Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.1. Morderczyni z Aszterogradu cz.1

Dwa lata później po drugiej stronie morza...

Młody oficer stanął nad brzegiem zamarzniętego morza. Potarł zdrętwiałe z zimna dłonie o siebie i chuchnął w nie, aby choć minimalnie się rozgrzać. Obok niego papierosa dopalał marszałek Republiki Pomeranii. Wysoki mężczyzna w grubym, wojskowym płaszczu koloru khaki z zadumą wpatrywał się w taflę lodu. Milczał, co jakiś czas wypuszczając dym z ust. Przypominająca lodową rzeźbę twarz nie wyrażała żadnych emocji oprócz zamyślenia. Za nimi zaś zbiegli się mieszkańcy okolicznej wioski, którzy poinformowali dowództwo o całej tej niecodziennej sprawie. Ściśnięci jeden obok drugiego wyglądali jak owce z nadzieją wpatrujące się w dobrze zbudowane plecy swojego litościwego pasterza.

– A więc faktycznie zamarzło... – wyszeptał z niedowierzaniem oficer Eckhart Heide i docisnął mocniej daszek rogatywki, aby lepiej trzymała się głowy na zimowym wietrze.

Marszałek Edward Archanielewski mruknął cicho, dając potwierdzenie słowom chłopaka. Dopalił papierosa, rzucił go na ziemię i przydeptał obcasem prawej oficerki, po czym odwrócił się do gapiów z zapartym tchem wyczekujących werdyktu. W niewielkiej i chyba jedynej zmarszczce na jego wysokim czole kryło się doświadczenie, zaś z siwo-zielonych oczu biła mądrość. Nic więc dziwnego, że ten milczący posąg pomimo skrytości, zyskał sympatię ludu i w dość młodym wieku obrano go przywódcą całego narodu.

– Nie ma powodów do niepokoju. Wojsko się tym zajmie i zbada całą sprawę. W międzyczasie zwracam się do was z prośbą, byście nie zbliżali się do wałów! – przemówił donośnym, niskim głosem.

– Jak długo to zajmie, panie marszałku? – zapytała opatulona chustą kobietą, wtulona w ramię wąsatego męża.

– Miejmy nadzieję, że jak najkrócej. Możecie jednak wrócić do swoich domostw i być spokojni. Nikomu nie stanie się krzywda! Jeśli zajdzie taka potrzeba, każda rodzina otrzyma racje żywnościowe! – To rzekłszy, mężczyzna obrócił się i zaczął iść w stronę zaparkowanego przy krawędzi zburzonego mostu czarnego junaka.

Eckhart szybko podbiegł do Edwarda, o mało nie poślizgując się na zmrożonej kałuży, gdyż chciał otworzyć mu drzwi, zanim ten do nich dotrze. Wpuścił swojego dowódcę do środka, po czym sam usiadł obok niego na tylnym siedzeniu, wsiadając przeciwnymi drzwiami.

– Jakie rozkazy, panie marszałku? – spytał i poprawił staranie nażelowane i ulizane czarne włosy.

– Odnajdź, proszę, tę ostatnią specjalistkę od historii i kultury Ziemi Olbrzymów. Jej nazwisko powinno widnieć w aktach w głównej jednostce wojskowej. Następnie przyjedź razem z nią pod gmach Sądu Najwyższego, niech przygotuje informacje związane ze sprawą w Aszterogradzie. Masz czas do piętnastej.

– Tak jest, panie marszałku!

– Świetnie. Tylko najpierw załatw mi jeszcze telefonicznie widzenie z pewnym więźniem w twierdzy u ujścia Martwej Rzeki – nakazał Archanielewski i poprosił kierowcę o zawiezienie ich z powrotem do siedziby dowództwa w Gdanii.

– Mogę wiedzieć, z kim ma być to widzenie?

– Z Heidi von Balk.

Należące do Eckharta delikatnie zarysowane jabłko Adama drgnęło, gdy głośno przełknął ślinę. Heidi von Balk – to okryte niechlubną sławą imię znał chyba każdy w Republice Pomeranii.

***

W ściśle tajnych i dokładnie strzeżonych archiwach wojskowych panowała niemal zupełna cisza. Jedynie gromadka wróbli kłóciła się na parapecie za oknem, nastroszywszy bure pióra przez mróz. Znudzony archiwista czytał poranną gazetę. Poprawiając co chwila zsuwające się mu nieustannie z nosa okulary, popijał herbatę. Tkwił w nieświadomości, że tuż za jego plecami z szuflad same wysuwają się akta pochwycone przez macki ledwie widocznej gołym okiem mgiełki. Grube teczki unosiły się do góry i składały w staranny stos. Jakby nigdy nic wyfrunęły z archiwum i zniknęły za drzwiami. Skrywając się za gablotami, znalazły drogę do wyjścia, niezauważone przez nikogo. Dopiero gdy zawisły na zatłoczonej ulicy, wokół nich ze mgły najpierw zmaterializowała się ręka, a zaraz po niej całe ciało młodej dziewczyny z włosami w kolorze rudego jasnego blondu, upiętymi z jednej strony w dziesiątki drobnych warkoczyków, w których pobrzękiwały łagodnie liczne srebrne blaszki i koraliki.

Alina Dodola – jedna z ostatnich przedstawicielek tajemniczych chał, zwanych również ałami, zmierzała właśnie do miejskiej biblioteki, aby w spokoju przejrzeć skradzione dokumenty. Jej pochodzące z pachnącego różami południa przodkinie były pierwszymi kapłankami boskiej Aštery. Służąc bogince pod postacią uskrzydlonych węży, przybyły wraz za nią na północ, by niegdyś za drobne ofiary, wraz z Szepczącymi z Chmurami doglądać ludzkich plonów i chronić je przed zniszczeniem. Jednak z czasem ludzie odwrócili się od nich. Po latach prześladowań i tępienia, w końcu wmieszały się między śmiertelników, pozostając wciąż wiernymi Ašterze. Za mężów brały sobie jedynie ażdachów – złośliwe, powietrzne duchy. Współczesne rodziny chał zamieszkujących Wolne Miasto Gdanii żyły swoim rytmem w znacznej izolacji od zepsutego świata, a poznać je można było po dawnym przyzwyczajeniu łączenia ich tradycyjnych elementów strojów ze współczesną odzieżą i tradycyjnymi strojami regionów, gdzie osiedliły się na stałe.

Alina usiadła w samotności przy najdalszym, najbardziej odosobnionym od reszty stole i odgarnąwszy długą grzywkę z prawej, różowawej jak brzuch łososia od poparzeń połowy twarzy, przystąpiła do lektury.

Za kilka dni miało minąć pół roku, odkąd w tajemniczym wybuchu zginęli prawie wszyscy członkowie Jednostki Specjalnej do spraw Ziemi Olbrzymów. Przez ostatnie sześć miesięcy szukała w archiwach podobnych spraw z przeszłości, poświęcając temu całe dnie a czasami nawet i noce. Pochłaniało ją to bez reszty i z każdym podobnym precedensem czuła, że jest coraz bliżej rozwikłania zagadki. Poza tym wolała towarzystwo pożółkłych i nadgryzionych zębem czasu papierów, niż wysłuchiwać nieustannego marudzenia babki, miejskiej filantropki sztuki, snobki oraz kazuistki, Eleonory Dodoli.

Ponownie studiowała i uzupełniała notatki ze słynnej sprawy z Aszterogradu, gdy zegar na ratuszu w akompaniamencie misternych melodii wybił początkowo nic nieznaczącą dla niej godzinę. I wtem doznała nagłego olśnienia. Przecież babka akurat tego dnia organizowała obiad dla państwa Perperunów i za choćby najmniejsze spóźnienie zapewne oskórowałaby ją żywcem, wypchała słomą i przerobiła na puf dla piskliwego pomeraniana o wdzięcznym imieniu Panna Franciszka. Pospiesznie zebrała w jedną stertę wszystkie akta i przytuliwszy je do piersi, ruszyła w drogę powrotną do domu.

Kamienica rodziny Dodolów znajdowała się w zacisznym zaułku nieopodal bazyliki, a wchodziło się do niej wprost z ulicy Bursztynowej. Alina szybkim marszem przemierzała kolejne wyłożone kocimi łbami uliczki, wiedząc, iż jeszcze musi się przygotować do przyjęcia gości. Eleonora ponad wszystko ceniła sobie perfekcjonizm i nic tak bardzo nie wyprowadzało kobiety z równowagi jak niesubordynacja wnuczki. Dziewczyna miała prezentować się nienagannie, aby przyciągać uwagę bogatych kawalerów. Tylko dobre zamążpójście mogło zapewnić dostatek i godny żywot – tak przynajmniej uważała owdowiała przed laty matrona.

Zostawiwszy za sobą tętniący życiem pomimo zimowej pory roku świat pełen kawiarenek, kramów i restauracji, gdzie czas spędzało większość mieszkańców Wolnego Miasta Gdanii, Alina skręciła w przepełnione straganami z bursztynem boczne ulice. Było tu nieco chłodniej i ciemniej, gdyż kolorowe kamienice w tym miejscu ściśle przylegały do siebie, jednak wciąż czuła się tam przytulnie. Do czasu.

Drzwi pobliskiego baru otworzyły się z hukiem i ze środka wypatoczyła się para strażników. Zazwyczaj dziewczyna przemknęłaby obok nich obojętnie, gdyby nie jeden znaczący szczegół: zalana w trupa po nocnej warcie kobieta wymiotująca właśnie do kamiennej doniczki z malutką tują była jej matką. Tą samą, która przegrała ją jako małą dziewczynkę w kartach po pijaku. Nie czuła z nią żadnej więzi, jednak nie zamierzała pozwolić, by tak upodlona Daniela Dodola włóczyła się po ulicach miasta w biały dzień. Mimo wszystko wolała zaprowadzić swoją rodzicielkę do koszar Policji Bezpieczeństwa na Wrzeszczu, niż wyławiać ciało Danieli z pobliskiej rzeki, od czego zapewne pozdychałyby wszystkie ryby w okolicy. Westchnęła głośno i wsunęła akta głęboko pod bluzkę. Chcąc nie chcąc, podeszła do zataczającej się kobiety i chwyciła ją za przegub dłoni.

– Idziemy, mamo... – powiedziała oschle, wyrywając Danielę z objęć drugiego strażnika.

Niewiele brakowało, a zaczęliby obściskiwać się publicznie. Nie pierwszy raz była zmuszona widzieć podobną scenkę, niekoniecznie z tymi samymi mężczyznami i za każdym razem był to widok równie nieprzyjemny co obrzydliwy.

– Zo...staw mnie! – Oburzyła się kobieta, po czym głośno czknęła. – Nie psuj mi znowu zabawy, głupia krowo!

– To twoja córeczka, Dodola? – wybełkotał drugi strażnik. Wziął koślawy rozmach, klepnął dziewczynę w pośladek.

Tego było dla Aliny za wiele. Odruchowo puściła matkę, pozwalając kobiecie upaść na bruk, bo niżej i tak nie mogła już upaść, a następnie wymierzyła mężczyźnie cios pięścią prosto w twarz. Zniknęła momentalnie, aby zaraz potem pojawić się tuż za napastnikiem. Wykręciła mu ramię i zmusiła do przyklęknięcia. Nie obchodziło ją to, iż współpracownik Danieli był mundurowym. Nikt nie miał prawa dotykać jej w ten sposób bez przyzwolenia na to.

– Ty mała szmato... – syknął przyciśnięty do ziemi strażnik. – Pożałujesz...

– Antoś, odpuść sobie... To dzikuska... A ty, mała jędzo, zostaw go... – jęknęła Daniela.

Alina zmaterializowała się przed klęczącą matką, która uniósłszy głowę, obdarzyła ją najdurniejszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek w życiu widziała.

Chwilę później, zwymiotowała córce na skórzane buty.

***

Przestąpiwszy próg domu, Alina od razu poczuła na sobie zabójcze spojrzenie bazyliszka. W holu niemal wpadła na Eleonorę, witającą dopiero co przybyłych wraz z synem państwo Perperuna. Kobieta spiorunowała wnuczkę wzrokiem i pogłaskała między uszami rozpieszczonego do granic możliwości pomeraniana obszczekującego zajadle gości. Alinie nawet przeszło przez myśl, czy nie lepiej by było dla niej, gdyby urodziła się psem.

– O Lazare, co to za smród? – skrzywiła się pani Perperuna, przeraźliwie chuda kobieta, przypominająca szkielet obity tapicerką o odcieniu kremowym.

– Dzień dobry, pewnie coś z dworu. Właśnie czyszczą studzienki na całej ulicy! – Alina uprzejmie skinęła głową na powitanie. – Pójdę się przyszykować i zaraz wracam! – oznajmiła.

Nim rozwścieczona Eleonora zdążyła rzucić w stronę wnuczki jakimikolwiek złośliwym komentarzem, pozostał po niej jedynie odór pijackich wymiocin.

Starsza pani wyszczerzyła zęby w tak samo w sztucznym uśmiechu, udając, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.

– Może przejdziemy do jadalni? – zaproponowała, chcąc odwrócić uwagę gości.

Jak tylko drzwi zatrzasnęły się za Aliną, dziewczyna dynamicznie wypuściła powietrze nosem i od razu zrzuciła z siebie brudne ubranie. Nie zamierzała nigdy więcej ubrać tych samych butów i spodni, rozważała nawet ich rytualne spalenie w kominku, ale to musiało zaczekać. Wystarczająco upokorzyła swoją babkę spóźnieniem, przez co tego wieczora groził jej kolejny wykład na temat kultury osobistej oraz prowadzenia się w przyzwoity sposób. Kopnęła obuwie najdalej od siebie i rzuciwszy wełniany sweter wraz ze spodniami na łóżko, w samej bieliźnie podeszła do starej szafy. Na malowanych drzwiczkach na wieszaku wisiała przygotowana przez służącą wieczorowa kreacja.

Wciągając brzuch, wcisnęła się w wełnianą, zieloną spódnicę w kolorze lasów i łąk i zawiązała złote sznurowadła wiązanego z przodu gorsetu. Haftowane na nim złotą nicią lilie oraz dzwonki symbolizowały czystość, niewinność i dumę z przynależności do regionu.

Starannie pozapinała guziczki białej, lnianej bluzki z kaszubskimi haftami na rękawach, a następnie wsunęła opatulone grubymi rajstopami stopy w czarne pantofelki na niewysokim obcasie. Wygładziła dłonią haftowaną zapaskę i naprędce zawiązała panieńskie czółko z tyłu głowy. Tak ubrana zeszła do jadalni, starając się nie spaść ze schodów, gdyż służąca nie zdążyła jeszcze wytrzeć schodów z naniesionego na ciężkich buciorach śniegu.

– Przepraszam, mam nadzieję, że nie musieliście państwo zbyt długo na mnie czekać... – przeprosiła, pospiesznie zajmując miejsce przy nadąsanej babce.

– Skądże, dopiero podano przystawki. – Eleonora doskonale grała kochaną babcię, maskując urazę pod maską troskliwości i miłości. – Podziękujmy więc naszej matce, Ašterze, za ten posiłek!

Po odmówionej z należytą czcią modlitwie dziękczynnej pan Perperuna powoli upił łyk nalewki z rokitnika, odchrząknął i przemówił:

– Chcieliśmy zaczekać z tę sprawą do deseru, jednak chyba możemy poruszyć ten temat już teraz!

– Ach, oczywiście! – Gospodyni aż klasnęła w dłonie z teatralnym zachwytem.

– Jaki temat? – spytała Alina.

– Zaręczyn! – zaszczebiotała pani Perperuna, dumnie prężąc cienką siłą, która jeszcze cudem nie złamała się pod ciężarem bogato zdobionego czepca i sznurów bursztynów.

Alina musiała zakryć sobie usta serwetką, by nie parsknąć jej prosto w twarz zupą z żółtej brukwi.

Odwróciła się do babki i posłała kobiecie zabójcze spojrzenie. Ta zaś przydeptała pod stołem czubek jednego pantofelka i półgębkiem jadowicie wysyczała:

– To bardzo bogata i wpływowa rodzina bankierów, w dodatku są spokrewnieni z naczelną kapłanką. Spróbuj to zepsuć, a cię wydziedziczę i rozszarpię. Dokładnie w tej kolejności. Ze swoimi bliznami powinnaś się cieszyć, że ktokolwiek się tobą interesuje!

Alina miała ochotę zniknąć w obłokach jak poranna mgła. Aczkolwiek Eleonora i tak by ją tam znalazła. Mogłaby chociaż uprzedzić ją o celu tego całego cyrku.

Spojrzała na siorbiącego zupę syna państwa Perperuna, Emila. Nie był brzydki, to fakt, ale miał w sobie coś, co ją od razu od niego odrzucało. Czy to wina pełnego wyższości nad innymi, wyzywającego spojrzenia, typowego dla łobuzów co ciągną swoje rówieśniczki za warkocze i nadmuchują żaby przez słomkę? A może to ten tęskniący za rozumem wzrok wbity w szarą maź zupy, bo jego właściciel odpłynął gdzieś daleko poza krainę niejadalnych glutów? Jedno było pewne – do księcia z marzeń było mu tak blisko, jak jej do wędrownego wyrwizęba.

Pełna zażenowania tkwiła przy stole z ludźmi, którzy irytowali ją samym mruganiem. Śmiała się z nieśmiesznych dowcipów potencjalnego przyszłego-niedoszłego teścia i wysłuchiwała piskliwego dziamgania potencjalnej przyszłej-niedoszłej teściowej wychwalającej pod niebiosa cudownego Emilka. Momentami zastanawiała się, czy aby na pewno Emil nie chodził jeszcze w pieluchach i nie pił mleka z butelki ze smoczkiem, gdyż pępowina, która powinna zostać przecięta ponad dwadzieścia lat temu, uczyniła z niego w oczach pozostałych podręcznikowego maminsynka i życiową niedojdę. A najgorsze miało dopiero nadejść...

Widelce i noże stukały rytmicznie o porcelanowe skryte pod warstwą karpia w migdałach talerze, gdy wzrok pani Perperuna spoczął na rudowłosej dziewczynie.

– Ale w przyszłości ich dzieci nie byłyby cyklopami? – wypaliła nagle. W głosie kobiety na próżno byłoby szukać choćby cienia inteligencji.

Nawet Eleonora na dźwięk tych słów zastygła z szeroko rozdziawionymi ustami, z widocznym zielonym listkiem pietruszki między jedynkami.

Alina dotknęła dłonią skórzanej opaski zakrywającej zbielałe w wyniku poparzeń oko. Każdego dnia, kiedy przyglądała się sobie lustrze, nawet przypadkiem, czuła mdłości.

Niezręczną ciszę przerwało dopiero dudnienie kołatki. Na korytarzu rozległy się asymetryczne kroki starego lokaja. Po chwili służący zjawił się w progu jadalni, przekazując informację, iż ktoś z wojska ma pilny rozkaz dla panienki Aliny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro