3.2 Pozory mylą cz.2
Za każdym razem, gdy Heidi zamykała oczy, otwierała je w nowym koszmarze. Wspomnienia powracały do niej w mrocznych, wyolbrzymionych wizjach. Ciągle przed czymś uciekała, utknęła w nieskończonym biegu ścigana przez burze, lecz z pułapki własnego umysłu nie było łatwej ucieczki.
– To wszystko kłamstwo... – mówił ukryty w chmurach Konrad. Pomimo iż dopiero wkraczał w dorosłość, zakola powoli zaczęły powiększać jego czoło. – Kirian Schmidt skonstruował magiczny zegar manipulujący wspomnieniami mieszkańców Ilfing... Ulrich nie jest naszym dziadkiem... Byliśmy dla niego ledwie bronią... Jesteśmy Heide... To przez niego tutaj tkwię! Kazał mi ćwiczyć moje moce, bym mógł dla niego kontrolować pogodę... Podczas ćwiczeń porwała mnie tęcza i oto jestem! Nie potrafiłem cię nawet przed nim ochronić... A zresztą... Stąd i tak nie ma ucieczki... Będziemy tkwili zawieszeni w tym stanie, dopóki nie będziemy gotowi zawładnąć burzą...
Takich bezsennych nocy miała za sobą wiele. Wystarczająco wiele, by nauczyć się kiedy odpuścić i zrezygnować z dalszego, pozbawionego sensu spania. Po raz ostatni obudziła się zlana potem, będącym odzwierciedleniem deszczu, który nie przestawał padać w snach. Ukryła rozgrzaną do czerwoności twarz w dłoniach i mocno zacisnęła palce na czaszce. Przymknęła powieki, wdychając intensywnie powietrze nosem. Czuła jak orzeźwienie delikatnie wpływa nozdrzami, zahacza o tył podniebienia i strumieniem spływa do płuc, unosząc klatkę piersiową. Wystarczyło parę głębszych wdechów, aby uspokoić rozkołatane serce. W samotności musiała sama nauczyć się radzić z prześladującymi ja lękami, które zakłamywały obraz rzeczywistości i siłą wpychały na rozpędzoną karuzelę czarnych myśli. W Ilfing wystarczył zapach perfum Erny, bijące od niej ciepło i spokój, a wszystkie koszmary odchodziły w niepamięć. To, że zawsze trwała przy niej niczym cień lub dobry opiekuńczy duch było czymś tak oczywistym jak słońce na niebie. Tylko że właśnie trwało zaćmienie, które zdawało się nie mieć końca. Czasem zastanawiała się, czy ta sama więź połączyłaby ją z rodzoną matką, gdyby ta żyła. Nigdy nie odczuwała tej straty, a po matce nie miała nawet zdjęć. Słyszała jedynie niezbyt kreatywne opisy, przypisujące córce cesarza piękno, mądrość i dobroć, czyli dokładnie to, co każda mała sierotka chciałaby usłyszeć o swoich rodzicach.
Westchnęła pożerana od środka przez tęsknotę. Jeszcze było za wcześnie, by doceniła starania Marszałka z zawziętością walczącego o jej nędzne życie. Jeszcze ziemia drżała pod krokami płanetników, a oczy oślepiał przeklęty blask błyskawic. Jeszcze dogasały zgliszcza budynków, jeszcze nie opadł kurz.
Wróciła myślami do wczorajszej kolacji, do tej namiastki normalności. Niegdyś bankiety, potańcówki i przyjęcia były codziennością. W murach ilfinżańskiego zamku spotykała się cała okoliczna elita: arystokracja, wysoko postawieni wojskowi i politycy. Dorastała w tym magicznym świecie wyższych sfer, podziwiając piękne suknie dostojnych pań i eleganckie fraki szanownych dżentelmenów. Z zapartym tchem wsłuchiwała się w nowinki ze świata i śledziła bieżące sprawy polityczne. Chłonęła brzdęk kryształów, dym cygar, zapach drogiej wody toaletowej i czerwień wina, czuła każdy z tych bodźców wyraźnie nawet w ciemnej celi podczas złożonych z suchego chleba i brudnej wody wykwintnej kolacji w towarzystwie czcigodnych szczurów.
W końcu rozbudziła się na tyle, by poczuć coś więcej niż wyblakłe wspomnienia. Tym czymś była nieprzyjemna suchość w gardle. Nie chciała jednak z powodu zwykłej zachcianki budzić Małgorzaty, gospodyni i tak miała za sobą długi i w dodatku nadzwyczaj pracowity dzień. Mniej więcej znała rozkład mieszkania, więc chcąc nie chcąc, wstała z pojedynczego, stojącego pod ścianą łóżka i podwinąwszy boki koszuli nocnej, podreptała do kuchni. Na miejscu zastała niedomknięte drzwi. Światło desperacko uciekało każdą nawet najmniejszą szczeliną na korytarz. Przestała na chwilę oddychać. Nasłuchiwała obecności drugiego człowieka po drugiej stronie. Cisza. Z lekką dozą niepewności pchnęła klamkę. Dostrzegłszy siedzącego przy niewielkim stoliku z papierosem w dłoni Marszałka, otworzyła szeroko w zdumieniu pełne wargi.
– Przepraszam. . . Nie chciałam panu przeszkadzać... – wydukała i uciekła wzrokiem w kierunku kredensu z zastawą porcelany.
– Całe szczęście, że to ty! Przez chwilę bałem się, że to Małgorzata! Wszystko w porządku? – Edward uniósł brwi, strzepując popiół do popielniczki.
– Tak... Nie mogę tylko spać i przyszłam napić się wody. Jeśli to nie problem... – odparła z zawstydzeniem.
– Nie przejmuj się. Proszę, usiądź. – Mężczyzna wskazał na puste krzesło naprzeciwko niego. Sam zaś wstał i podszedł do białego kredensu. Wyciągnął z niego filiżankę pomalowaną w niebieskie tulipany i nalał do niej wody z dzbanka z tym samym kwiatowym motywem. Następnie postawił ją przed skuloną na krześle dziewczyną.
Swoim zwyczajem, Heidi zgięła kolana i oparła na nich podbródek. Podziękowała za napój. Kilkoma haustami opróżniła zawartość naczynia.
– Pan też miewa koszmary? – zapytała.
Edward dostrzegł, iż gdy mówiła, nigdy nie nawiązywała z nikim kontaktu wzrokowego.
– Nie. Chyba po prostu denerwuję się naszym jutrzejszym wyjazdem – powiedział zgodnie z prawdą.
– W sumie to dzisiejszym... dzisiaj jest jutro...
Heidi skinęła głową na kuchenny zegar z kukułką.
– Racja... dzisiejszym... – poprawił się, przyznawszy rację Heidi.
– Był pan na wojnie, prawda?
– Tak.
– A czy potrafi pan spać po tym wszystkim, co pan tam widział? – dziewczyna nerwowo obracała w dłoniach pustą filiżankę, przyglądając się drobnym tulipanom.
– Nie mam z tym większych problemów. Owszem, czasem mam koszmary, widzę wtedy moich poległych towarzyszy broni. Często mają do mnie pretensję, że ich nie uratowałem, ale nie jest to aż tak uciążliwe... Zawsze po takim śnie zapalam papierosa, wypijam kieliszek wina i mogę spać dalej. Bo to tylko sny.
– Zazdroszczę... – wymamrotała pod zadartym nosem von Balk.
– Ale skoro ty nie możesz spać, to dotrzymam ci towarzystwa – zaproponował Archanielewski. – Umiesz grać w karty?
Heidi uniosła głowę, a jej twarz rozświetlił cień ledwo widocznej ekscytacji.
– Mhm... – przytaknęła.
Podczas wspólnych spotkań z Juli i Nissem przeważnie grali w pokera na ciastka. Raz, gdy byli jeszcze małymi dziećmi, przypatrzywszy się grze dorosłych w czasie wieczorków towarzyskich, urządzili w pałacowym schowku na miotły małe kasyno. Grali wtedy na szklane kulki i ołowiane żołnierzyki. Nawet dobrze zdyscyplinowany Konrad uległ pokusie i jakież było zdziwienie Erny, gdy przypadkowo nakryła dwójkę swoich podopiecznych na uprawianiu hazardu w wyjściowych ubraniach i z niezapalonymi cygarami w zębach. W dodatku dla lepszego efektu cała czwórka dorysowała sobie węglem eleganckie wąsiki. Ta konspiracja może i nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby Heidi potrafiła przegrywać z honorem. Na samo wspomnienie tego wybryku, kąciki ust dziewczyny nieznacznie zadrżały.
Edward wyciągnął z szuflady stare karty do gry z ludowymi wzorami na odwrocie i przetasował talię.
– A znasz zasady gry w wojnę? – zapytał, częstując dziewczynę papierosem.
– Nie. Zazwyczaj grałam tylko w pokera i oszukańca... Nie lubię gier, w których nie można oszukiwać – wyznała.
– W każdej grze da się oszukiwać, wystarczy odrobina sprytu. A zasady nie są skomplikowane. Nauczę cię, jeśli chcesz.
Skinęła głową, wyrażając zgodę.
– Zobaczymy, które z nas okaże się większym kanciarzem!
– Nie wygląda pan na takiego co oszukuje w tak przyziemnej rzeczy jak gry karciane – spostrzegła Heidi.
Przechyliła głowę w bok, by przyjrzeć się dokładniej mężczyźnie i jeszcze bardziej utwierdzić się w tym przekonaniu. Nawet w połowie umundurowania prezentował się jak prawdziwy dżentelmen, taki co zawsze całuje damy w dłoń, nie przeklina w towarzystwie i nigdy nie zapomina ogolić się na czas, nawet na wojnie.
– Pozory mylą. – Puścił do niej oczko i rozdał karty.
***
Alina obudziła się przed świtem, gdy jeszcze krzykliwe mewy trwały w milczeniu, a srebrny księżyc przyglądał się sobie w każdej drobinie szronu, szadzi i śniegu. Zapaliła lampkę nocną i dłuższą chwilę leżała w łóżku. Nie chciała opuszczać ciepłej kołdry i miękkich poduszek. Jak tylko zmotywowała się do wstania, ciało natychmiast przeszedł chłodny dreszcz. Szybko schowała stopy w wełnianych kapciach i zarzuciwszy na siebie szlafrok, podreptała do znajdującej się w sypialni łazienki, aby przy umywalce obmyć twarz i odświeżyć się po nocy. Miała mnóstwo czasu, więc nie zamierzała się nigdzie śpieszyć. Powoli ubrała mundur, celebrując każdą sekundę, podczas której gruby, solidny materiał muskał skórę. Tym razem ciarki nie wywołało poranne zimno, a ekscytacja związana z wyjazdem. W pełni umundurowana usiadła przed lustrem. Nuciła starą piosenkę wzywającą deszcz i plotła włosy z tyłu w dziesiątki drobnym warkoczyków. Między nie starym zwyczajem chał wczepiła srebrne monety. Spakowała jeszcze do skórzanego kuferka maść na blizny i zeszła do kuchni. Modliła się w duchu do Lazare, by nie wpaść na nikogo ze służby bądź, co gorsza, na Eleonorę.
Na schodach skradała się niczym podczas misji wojskowej, tym razem zakończonej bez dekonspiracji. W opustoszałym pomieszczeniu zagotowała sobie ciepłego mleka w blaszanym kubeczku i skubnąwszy trochę czerstwej cynamonki, usiadła przy stole dla służby. Nie potrzebowała nic więcej. Karmiła się własnymi emocjami i przemyśleniami. Cały tydzień robienia tego, co kochała najbardziej. Co więcej, całe siedem dni z dala od babki, jęczenia, skrzeczenia i marudzenia. Uśmiechnęła się, wyobrażając sobie ciszę archiwów i zapach starych, pożółkłych kartek. Kontemplację przerwało dopiero niespodziewane pojawienie się nieproszonego intruza w kuchni. Początkowo myślała, iż zbyt dużo czasu poświęciła na senne miraże i to ich kucharka, Marta, przyszła przygotować śniadanie dla swoich gospodarzy. Oddałaby drugie oko, by móc się mylić. Do pokoju wkroczyła, choć bardziej trafnym określeniem byłoby: wtarabaniła się, Daniela. Kobieta była niemniej zdziwiona obecnością Aliny, a szczególną uwagę zwróciła leżący przy nogach krzesła kuferek.
– Co ty tu robisz? – mruknęła i chwiejnym krokiem potoczyła się do spiżarki w poszukiwaniu czegoś, co zaspokoiłoby pijacki głód.
– Równie dobrze mogłabym spytać o to samo ciebie. Nie jesteś przypadkiem na służbie? – odparła arogancko Alina. Ostentacyjnie założyła nogę na nogę i odwróciła wzrok.
– To też mój dom.
Dziewczyna chciała zasugerować matce, by kupiła sobie słownik, gdyż przedstawiona przez nią interpretacja słowa „dom" nie miała nic wspólnego z podręcznikową definicją, lecz w porę ugryzła się w język. Daniela nie traktowała swojej rodzinnej kamienicy nawet jako noclegowni. Zjawiała się tam od czasu do czasu po pieniądze albo coś, co mogła zastawić w kartach. Niewiele brakowało, a i pies Eleonory padłby ofiarą hazardu. Od zguby uratowało go jedynie irytujące skowyczenie, czym też pewnej nocy postawił wszystkich domowników na nogi.
– Po co ci ta walizka? – spytała Daniela, nie z troski, a czystej wścibskości. Chwyciła za pęto kiełbasy i odgryzła jej czubek.
– Wyjeżdżam. – Alina miała nadzieję, iż ta odpowiedź w pełni usatysfakcjonuje kobietę.
Tak właściwie zastanawiała się, czemu w ogóle z nią rozmawia. Przecież nie miała do niej nic, nawet szacunku.
– A po co ci ten mundur? – To powiedziawszy, Daniela głośno czknęła. Rozejrzała się po kuchni za czymś do zapicia powietrza zebranego w żołądku i gardle.
– Nie interesowałaś się mną przez ostatnie dwadzieścia jeden lat, to dasz radę przeżyć bez tej informacji... – Rudowłosa miała dość tej bezsensownej dyskusji.
Wstała od stołu i ruszyła w stronę drzwi. Byle znaleźć się już jak najdalej stąd, jak najdalej od toksycznej babki i zdegenerowanej matki...
– Zaraz, zaraz! – Kobieta zatrzymała córkę w połowie drogi, stając tuż przed nią. – Coś mi się obiło o uszy... Nie zostałaś przypadkiem powołana do służby w związku ze śledztwem w sprawie morderczyni z Aszterogradu?! Tak... Teraz sobie przypominam!
– Jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, to tak. I co w związku z tym? – Alina skrzyżowała ręce na piersi i wywróciła oczami.
– Wczoraj Marszałek ogłosił, że wyjeżdża na tydzień w sprawach służbowych do swojego majątku pod miastem. Ty chyba nie jedziesz tam z nim?!
Młoda Dodola nigdy dotąd nie widziała, by Daniela w mgnieniu oka otrzeźwiała do takiego stopnia, aby móc logicznie rozumować.
– Nawet jeśli to co?
– Nie waż się nigdzie jechać z tym człowiekiem! – Nastrój kobiety zmienił się gwałtownie niczym pogoda za sprawą chmurnika.
– A to niby dlaczego? – Alina natychmiast pożałowała tego pytania. – Dlaczego tak bardzo go nienawidzisz?
Wnętrzności Danieli o mało się nie zagotowały. Przypominała gnaną pod górę lokomotywę parową z całym taborem wypakowanych po brzegi wagonów. Z uszu i nozdrzy niemalże buchała jej gorąca para.
– BO TO WARIAT! NIEBEZPIECZNY CZŁOWIEK! ZWYKŁA GNIDA! – wrzasnęła. Chwyciła za pozostawiony na desce do krojenia nóż i wskazała czubkiem na portret Marszałka wiszący nad blatem. – KTOŚ TAKI JAK ON NIGDY NIE POWINIEN DOJŚĆ DO WŁADZY! NIE ŻYCZĘ SOBIE, BY MOJE DZIECKO PRZEBYWAŁO W JEGO TOWARZYSTWIE! NIE WAŻ SIĘ MIEĆ Z NIM COKOLWIEK DO CZYNIENIA! NIE WAŻ SIĘ! ZAKLINAM CIĘ! NIE ZBLIŻAJ SIĘ NAWET DO NIEGO!
– Mylisz się... – powiedziała spokojnie niezrażona dziewczyna. Cofnęła się tylko o krok, w razie gdyby w alkoholowym szale matka postanowiła zaatakować ją narzędziem do obierania ziemniaków. – Nie nazywaj mnie swoim dzieckiem. Jesteś jedyną osobą, z którą nie chcę mieć nic do czynienia. Nie masz prawa mi rozkazywać.
To ostatnie zdanie rozbroiło Danielę. Nawet pancerz z promili alkoholu we krwi nie potrafił jej uchronić. Skapitulowała, upuszczając nóż na ziemię. Chciała rzucić coś na swoją obronę, lecz Alina zniknęła wraz ze swoim kuferkiem, tam, gdzie ona od dawna nie miała już wstępu.
***
Gdy o czwartej rano, podczas kolejnego rozdania kart Heidi przymknęła na chwilę znużone powieki, otworzyła je dopiero o poranku w swoim łóżku. Słodki zapach smażonych racuchów wywabił ją spod kołdry i niewidzialną nicią zaciągnął do kuchni, gdzie też zwykł jadać Marszałek. Jadalnia służyła mu jedynie podczas wizyt gości i świąt, a do codziennych posiłków zasiadał razem ze swoją gosposią i szoferem, panem Piotrem, który poprzedniego dnia dostał tygodniowy urlop. Dziewczyna powitała mężczyznę bladym uśmiechem i usiadła na wskazanym skinieniem dłoni miejscu.
Małgorzata tymczasem stała z zakasanymi rękawami przy kuchence i w skupieniu smażyła placki. Co jakiś czas przenosiła te upieczone na talerz w niebieskie palmety. Stos rósł, a wraz z nim i apetyt.
– Jak to się robi? – spytała w pewnym momencie zaciekawiona tym fenomenem Heidi. Od dłuższego czasu przyglądała się pracy Małgorzaty.
W Ilfing nikt nigdy nie nauczył jej gotować, nie było z resztą nawet takiej potrzeby, ponieważ w zamkowej kuchni pracowali najznakomitsi
kucharze na całej Ziemi Olbrzymów. Potrawy niczym za skinieniem czarodziejskiej różdżki zapełniały królewskie zastawy i w rękach służby wędrowały tuż pod jej nos. Na dobrą sprawę, nie potrafiłaby nawet zagotować wody w czajniku.
– Mieszam ciepłe mleko z drożdżami, cukrem i odrobiną mąki, zakrywam szmatką i odstawiam do wyrośnięcia. Następnie dodaję zaczyn do mąki, wbijam jajko i znowu odstawiam. Najważniejsze, by ciasto rosło w ciepłym miejscu, inaczej nie będzie aż takie puszyste, jak powinno. Czasem dodaję prażone jabłka ze słoika, mieszam i smażę na rozgrzanym tłuszczu, najlepiej na smalcu. Ot cała filozofia! — wyjaśniła kobieta, nie przerywając obracania racuchów i dolewania ciasta na patelnię. – Następnym razem pomożesz mi w tym. Każda porządna kobieta i dobra żona powinna umieć gotować. Nauczę cię wszystkiego, co powinnaś wiedzieć, by zadowolić swojego przyszłego męża.
– Małgorzato... – zganił ją odruchowo Edward i zmarszczył brwi nad poranną gazetą.
– Przecież nic się nie stało! – zaprotestowała Heidi. – Byłabym wdzięczna. Bardzo chciałabym umieć gotować... – wyznała, z zawstydzeniem wbijając wzrok w swoje poobgryzane paznokcie. – Chociaż może nie dla męża...
– W takim razie pożyczę ci parę starych książek kucharskich na drogę. Jedna z nich została spisana przez moją babkę! Niektórych przepisów nie znajdziesz w żadnej innej książce! – zaproponowała pani Szulc, wyraźnie zadowolona z faktu, iż stanowiła dla księżniczki autorytet w sprawach prowadzenia domu.
Nie mogła doczekać się, by pochwalić się swoim kolejnym osiągnięciem podczas spotkania z innymi gospodyniami po cotygodniowych uroczystościach religijnych. Już do końca posiłku zadzierała wysoko brodę i siedziała na krześle niczym kokoszka, co właśnie złożyła złote jajo.
W końcu wysoka wieża ciepłych placuszków stanęła pośrodku stołu w towarzystwie świeżej śmietany i domowych konfitur. Marszałek najpierw zapełnił talerz Małgorzaty, potem Heidi, a na sobie nałożył na samym końcu, tak jak nakazywały stare obyczaje. Wszyscy życzyli sobie smacznego i tylko prędkość, z jaką racuchy znikały w żołądkach ucztujących, świadczyły o doskonałym, domowym smaku. Z każdym kęsem Heidi czuła, jakby odkrywała zapomniany odłamek swojego dzieciństwa. Każdy gryz smakował jak coś, czego nigdy nie doświadczyła, a za czym od zawsze tęskniła. Nic więc dziwnego, że wciąż dokładała sobie więcej i więcej, aż niebieskie palmety znów się do niej uśmiechnęły, a guziki jej sukienki niebezpiecznie napięły się na wzdętym z przejedzenia brzuchu. Teraz miała ochotę położyć się na sofie z ciepłą herbatą i spędzić tak cały dzień, grzejąc stopy przy kominku. Jednak odpoczynek tego dnia nie był jej dany...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro