Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.2. Morderczyni z Aszterogradu cz.2

Pół godziny drogi od centrum, pośrodku kwadratowego fortu i wśród szańców nad okolicą górowała wieża otoczona ceglanym wieńcem starych oficerskich kwater. Hełm, niczym ozdobny kapelusz wieńczył szczyt budowli.
Eckhart i Alina trzymali się tuż za wspinającym się energicznie po schodach Marszałkiem, czuli nieprzyjemny dla nosa zapach wilgoci i stęchlizny. W środku cienki szron pokrywał grube ściany z cegły, pnące się ku górze wężową spiralą.

– Świetnie się spisałaś, Alino! – stwierdził Archanielewski bez najmniejszej choćby zadyszki. W dłoni dumnie trzymał niczym najcenniejsze trofeum kopertę z decyzją Sądu.

Ziarno zazdrości z delikatnym ukłuciem zakiełkowało w sercu Heide.

– Wypełniam tylko swoje obowiązki. Może chociaż tak się jeszcze wam przydam – odparła skromnie dziewczyna i z zawstydzeniem spuściła wzrok na schody.

– Ty nie bądź taka mądra, bo ci urosną jądra... – wymamrotał zazdrośnie Eckhart, zgrzytając zębami.

W gabinecie dyrektora więzienia, przywiązana do krzesła i skuta kajdanami siedziała ubrana w znoszone, pożółkłe łachy istota. Na widok przybyszy uniosła rozczochraną, czarną czuprynę i posłała im przerażone spojrzenie czarnych oczu zaszczutego przez wyżły młodego królika. Na sam ten widok, dreszcz przeszedł po plecach Aliny i Eckharta. Mimowolnie przysunęli się bliżej siebie. To spojrzenie zdawało się nie należeć do człowieka. Było dzikie i pierwotne, chłodne, a jednocześnie żałosne. Oto i Heidi, morderca z Aszterogradu. Potwór i wcielenie zła. Diabelski pomiot. Nasienie piekieł. Dodola mimo wszystko współczuła Heidi. Balk nie wyglądała na bezwzględną morderczynię kilkudziesięciu osób. Choć pozory potrafiły oczywiście mylić. Przypominała bardziej dziecko porzucone przez matkę w tłumie. Zagubione i wystraszone. Opuszczone. Niechciane. Sama kiedyś była takim dzieckiem. Niemalże czuła w sobie namacalny ból więźniarki, a ta nie miała nawet sił, by unieść głowę wyżej niż na wysokość mostka.

Mimowolnie do głów nasuwało im się pytanie: kto o zdrowych zmysłach z taką zaciętością walczy o chodzący kołtun skryty pod starą szmatką?

– Nadal nie rozumiem, co ty chcesz od tej pokraki, Edwardzie! – mruknął spod wąsa schowany za biurkiem dyrektor więzienia.

– Również cieszę się na twój widok, Adamie! – odparł Edward, zignorowawszy uszczypliwą uwagę swojego dawnego przyjaciela.

– Trzymanie tego darmozjada przy życiu to tylko strata pieniędzy podatników! Już dawno powinna zawisnąć na stryczku! – dodał wąsacz. Oparł podbródek na dłoniach i pochylił się do przodu.

– Pozwól iż zadecyduje o tym Republikański Sąd Najwyższy. Tu masz postanowienie!

Archanielewski sięgnął pod przewieszony przez ramię płaszcz i wyciągnął z kieszeni zapieczętowaną kopertę z widniejącymi na niej insygniami władzy sądowniczej. Ostentacyjnie rzucił pismo na drewniany blat, tuż przed spiczastym nosem Adama Oruńskiego. Mężczyzna niechętnie otworzył list i podrapawszy się po wąsie, przeczytał jego zawartość. Zaś z każdym kolejnym słowem, z każdym zdaniem, z każdą kropką i przecinkiem bladł coraz bardziej i wąs coraz mocniej drżał ze zdenerwowania nad zsiniałymi od nadchodzącego wybuchu wargami. Drukowanymi literami wyraźnie widniał nakaz zwolnienia Heidi z więzienia.

– Nie zgadzam się! – wrzasnął i uderzył pięścią o biurko z taką siłą, że siedząca przed nim Heidi aż podskoczyła wraz z krzesłem. – Jakim prawem ty i sąd możecie decydować o moich więźniach!

Ślina pryskała na zadziwiającą odległość niczym morskie fale rozbryzgujące się o brzeg w czasie sztormu.

– Zabieram ją ze sobą! Od teraz będzie pod moją opieką! – oświadczył ze spokojem Edward.

Poruszając wąsem w rytm przekleństw, strażnik sięgnął po klucze i niechętnie podszedł do Heidi. Odpiął kajdany, przeciął tkwiącą u boku szablą więzy i odepchnął na krześle w tył. Mebel przechylił się, a następnie runął na ziemię wraz z siedzącą na nim dziewczyną. Nie podniosła się. Leżała upokorzona w drzazgach, nie dowierzając temu, co ją spotkało. Edward, posławszy Adamowi groźne spojrzenie, pomógł von Balk wstać. Obejmując ją ramieniem, poprowadził do wyjścia, nawet się nie pożegnawszy.

– W takim razie do widzenia! – zasalutował zażenowany całym zajściem Eckhart.

– Do widzenia! – zawtórowała mu cicho Alina.

– Żegnam! – odpowiedziało im burknięcie leżącego bezwładnie na fotelu biurowem i dyszącego z gniewu mężczyzny.

Zarzuciwszy ostentacyjnie nogi na biurko, zapalił fajkę.

– Panie Marszałku, czy to na pewno bezpieczne? Co pan zamierza z nią zrobić? – zapytał Heide, jak tylko dogonił dowódcę na wąskich schodkach.

Kurczowo trzymał się barierki, aby nie potknąć się i nie upaść, co zapewne w najlepszym przypadku skończyłoby się skręceniem karku.

– A czemu miałoby nie być, Eckharcie? To tylko dziecko, nikomu nie zrobiło nigdy nic złego. Trafiła tu z czystego lenistwa służb mundurowych, które zamiast poprowadzić śledztwo, obrały ją sobie za kozła ofiarnego. Zobaczymy się wszyscy o osiemnastej trzydzieści u mnie na kolacji, ale już bez tych wszystkich formalności.

Heidi uczepiła się ramienia mężczyzny, gdy ostrożnie stawiała kroki. Szła boso, lecz przywykła już do zimna. Ufała Marszałkowi jako jedynej osobie w tym obcym świecie, a on ufał jej. Był dla niej ostoją i opoką, kimś, kto dostrzega w niej człowieczeństwo. Kiedy wyszli na zewnątrz, bez trudu wziął ją na ręce i przeniósł przez śnieg, by ostrożnie położyć na tylnym siedzeniu samochodu i okryć kocem.

– Co sądzisz o tym wszystkim, Alino? – zapytał Archanielewski.

– Tak jak mówiłam, takich spraw jak ta było wiele. A jedna dotknęła mnie osobiście – odparła Dodola. – Jeśli jednak udowodnimy istnienia lądu po drugiej stronie morza, będziemy musieli dołożyć wszelkich starań, by nie uznali Heidi za szpiega...

– Czeka nas trudny i nadzwyczaj pracowity tydzień. Dzisiaj ustalimy wszystkie szczegóły śledztwa. Pamiętajcie tylko, że jest to ściśle tajne przedsięwzięcie! Do zobaczenia wieczorem!

***

Po pożegnaniu się z Aliną pod kamienicą przy ulicy Bursztynowej Eckhart powrócił do koszar Wijbego przy Żabim Kruku, gdzie też mieszkał od dziecka. Jako małego chłopca przyjęto go tam do pomocy kuchennej, a z czasem, widząc w nim wojskowy potencjał i ogromne zamiłowanie do jazdy konnej, pozwolono ukończyć mu Akademię Wojskową i wstąpić w szeregi mundurowych. Nie znał innego życia. Obce mu były pogaduszki przy cieście w kawiarni, czy potańcówki. Liczyła się tylko musztra,  wypełnianie rozkazów Marszałka i siodło.

Znalazłszy się w swojej kwaterze, westchnął głośno i zaczął rozpinać kolejno guziki od munduru, pod którym miał założony czarny, obcisły podkoszulek. Rzucił kurtkę na wąskie, okryte starym pledem łóżko i dotknął wiszącego na szyi na czarnym rzemyku wisiorka. Srebrna przywieszka przedstawiała anioła – dumny znak rodu Heide. Tkwił tak jakiś czas w bezruchu, bijąc się z własnymi myślami, aż zdecydował się poszukać czegoś do ubrania w gości. Odpowiedni ubiór uznawano za wyraz szacunku do gospodarza, a z powodu nieoficjalnego, wręcz tajnego, charakteru spotkania, nie mógł założyć swojego ukochanego munduru. Jego szafa zionęła pustkami. Sam właściwie nie wiedział, dlaczego zdecydował się ją otworzyć, gdyż cywilne ubrania nie mogły się w niej ot tak po prostu zmaterializować. Oprócz zapasowego munduru polowego, garnizonowego, służbowego i salonowego, na dnie leżały tylko zapasowe owijki i dwie pary zapomnianych podkoszulków.
Usiadł na brzegu łóżka i przetarł dłonią twarz. Było za wcześnie, by zjawić się w progu domu Marszałka, ale nie starczyło czasu, by zrobić cokolwiek pożytecznego. Ze zrezygnowaniem z powrotem ubrał mundur i opuściwszy koszary, z czystego lenistwa poszedł na przystanek tramwajowy. Tam też wsiadł w tramwaj przejeżdżający przez Śródmieście. Siedzące naprzeciw niego dziewczęta w eleganckich płaszczykach i kożuszkach, co chwila posyłały mu zalotne uśmiechy. Chichotały między sobą i rumieniły się niczym czereśnie w sadzie. Spojrzawszy na nie spode łba, Eckhart odwrócił wzrok. Wolał patrzeć na zimowy krajobraz niż odpowiadać na niewinne zaczepki. Nienawidził uwagi, jaką ściągał na niego mundur, choć za wyhaftowanym na ciemnym kołnierzu srebrnym wężem morskim, niejedna panna zdolna była udać się do piekła. Widząc bogato zdobiony gzymsami klasycystyczny gmach Banku Narodowego, odetchnął z ulgą i poderwawszy się z miejsca, o mało nie zaczął przebierać nogami z niecierpliwością małego dziecka. Ledwie tramwaj zatrzymał się, a Eckhart już pędził do przejścia, by jak najszybciej przedrzeć się przez Główne Miasto. Nie miał konkretnego celu. Chciał zabić czas błądzeniem brukowanymi uliczkami.

Jak to zwykle o tej godzinie zimą bywało, niebo zaczynało już zlewać się z ciemnym dymem ulatującym z kominów malowanych kamienic. Nawet marmurowa fontanna, która przedstawiała królową Bałtyku – Juratę, zdawała się być pogrążona w towarzyszącym nadciągającemu zmierzchowi marazmie. Jakiś dowcipniś dla żartu przewiązał szyję pięknej boginki szalikiem i na jej ośnieżonych lokach umiejscowił czapkę. Heide zatrzymał się na chwilę, przyjrzeć się dziełu dowcipnisia, a gdy tylko się odwrócił, aby ruszyć dalej, o mało wpadł na dziwnie znajomą rudowłosą dziewczynę. Mundur skrywała pod długim, beżowym płaszczem.

– To znowu ty? – spytała bezpruderyjnie. – Przepraszam, to znowu pan, panie oficerze! – poprawiła się z wyraźną nutą żartobliwej drwiny pobrzmiewającą w głosie. – Czyżby pan oficer mnie śledził?

Nawet ubrana prawie jak inne dziewczęta, wyróżniała się w tłumie. Roztrzepana grzywa kontrastowała ze starannie ułożonymi lokami i falami innych mieszczanek.

Eckhart zaś nie potrafił ocenić, czy policzki płonęły mu z powodu wstydu, czy z zimna, jednak nigdy w życiu nie czuł się bardziej zażenowany.

– Mógłbym rzec dokładnie to samo, panno Alino... – odparł po krótkim namyśle.

– Skoro już na siebie wpadliśmy, może pan oficer byłby w stanie pomóc mi w pewnej drobnej sprawie? – zapytała nareszcie uprzejmym tonem, a wyzywający uśmiech nie znikał z malinowych ust.

– Nie musisz mi panować, skoro mamy współpracować ze sobą. Jestem Eckhart. Eckhart Heide.

– A więc Eckharcie Heide! – Alina oficjalnie przełamała oficjalne kurtuazje. – Czy zechciałbyś mi pomóc w poszukiwaniach odpowiedniego prezentu dla Marszałka?

– Prezentu? – Eckhart zmarszczył brwi, robiąc przy tym niezbyt mądrą minę. Jako stały bywalec domowych obiadków i kolacji u Archanielewskiego, zupełnie nie rozumiał tego kulturalnego toku rozumowania Aliny.

– Nie wypada w końcu iść pierwszy raz w gości z pustymi rękoma... – spostrzegła. – Tradycja to tradycja. A pewnie mało kto zna Marszałka tak jak ty...

– W sumie mamy jeszcze trochę czasu... – rzucił niby od niechcenia. – Ale w takim razie będziesz musiała znaleźć coś i dla jego gosposi. Małgorzata to złota kobieta, ale radziłbym nie podpadać jej na pierwszym spotkaniu.

– Gorsza od mojej babki nie będzie!

***

– A więc co lubi Marszałek Archanielewski? – zapytała Alina. Niczym odkrywca zaginionego świata, przemierzała wąskie alejki między regałami zastawionymi wszelkiego rodzaju papilotami i rękodziełem. Opuszki jej palców błądziły po zwierzątkach wyrzeźbionych z bursztynu, gładkiej tafli porcelanowych zastaw w malowane kaszubskie tulipany i po lakierowanym drewnie zdobionych szkatułek. A to wszystko nie stanowiło nawet połowy asortymentu oferowanego przez znajdujący się w jednej z piwniczek lokalnych kamienic sklepu Mydło i Powidło.

– Papierosy i dobre wino. I wcale nie żartuję – odparł Eckhart. Postanowił usunąć się w róg, jak tylko dowiedział się, iż jeden z wazonów kosztuje więcej, niż wynosi jego kwartalny żołd. Zresztą dusił go w płuca pudrowy zapach drogich mydełek wystawionych w ogromnych blokach niczym sery i luksusowych perfum, mieszający się z cukrową słodkością słodyczy, goryczką kawy i pudrową duchotą suszonych kwiatów.

– Może od razu przyniosę mu pętko kiełbasy? – Dodola nie mogła powstrzymać się od uszczypliwego żartu.

– Jałowcową by nie pogardził... – Na lisie usta Eckharta wkradł się złośliwy uśmieszek. Jednak szybko spoważniał i strzepnąwszy z siebie napięcie, znów wyprostował się jak na musztrze.

– A co sądzisz o tym? – zapytała nagle, chwytając za metalową papierośnicę ze srebrnym wizerunkiem gryfa i drobnym bursztynkiem.

– Lepsze to niż kiełbasa... A przynajmniej bardziej wyrafinowane... – Heide łypnął na nią spode łba. Niewiele brakowało, a z nudów zacząłby dłubać w nosie.

– A Małgorzata?

– Lubi koty. Zanim została gosposią Archanielewskiego miała ich z dziesięć... Ale Marszałek ma na nie paskudne uczulenie...

– Śmiesznie się składa, bo ja też... Tylko pogłaszczę jakiegoś mruczka, a zaraz dostaję wysypki, zupełnie jakbym wpadła w pokrzywy... Ten jednak wygląda nieszkodliwie! – Dłoń Aliny powędrowała w kierunku drewnianej figurki kota.

Stwórca tego miniaturowego rękodzieła pomalował je białą farbą i ozdobił motywami kaszubskich serc i kwiatów.

– Jest nawet uroczy! – skwitowała, przyjrzawszy się uważniej misternym detalom. – To chyba wszystko!

– Jest jeszcze dozorca pan Piotr... Mysz na strychu i pająk w kącie. Dla nich też zaplanowałaś skromne podarki? – rzucił zgryźliwie.

– W końcu to sklep Mydło i Powidło i dla myszy coś się znajdzie! – odezwał się zza lady sprzedawca, młody, szarmancki mężczyzna z eleganckim wąsikiem na modę zachodnią.

– Dla pana Piotra wezmę ładne czekoladki, ale zwierzątek nie będę dokarmiać... – Alina wzruszyła ramionami i podeszła do kasy. Postawiła wszelkie znaleziska na blacie i sięgnęła do kieszeni po portmonetkę.

Kasjer ze spokojem zaczął podliczać produkty, rytmicznie stukając mechanicznymi przyciskami.

– A może mydełko jaśminowe? Ponoć w tym sezonie to niezbędnik każdej szanującej się pani domu! Może ukroję kawałek? – zaproponował.

– Dziękuję, myłam się już dzisiaj... Poza tym z szacunkiem do samej siebie też u mnie różnie bywa... – odparła bezwstydnie Dodola i zetknęła ryży kosmyk za ucho.

Obdarzyła pracownika sklepu zabójczo wyzywającym spojrzeniem i przejęła od niego papierową torbę. 

Nagle tuż za nią rozległ się huk tłuczonej ceramiki.

***

– Naprawdę nie musiałaś pokrywać tych szkód za mnie, jakoś bym za to zapłacił... – syknął Eckhart, oddychając głęboko zimowym powietrzem.

Zderzenie dwóch światów, snobistycznego i rozpustnego życia Aliny i jego skromnego, żołnierskiego bytu przyprawiało go o zawroty głowy. Czuł się niczym żebrak na łasce wielkiej pani, co tylko go upokarzało. W końcu był żołnierzem, służył państwu z powołania, nie dla sławy czy fortuny.

– To nic takiego... Ale baletnicy z ciebie nie będzie – zażartowała łagodnym głosem, jakby opłacenie całego regału drogiej ceramiki było niczym innym jak strzepnięciem farfocla z ubrania i zerknęła na godzinę wyznaczoną przez ratuszowy zegar. – Mamy jeszcze z pół godzinki. Może pójdziemy na kawę?

– Ale tym razem ja stawiam! – uparł się Heide i postawił na swoim.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro