6. Los plecie warkocze
Do Lazarówki dotarli późnym wieczorem, wymęczeni i przemarznięci, a swój i tak szybki powrót zawdzięczali uprzejmemu rolnikowi. Uprzejmy staruszek podrzucił ich do posiadłości Archanielewskiego w swojej łodzi, nie oczekując niczego w zamian. Tłumaczył to swoim patriotyzmem. Świat wokół pogrążył się w bezdennym mroku rozpraszanym przez latarenkę przymocowaną do dzioba. Wiosła rytmicznie zanurzały się i wynurzały czarnej otchłani, zupełnie jakby płynęli rzeką smoły. Nurt spokojnie niósł kadłub przez gładką taflę. Jedynymi dźwiękami dobiegającymi ich uszu było pluskanie wody i szczekanie psa w odległej wiosce. Nic tylko ciemność, w której odbijały się nieliczne, zduszone śniegowymi chmurami gwiazdy. To tu, w sercu królestwa Borowej Ciotki rodziły się legendy o mumoczach, gryfach i hèrmusach.
– Widzisz, rowery są bezużyteczne – spostrzegł Eckhart, jak tylko stanęli w sieni. Głośno zatupał oficerkami, by pozbyć się śniegu z podeszwy.
Edward natychmiast nakazał Heidi zaparzyć herbatę, sam zaś poszedł napalić w łaźni.
– Jak wyjdziecie stamtąd, razem z Heidi przygotowaliśmy dla was obiad. Porozmawiamy o wszystkim przy posiłku. Dzisiaj schabowe! – oznajmił dumny z kulinarnych poczynań von Balk.
– Mam rozumieć, że klepał pan kotlety? – Eckhart spojrzał na niego wzrokiem człowieka, który właśnie zrozumiał, że niżej nie da się upaść. – Nie mam więcej pytań! Idź się myć pierwsza, Alina...– rzucił pogardliwie i ruszył do stajni.
***
– Zaatakowali nas ludzie Sędziego – mruknął Eckhart, wypychając policzki gotowanymi ziemniakami.
– To było do przewidzenia. Jednak nie spodziewałem się, że tak szybko nas wywęszą – stwierdził Edward i wziął łyk piwa prosto z butelki. – Na pewno byłoby im trudniej, gdybyś nie chodził z głową w chmurach i nie zapominał o dokumentach. – Zamrugał porozumiewawczo.
– I tak jakby rozwalili pańskie auto... – wtrąciła niepewnie Alina. Bałansię podnieść wzrok znad talerza.
– Poważnie? – Marszałek, oderwawszy butelkę od warg, uniósł brwi.
– Tak jakby, to wybuchł pod nim granat... Leży teraz gdzieś na dnie między Wyspą Kostowską, a Lazarówką – skwitował z obojętnością Eckhart, gdyż właśnie siłował się z kotletem.
Alina przygarbiła się w oczekiwaniu na nagły wybuchu gniewu. Ten jednak nie nadchodził. Archanielewski wzruszył jedynie ramionami i wziął kolejny łyk piwa.
– Kupiłem ten złom na wszelki wypadek, specjalnie na takie okazje – wyjaśnił. – Nie został nawet przerejestrowany na mnie. Oficjalnie wciąż należy do jakiegoś nieboszczyka. Dowiedzieliście się chociaż czegoś przydatnego?
– Zeznania Heidi i świadków zaprzeczają dotychczasowym raportom, sugerujących, iż cela Heidi została zniszczona podczas wybuchu. W rzeczywistości pozostała nietknięta. Jednak by to udowodnić, musimy zajrzeć do oficjalnych akt, które zostały przeniesione do Archiwum Narodowego. Zamierzamy pojechać tam jutro... – napomknęła Alina.
Heidi nawet nie zareagowała na wzmiankę o sobie. Nie wiadomo kiedy, zasnęła przy stole z głową ułożoną na splecionych dłoniach. Edward spojrzał na nią z politowaniem i głośno wypuścił powietrze nosem. Tak samo jak on świadomie odmawiała swojemu organizmowi snu, co skutkowało zasypianiem w przypadkowych miejscach podczas wykonywania codziennych czynności. Nie chciała spać, bo bała się snów. Nie znała innych marzeń sennych oprócz koszmarów.
– Poza tym oba wybuchy różnią się znacznie między sobą. Do jednej eksplozji doszło podczas konferencji, gdzie w jednym miejscu zebrani byli wszyscy naukowcy badający Ziemię Olbrzymów, do drugiej doszło w spichlerzu, zupełnie jakby ktoś chciał jedynie odwrócić czyjąś uwagę. – Po krótkiej przerwie, Heide zaczął kontynuować przemowę Aliny.
– Tylko po co? – zmarszczył brwi Edward.
– Mam pewne podejrzenia – oznajmiła Alina. – Jutro się wszystkiego dowiemy. Muszę tylko przejrzeć wszystkie akta. Jeśli cokolwiek z nich zniknęło, odpowiedź będziemy mieli podaną jak na dłoni. Jeśli nie, będziemy szukać dalej. Trzeba też oddać kliszę do fotografa.
– A czy panu udało coś się ustalić? – spytał Eckhart. Musiał powstrzymać się przed wylizaniem talerza.
– Jutro postaram się przyjrzeć bliżej nazwiskom ofiar pozostałych wybuchów. W żadnym raporcie nie było żadnej wzmianki o nich, same ogólniki. Kobieta lat dwadzieścia jeden, mężczyzna lat czterdzieści trzy i tak dalej... Więc nawet jeśli nie będą w żaden sposób powiązane ze sobą, może łączyć je pewne dodatkowe ogniwo. Na razie wiemy tylko tyle, że ktoś celowo pozbył się wszystkich dokumentów w jakikolwiek sposób związanych z badaniami nad Ziemią Olbrzymów... Kolejny trop...
– Nie znałam wszystkich obecnych na konferencji, ale mam ze sobą akta moich współpracowników. Każdy z nich czysty jak łza. Niekarani, wzorowi, świecący przykładem obywatele... – wyznała Dodola.
– Także prawda może kryć się głębiej... Ale pomyślimy nad tym już jutro. Łatwiej nam będzie pracować ze świeżymi, wyspanymi umysłami...
Eckhart zmarszczył czoło, gdyż ze strony Marszałka powiało nieco hipokryzją.
– Chcecie trochę nalewki? – zmienił temat Archanielewski.
– Ja z chęcią! – oświadczył Heide i rozprostował nogi na pustym krześle obok. – Zasłużyłem!
– Nie dziękuję, muszę jeszcze nad czymś popracować. – Alina odłożyła brudne sztućce na pusty talerz. Wychodząc z jadalni, zabrała go ze sobą, by wynieść do kuchni.
Oprócz Archanielewskiego Eckhart nie znał równie upartego i zdeterminowanego człowieka co Alina. Imponowało mu to. Tylko że... Alina była kobietą, a te zaś stanowiły odrębny, tajemniczy i niebezpieczny gatunek.
Resztę wieczoru i pół nocy Alina spędziła w gabinecie. Musiała upewnić się, czy przypadkiem nie przeoczyła jakiejś informacji o pozostałych członkach jednostki. Lecz im bardziej zagłębiała się w ich akta, tym mniej miała pewności, co jest prawdą a co kłamstwem. Każda kolejna kartka wyglądała tak samo. Nienaganny życiorys, świadectwo z czerwonym paskiem, wysoce szanowana rodzina, chwalebne odkrycia naukowe. Zupełnie jakby każdy z tych dokumentów spisano od jednego szablonu. Znudzona prowadzącą donikąd pracą, z ciekawości wyciągnęła z teczki skradzione akta swojej matki i Adama Oruńskiego z nadzieją, że może tym razem dowie się czegoś na temat swojego ojca. Po kilku godzinach walczenia ze snem ciążącym na powiekach, na wpół przytomna powłóczyła do kuchni. Wyczerpany organizm desperacko domagał się kawy. Nie spodziewała się zastać tam Marszałka. Siedział przy kuchennym stole z porcelanową lalką i nieudolnie próbował ułożyć jej bujne, brązowe loki w coś, co przypominałoby namiastki przyzwoitej fryzury.
– Nie przejmuj się mną... – rzucił przez ramię, bliski poddania się.
Alina sięgnęła po pierwszy lepszy kubek, ale groteska sceny rozgrywającej się za jej plecami nie pozwoliła przejść obok obojętnie.
– Co pan robi? – spytała, unosząc brwi. Odsunęła krzesło i siadała tuż przy Archanielewskim.
– Heidi wspominała, że woli mieć włosy splecione w warkocz, jednak sama nie potrafi pleść warkoczy... Ja, jak widać, tym bardziej...
– Mógł pan od razu przyjść z tym do mnie. – Dodola wskazała palcem na swoje rudawe włosy. – To nie jest takie trudne, jak się wydaje, chociaż loki lalek bardzo się plączą. Mogę? – Skinęła w stronę lalki.
– Proszę.
Podzieliła włosy zabawki na trzy pasma i powoli zaczęła przeplatać je między sobą. Tłumaczyła Edwardowi każdy krok. Gdy mniej więcej opanował sztukę plecenia warkocza na lalce, poszła po grzebień i rozpuściwszy włosy, pozwoliła mu ćwiczyć na sobie.
– Powiedz tylko, jeśli cię zaboli! – poprosił Edward, ostrożnie przeczesując grzebieniem rudawe kaskady.
Sama nie wiedziała, co nią kierowało, gdy się na to zgadzała. Mimo to, uczucie ciepła i troski uciekające spod palców mężczyzny przypominało namiastkę czegoś, o czym od zawsze marzyła. Ani Daniela, ani babka nigdy nie poświęcały jej czasu, nawet kiedy była jeszcze małym dzieckiem. Swój obowiązek zrzuciły na traktujące Alinę z chłodnym dystansem opiekunki. Nikt nigdy nie czytał Alinie bajek na dobranoc, ani nie śpiewał do snu. Nie przytulał, nie całował w czoło. Nikt nie wprowadził jej za rękę w dorosłość, która pod wieloma względami ją przerażała. Nie chodziła do szkoły wraz z rówieśnikami, nauki pobierała w domu od konserwatywnych guwernantów i guwernantek. Nie doświadczyła pierwszego nastoletniego zauroczenia, czy obietnic przyjaźni do grobowej deski. Harcerstwo, a potem wojsko stanowiły jedyny kontakt ze światem zewnętrznym. Dziewczęta w tym samym wieku zakochiwały się, wychodziły za mąż, rodziły dzieci i tworzyły szczęśliwe rodziny. Ona całe dnie spędzała w bibliotece z nosem w aktach i na użeraniu się z Eleonorą. Rozmyślając nad tym wszystkim, czuła się jak trędowata albo kaleka, odtrącona i pozostawiona samej sobie, by umrzeć w samotności, potępiona przez społeczeństwo.
– Zawsze chciałem, by pewnego dnia spędzać w ten sposób czas z moją córeczką... – westchnął nagle Edward.
– Ma pan dzieci? – Zdziwiła się Dodola, gdyż nikt nigdy nie wspominał o jakimkolwiek potomstwie Marszałka.
– Miałem córkę, Annę... Zginęła razem ze swoją matką, gdy miała trzy latka... W jednym z tych wybuchów... – wyjawił. Gwałtownie wypuścił z rąk włosy Aliny. – Wiesz... To był mezalians...
– Tak bardzo mi przykro... – wydukała. Nie potrafiła wyobrazić sobie bólu spowodowany utratą ukochanego dziecka. – Znajdziemy winnego, na pewno... I pomścimy wszystkich, których przez niego straciliśmy! – zapewniła.
– Wierzę w to z całego serca. A teraz powinnaś iść spać, już późno... – Dyskretnie zasugerował, iż chce pobyć sam na sam z nalewką z rokitnika i paczką papierosów.
– Ma pan rację... Już prawie trzecia... – przytaknęła. Nie chciała się narzucać. Odstawiła nieużyty kubek z powrotem do kuchennej szafki.
– Dziękuję ci za ten wieczór, Alino! – zawołał za nią Edward, wymusiwszy kąciki ust do nieznacznego zadrżenia.
– Ja również... – odparła z ostrożnością.
Tej nocy po raz pierwszy w życiu kładła się spać z poczuciem bycia dla kogoś kimś ważnym. Zaopiekowana i bezpieczna. Wdzięczność wypełniała każdą myśl. A im bardziej zbliżała się do Eckharta i Archanielewskiego, tym bardziej odległe zdawało się szare życie w rodzinnej kamienicy przy ulicy Bursztynowej.
***
Alina zjawiła się w jadalni spóźniona. Odsypiała ciężki dzień do wczesnego przedpołudnia. Wszyscy zdążyli zjeść do tego czasu śniadanie, lecz wciąż siedzieli na swych miejscach, oczekując na jej przybycie. Wzrok Dodoli padł najpierw na studiującą uważnie książkę kucharską Heidi. Gęste włosy ujarzmił niechlujny dobierany warkocz upięty aksamitną wstążką. Odsłonięta twarz, powoli nabrawszy zdrowych barw, zdawała się jeszcze bardziej okrągła i rumiana niż zwykle.
Marszałek zaś uniósł wzrok znad porannej gazety i uśmiechnął się do Aliny z wdzięcznością.
– Witajcie! – przywitała się pełna świeżości, jaka napełniała ten mroźny, zimowy poranek.
– W gazecie pisano, że doszło do porachunku gangsterskiego na drodze między Wyspą Kostowską a Wyspą Lublewską – oznajmił Edward i zaciągnął się obowiązkowym po śniadaniu papierosem. – Znaleziono osiem ciał. Sprawę wciąż badają śledczy policyjni, próbując ustalić przyczynę zgonu ofiar. – Rzucił gazetę na blat, aż Heidi podskoczyła na krześle, wyrwana z zadumy nad przepisem na szmurowany pomuchel.
– Pójdę zrobić herbaty... – wymamrotała speszona. W podskokach, jak mała dziewczynka, pobiegła do kuchni.
– Możecie mi wyjaśnić, co tak właściwie się tam wydarzyło? – zapytał Archanielewski, marszcząc z podejrzeniem brwi.
– Naprawdę nie daje pan wiary, że dwóch wyszkolonych żołnierzy nie dałoby rady kilku chłystkom z łapanki? – zapytał Eckhart i wstał od stołu. Ostrożnie zasunął za sobą krzesło. – Idę przygotować konie do drogi – rzucił, gdy mijał wciąż stojącą w progu Alinę.
Pan Piotr miał odstawić samochód Marszałka do Lazarówki dopiero w porze obiadowej. Nie mogli tyle czekać. Postanowili więc, że pojadą do miasta konno.
– Tak było, panie Marszałku... – skłamała Dodola.
Zajęła miejsce przy stole i zaczęła rozmasowywać masło na pokrojonej na kawałki drożdżowej kukiełce. Następnie łyżką nałożyła na nią cienką warstwę dżemu z czarnych porzeczek i wzięła łapczywego gryza, delektując się chrupiącą pod zębami kruszonką.
Wciąż nie mogła wyrzucić z głowy swojej nocnej rozmowy z Archanielewskim. Nie odstępowało ją wrażenie, że znów palcami przeczesuje jej włosy, powodując przyjemne mrowienie promieniujące z głowy, poprzez szyję i kręgosłup na całe ciało. I przede wszystkim, zastanawiała się, czy Eckhart w ogóle wiedział o istnieniu Anny.
– Eckhart mógłby zostać snajperem... – stwierdziła, gdy zjadła o kilka kawałków słodkiego wypieku za dużo i wytarła usta serwetką. Chciała jak najbardziej uwiarygodnić wymyśloną przez chłopaka wersję. Zresztą sama już nie wiedziała, co tak naprawdę wydarzyło się pośrodku mostu. Co było prawdą, a co złudzeniem... Nawet deszcz, który tak wyraźnie czuła na swojej skórze, gdy chłodne krople ściekały strumieniami po twarzy, wydawał się być tylko złudzeniem. Więc może Eckhart miał rację? Może udało mu się zastrzelić kilku napastników, a reszta dostała rykoszetem? Potrząsnęła gwałtownie głową, próbując to wszystko poukładać sobie w głowie. – Ja też już powinnam iść... – wymamrotała nieśmiało i powoli zaczęła zbierać brudne naczynia. – Dziękuję za śniadanie...
– Zostaw, ja posprzątam! – zaprotestował Edward i dogasił papierosa w popielniczce. – Jestem ci to winien... Chociaż wolałbym, by nasza wczorajsza rozmowa została między nami. Chyba trochę za dużo wypiłem...
– Nic nie szkodzi – uspokoiła go Dodola. – Może mi pan zaufać. Tak jak zapewne ufał pan mojej matce... – zagaiła.
– Wciąż nie mogę w to uwierzyć, że upadła tak nisko – wyznał. – Zawsze była tą najbardziej lubianą, najbardziej uprzejmą i najbardziej ekscentryczną dziewczyną w klasie...
– Widocznie znał pan inną Danielę Dodolę. Ta, którą ja znam, nie powinna ufać nawet samej sobie. Wcześniej taka nie była, prawda?
– Nie... – Edward pokręcił głową. Wciąż nie potrafił uwierzyć, że ta uśmiechnięta dziewczyna ze zdjęcia straciła całą swoją niewinność i upadła niczym płatek śniegu wczesną wiosną, wprost w błoto, nasiąkając jego błotnistą goryczą.
– Więc co się zmieniło? – Alina zdobyła się na śmielszy krok.
– Nie wiem... Nawet nie wiedziałem wtedy, że jest w ciąży. Ani ja, ani Adam. A potem zniknęła z naszego życia...
– Z mojego też... – westchnęła. – Jest pan pewien, że nie potrzebuje pan pomocy z naczyniami?
– Nie. Ale powinnaś wiedzieć coś jeszcze... Długo nad tym myślałem...
– Słucham?
– Kiedy parę miesięcy temu przybyłem na miejsce wybuchu w Krynicy, Daniela już tam była... Gołymi dłońmi przekopywała wciąż tlące się gruzy... Wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego... Dziś już wiem, że chodziło o ciebie...
Talerze roztrzaskały się o drewniane panele.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro