały jego dobytek mieszczący się zaledwie w czterech wąskich ścianach, w którego skład wchodził stary tapczan, szafa, stolik, dwa krzesła, umywalka, dywanik i zżarte przez mole firanki. Oprócz munduru i jeździeckiego wyposażenia posiadał jedynie jeszcze kilka zaskórniaków odłożonych w skarpecie na czarną godzinę. Aczkolwiek ze względu na samowystarczalność koszar, zapewniających mu zarówno wyżywienie jak i rozrywkę w formie kasyna oficerskiego czy nawet teatru, nic więcej nie było mu potrzebne do życia. Marzył już tylko o jak najszybszym zaszyciu się w stajni, lecz najpierw musiał zameldować się w gabinecie komendanta garnizonu i wypełnić wszelkie jego rozkazy. A tych pewnie nagromadziło się podczas jego nieobecności. Nigdy wcześniej na tak długo nie opuszczał swojego stanowiska. Właściwie, to nigdy nie poprosił o przepustkę z innego powodu niż, by stawić się na wezwanie Marszałka.
– Hehe, słyszałeś Heide, bedo nas pono edukować! – odezwał się jeden z młodszych oficerów. Bujał się na krześle w stróżówce i rzucił w chłopaka broszurką na temat trzymiesięcznego kursu oświatowego wprowadzonego w walce z powszechnym wśród żołnierzy analfabetyzmem. – Bedo nas ćmoki uczyć czytać i pisać, jak jakieś dzieci!
– prychnął rozbawiony.
– A co? Matki was nie nauczyły? – mruknął Eckhart. Nie miał najmniejszego zamiaru spoufalać się z tą bandą grubiańskich patafianów. Wyminął ich z obojętnością i ruszył w kierunku budynku, gdzie znajdowały się biura dowództwa.
– Waż na słowa, Heide! Nasze matki przynajmniej nie przetapiały ludzi na mydło! – usłyszał za swoimi plecami powszechnie powielany po wojnie mit.
– Ani nie kisiły w beczkach niemowląt! – wtrącił się drugi.
– A może ciebie ta twoja Helga też kisiła w beczce z kapustą i dlatego masz wiecznie skwaszoną minę, szkopie? – warknął trzeci.
Eckhart mógł znieść wiele poniżeń, ale tego było już za wiele.
– Miała na imię Gerhild!– syknął i zawrócił niemalże w miejscu. Podszedł do mężczyzny i bez ostrzeżenia przywitał go prawym prostym. – I przynajmniej potrafiła się podpisać z imienia i nazwiska! – dodał, rozmasowując pięść po celnym ciosie.
– O ty, kaszania gnido! – Ranny żołnierz splunął krwią na ziemię i przygotował się do odwetu.
Wnet w ruch poszły krzesła, pięści, oficerki, a nawet zęby. A kiedy w progu stanął komendant garnizonu, Osowski, zastał on całą czwórkę kotłującą się na ziemi niczym wściekłe psy.
– Heide! – wywołał chłopaka, który uczepiwszy się pleców jednego z napastników jak małpa drzewa, pięściami wystukiwał na jego pustej glacy marsz wojskowy.
Wszyscy natychmiast stanęli na baczność. Wzburzona krew wnet ostygła przyduszona żywym przerażeniem.
– Tak jest, panie komendancie! – zasalutował Eckhart, bledszy niż zwykle.
– Za mną! A wy, wracać na swoje stanowiska, patałachy! Pomówimy o tym później...
– Tak jest! – odkrzyknęli zgodnie wojacy, oddychając z ulgą, gdyż doskonale znali temperament swojego dowódcy.
– Nie takiego widoku się spodziewałem, wychodząc na mój poranny obchód... – wyznał Osowski, gdy odeszli kawałek dalej. Przygarbiwszy się, spróbował odpalić papierosa na złośliwym, zimowym wietrze. Ze względu na swój wysoki wzrost i lekko zakrzywiony nos przywodził na myśl skulonego na zimnie bociana. – Jeden z moich najlepszych żołnierzy daje się sprowokować niczym zwykły żółtodziób i wdaje się w bójkę ze swoimi kamratami...
Heide powoli żałował, że tak łatwo uległ emocjom, lecz ta frustracja gromadziła się w nim już od dłuższego czasu, kotłując się niby burzowe chmury. W końcu napięcie musiało znaleźć swoje ujście. Pech chciał, iż właśnie w ten, a nie inny sposób.
– Zdajesz sobie sprawę, że to wystarczający powód, by zdegradować się do stanowiska zwykłego szeregowego albo przenieść na najgorszą pipidówę w całej republice?
– Tak jest, panie komendancie... – wymamrotał chłopak i zagryzł krwawiącą dolną wargę. Powoli dreptał za wyższym stopniem wojskowym. Osiągnąwszy maksymalny stopień zrezygnowania, był gotów przyjąć następstwa swojego wybuchu agresji z godnością i honorem.
– Tym razem skończy się to dla ciebie zaledwie pouczeniem i w ramach kary jeszcze przed południem wysprzątasz calusieńkie stajnie. Ale pamiętaj! Następnym razem konsekwencje będą o wiele poważniejsze...
– Dziękuję, panie komendancie... – Nie wiedział, co powiedzieć, zdumiony tak łagodnym potraktowaniem.
– Chciałem dzisiaj porozmawiać o wiosennym poborze, w końcu od początku roku przygotowujesz się do objęcia roli dowódcy własnej kampanii... Jednak to pokrzyżowało mi plany... – oświadczył tajemniczo komendant i wręczył mu kopertę. Na papierze widniała pieczęć Naczelnika Państwa Księstwa Warszawskiego. – Przeczytaj – nakazał, dostrzegłszy jego konsternację.
— „Ninejszym oświadczam, iż ze względu na swoje ponadprzeciętne osiągnięcia w jeździectwie, młodszy oficer ze stopniem podporucznika Wojska Republiki Pomeranii, Ekchardt Heide, otrzymuje zgodę, aby we wrześniu tego roku rozpocząć naukę w Królewskiej Akademii Kawalerii Przymierza Wysp Lechickich"... Nic z tego nie rozumiem... – przyznał Eckhart i zmarszczył brwi tak mocno, aż dach rogatywki zsunął mu się na czoło.
– Pozwoliłem sobie, polecić cię mojemu zaprzyjaźnionemu ułanowi w Księstwie Warszawskim. Oczywiście nie musisz przyjmować tej oferty, aczkolwiek, z takim talentem, szkoda by było, zaprzepaścić taką szansę. Niecodziennie stawia się za tobą dowódca kawalerii najpotężniejszego narodu całego Przymierza Wysp Lechickich.
– Ale to oznaczałoby wyjazd z Wolnego Miasta na co najmniej kilka lat...
– A potem mógłbyś wrócić i zostać komendantem garnizonu kawalerii albo zostać w Księstwie Warszawskim i tam zrobić karierę u ułanów.
– Sam nie wiem...
– Zastanów się dobrze, Heide. Możesz zostać tutaj jako instruktor jeździectwa albo prawdziwie wykorzystać swój potencjał. Nie oszukujmy się, w Wolnym Mieście kawaleria potrzebna jak świni siodło. Tu rządzi marynarka wojenna. Ale co innego Księstwo Warszawskie... To zupełnie inny świat.
– Muszę to przemyśleć...
– Masz czas do końca tygodnia. Nie śpiesz się. A teraz radziłbym ci się przebrać i szorować do stajni... Odmaszerował!
– Tak jest!
***
Tego samego dnia Alina wraz z babką udały się na oficjalny obiad do rodziny Perperunów, by jeszcze raz przeprowadzić przerwaną przez przybycie Eckharta rozmowę dotyczącą zaręczyn. Wszystko miało iść zgodnie ze scenariuszem ułożonym przez Eleonorę: Alina miała zachowywać się nienagannie podczas posiłku i nie odzywać się nieproszona, a potem przyjąć zaręczyny, po których następowało dokładne ustalenie wiana i posagu.
– Może zechciałabyś, bym pokazał ci moją czytelnię? – odezwał się po raz pierwszy Emil, gdy pan Perperuna wraz ze swoim ojcem udał się do swojego na męskie rozmowy przy cygarze i koniaku, a pani Perperuna została zabawiać Eleonorę w bawialni przy winie w oczekiwaniu na deser i długo wyczekiwany punkt kulminacyjny ich spotkania.
Wbrew oczekiwaniom młodej Dodoli, chłopak wcale nie brzmiał jak wioskowy półgłówek niepotrafiący sklecić semantycznie poprawnego zdania, choć w jego głosie czuć było lekką niepewność.
– Czemu by nie... – odparła, choć początkowo było jej to wręcz obojętne. Wszystko było lepsze, niż oddychanie tym samym powietrzem co jej babka i przyszła niedoszła teściowa.
Emil ujął ją delikatnie pod rękę i poprowadził korytarzem, a potem po schodach na górę, do pomieszczenia znajdującego się w przybudowanej do budynku wieżyczce. Dopiero jak zamknęły się za nimi drzwi, z blondyna, jak z balonika, zeszło całe napięcie i odetchnął z ulgą. Znajdowali się teraz w przytulnym pokoju po brzegi wypełnionym starymi książkami, księgami, atlasami, kronikami i mapami. Pośrodku zaś, na mahoniowym stoliku stał ogromny globus z powbijanymi w niego szpilkami.
– Tak właściwie, przyprowadziłem cię tu, bo chciałbym z tobą porozmawiać... – wyznał chłopak, a jego piegi wydawały się jeszcze bardziej wyraźne na pobladłej, zazwyczaj lekko śniadej twarzy.
Poprosił Dodolę, by usiadła w dużym, obitym czerwonym aksamitem fotelu. Poluźnił kołnierzyk koszuli i wyciągnął ją ze spodni, po czym pokręcił szybko głową, roztrzepując ulizane włosy. Oparł się o regał i schował dłonie w kieszenie kamizelki. Teraz był gotowy do poważnej rozmowy. Teraz był sobą.
– To co? Kończymy ten cyrk? – zapytał bezpruderyjnie z rozbrajającym uśmiechem na lisich ustach.
Alina odkaszlnęła, zadławiwszy się przez przypadek własną śliną.
– Widziałem, jak na mnie patrzyłaś, wtedy podczas obiadu... Takiego obrzydzenia nie widziałem nawet na twarzy mojej matki, gdy żabę pod moim łóżkiem... – Ażdacha zaśmiał się rozbawiony miną dziewczyny. – Wiem, że oboje jesteśmy zmuszeni do tych zaręczyn... – dodał, nieco poważniej. – I że oboje jedynie chcemy wolności...
Alina otworzyła w konsternacji usta, ale po chwili zamknęła je z powrotem. Prędzej spodziewała się wyznania, że Emil jest tak naprawdę mumoczem, niżeli tak pomyślnego dla niej obrotu spraw. Przez krótki moment wydawało jej się nawet, IŻ śpi i zaraz obudzi się w swoim łóżku w Lazarówce.
– Nie zrozum mnie źle... Wiele o tobie słyszałem, nie tylko od twojej babki i moich rodziców... Jesteś ładna... i mądra... Ambitna... Ale nie tego pragnę od życia... – kontynuował Perperuna, nabrawszy pewności siebie. – Tak naprawdę zawsze chciałem zostać archeologiem i łowcą skarbów, podróżować po świecie i odkrywać nowe lądy. Nie nadaję się do bankowości... Jestem totalnym tłukiem z matematyki i nawet najlepsi uczeni świata tego nie zmienią. Dyplom z ekonomii? Mój ojciec zapłacił, by jakoś mnie przepchnęli. A tam za murami Wolnego Miasta, tuż za horyzontem kryje się cały świat... Wciąż jest tyle tajemnic, które chciałbym zgłębić. Wciąż pozostało tyle zagadek do odgadnięcia... I nawet jakbym zrealizował po ślubie swoje marzenia, wiem, że nie byłoby to uczciwe w stosunku do ciebie. Chyba że chciałabyś wyruszyć tam ze mną...
Alinie głupio było przyznać, jak bardzo pochopnie oceniła chłopaka, znajdującego się w tak samo beznadziejnej sytuacji jak ona. Ledwie go znała, lecz utożsamiała się z jego determinacją w dążeniu do celu, z tym skrytym buntem od zawsze drzemiącym w ich duszach, który zmuszeni byli ukrywać pod maskami idealnych dzieci i wnucząt każdego dnia. Oboje nie chcieli takiego życia, a oto nareszcie nastała szansa, by cokolwiek zmienić.
– Pozostawiam więc decyzję tobie. Jeśli nie chcesz tego ślubu tak samo bardzo jak ja, oboje zawalczmy o naszą wolność. Jednak jeśli zmienisz zdanie, zawsze będę dla ciebie dobry, będę darzył cię szacunkiem i nigdy, ale to nigdy, nie zmuszę cię, żebyś mnie pokochała, obiecuję... – zapewnił na sam koniec młody ażdacha z policzkami pokrytymi delikatnym szkarłatem.
– Od zawsze chciałam stworzyć z kimś prawdziwą rodzinę, ale nie kosztem cudzego szczęścia... I nie z przymusu... – Alina stanęła przed ciężką decyzją. Mogła przyjąć zaręczyny Emila, by każde z nich potem żyło swoim rytmem, w związku, ale osobno, znów udając, tym razem, że bawią się w dom albo raz na zawsze sprzeciwić się babce i w swej samolubności zapewnić spełnienie zarówno sobie jak i Emilowi, uwalniając ich obu nareszcie od wszelkiego fałszu i udawania. – Nie boisz się konsekwencji? – spytała po chwili.
– Nie. Co najgorszego może mnie spotkać? Zaciągnę się na pierwszy lepszy statek odpływający z portu nawet jeśli miałbym zaczynać jako majtek pokładowy... Początkowo na pewno będzie ciężko, ale potem... Staniemy się kowalami własnego losu. Wreszcie wolni tak jak nasi przodkowie! Rodzimy się i piętnują nas niczym bydło, zabraniają korzystać z naszych mocy. Żyjemy jak trędowaci odrzuceni przez społeczeństwo. Chowamy się w swoich majątkach, licząc na to, że pieniądze i bogactwa zapewnią nam normalne życie, wpływy i akceptację. Ale to wszystko obłuda, a prawo nie zmieni się przez kolejne sto lat. Możemy wszcząć rewolucję, która pożre nas i swoje dzieci lub możemy po prostu odejść i żyć, tak po prostu... prawdziwie...
Alina musiała przyznać Emilowi rację. Nic gorszego, niż życie pod jednym dachem z Eleonorą albo utknięcie w nieudanym, pozbawionym miłości małżeństwie nie mogło jej już spotkać. Uwolniwszy się z sideł babki, mogłaby zacząć wszystko od nowa, z czystą kartą, nawet jeśli miałaby zaczynać jako zwykła pracownica fabryki.
– Będę cię wspierał, niezależnie od twojej decyzji. Pamiętaj, że możesz liczyć na moją pomoc... Szkoda, że poznaliśmy się w takich okolicznościach. Inaczej pewnie zamęczyłbym cię pytaniami na temat Ziemi Olbrzymów – wyznał z lekkim rozczarowaniem Emil.
– Nigdy nie mów nigdy – uśmiechnęła się nieśmiało. – Kiedyś, gdy będzie już po wszystkim, na pewno jeszcze się spotkamy, a wtedy odpowiem ci na wszystkie twoje pytania. Może nawet wyruszymy kiedyś wspólnie na wspólną wyprawę, tam na drugi brzeg. A teraz wracajmy, zanim twoja matka i moja babka zaczną węszyć jakiś postęp.
– Twoja babka też ma nosa jak ogar myśliwski? – zażartował Emil.
– I słuch jak nietoperz! – odpowiedziała żartobliwie.
– A więc chodźmy!
Ramię w ramię pomaszerowali ku swojej nowej przyszłości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro