Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II. BETONOWA RZECZYWISTOŚĆ

Tristan

Akt oskarżenia jednoznacznie wskazywał na moją winę. To ja włamałem się do domu starszej kobiety z zamiarem obrabowania go z cennych rzeczy, które mógłbym opchnąć i zarobić trochę siana na życie.

W tym nie było kłamstwa. Potrafiłem rozwalać zamki, więc włamanie i wtargnięcie rzeczywiście należało do moich obowiązków – jakkolwiek by to nie brzmiało. Chciałem okraść tę kobietę, to też moja wina. To, czego nie chciałem, to zadania jej bólu. To nie ja zadałem cios, który ją ogłuszył. Dom miał być pusty, ale to, co wydarzyło się później, sprowadziło mnie do miejsca, w którym się znalazłem.

Zasłużyłem na karę i zamierzałem ją odbyć.

Sąd wydał wyrok: cztery lata więzienia i grzywnę w wysokości dziesięciu tysięcy dolarów. Nie stać mnie było na wynajęcie prawnika, a ten, który został mi przydzielony z urzędu pomagał mi jedynie w zrozumieniu prawniczego bełkotu, zatem przewód sądowy nie przerwało ani jedno zakwestionowanie.

Po mojej lewej zasiadała ława przysięgłych, ale to po prawej znajdowali się ci, którzy stanowili świadków. Sąsiedzi staruszki, jakiś biegacz i jeden z ratowników medycznych, który znalazł mnie przy kobiecie. Nasze spojrzenia skrzyżowały się w chwili, w której mała ława przysięgłych ogłaszała werdykt.

Czy on wiedział, że nie chciałem jej skrzywdzić? Odwrócił wzrok, jakbym go odrażał. Czyli jednak nie.

Cztery lata.

Cztery, pieprzone, lata. Dopiero w dwa tysiące dwudziestym czwartym wyjdę na wolność.

Ile dostałbym, gdybym wyznał prawdę? Nie wiedziałem, jednak w momencie, w którym sędzia zakończył odczytywanie werdyktu, zacząłem zachodzić w głowę, czy może jednak warto powiedzieć ostatnie słowo.

Ale czy to by cokolwiek zmieniło? Nie teraz, nie dziś. Milcz. Cisza. Na negocjacje było już za późno. Szósta poprawka zapewniła mi szybki i publiczny proces.

Dzięki ci, wspaniała Ameryko.

– Proszę oskarżonego o powstanie. – Głos sędziego wytrącił mnie z chaosu myśli.

Podniosłem się z miejsca, czując, jak bardzo zdrętwiały mi nogi.

– Czy oskarżony chciałby wyrazić skruchę wobec pokrzywdzonej?

Przekręciłem głowę, a moje oczy odnalazły pokiereszowaną starszą panią. Na sam jej widok czułem, jak gula w gardle niemalże mnie dławiła, ponieważ dotarło do mnie, że to mogła być moja babcia.

Osiwiała trwała, styrana historią życia twarz, niedowidzący wzrok, wspomagany przez grube okulary i zaszyta rana po uderzeniu. Gdyby chłopak uderzył ją mocniej, mogłaby umrzeć. Z trudem przełknąłem ślinę.

– Przepraszam panią – udało mi się wykrztusić. – Zamierzam odbyć tę karę i odpokutować to, co zrobiłem.

Oczy wszystkich zebranych na sądowej sali skupiły się na staruszce. Adwokat nachyliła się nad jej uchem, przez chwilę wymieniały kilka zdań. Wtem jej cichy, zmęczony życiem głos przerwał falę szmerów.

– Cieszę się, że żałujesz, dziecko.

Zamknięto przewód sądowy. Klamka zapadła.

Do tej pory nie dotarła do mnie żadna informacja o tym, czy znaleźli pozostałą trójkę. Jednego z nich, Patricka, znałem jeszcze z czasów domu pomocy społecznej. To on wkręcił mnie w temat szybkiego zarobku, gdy świadczenia, z których utrzymywaliśmy się z babcią, okazały się być niewystarczające na nasze warunki.

Miałem dość życia w przyczepie. Chciałem mieć dom, albo chociaż własny pokój, a teraz nie miałem już żadnej z tych rzeczy. Wiedziałem, że przekraczając więzienne mury, przestanę być nawet człowiekiem. Będę tylko i wyłącznie statystyką.

– Nie!

Co? Odwróciłem głowę w stronę drewnianych rzędów, które wypełniał tłum nieznajomych. Wśród nich wyłoniła się twarz, której rysy wyryły mi się w pamięci.\

Babcia. Moja ukochana babcia.

– Tristan, dziecko!

Niewidzialny drut kolczasty owinął się ciasno wokół mojego gardła. Ledwie mogłem oddychać, nie wspominając nawet o przełknięciu śliny. Świadomość tego, jak bardzo ją zawiodłem, kopnęła mnie butem wysmarowanym gównem prosto w pysk.

Policjanci zebrali się wokół mnie. Zanim jednak zostałem wyprowadzony, babcia przecisnęła się przez barierki, zwracając uwagę wszystkich swoim boleśnie gorzkim szlochem.

Ujęła moją twarz w dłonie, szukając na niej odpowiedzi, których sam nie znałem.

– Dlaczego? – zapytała zduszonym od łez głosem. – Dlaczego, Tristan?!

Czułem wstyd. Walczyłem z tym, by odwrócić wzrok, ale dotyk znajomych dłoni nie pozwolił mi na to. Z drugiej strony świadomość, że nie zobaczę jej przez najbliższe miesiące, kazała patrzeć mi tak długo, dopóki nie nacieszę oczu jej widokiem.

– Przepraszam. – Po tym wszystkim tylko na tyle było mnie stać. – Przepraszam.

Chciałem, by żyło nam się lepiej. Zapragnąłem wyrwać nas z tej pieprzonej przyczepy, kupić nam dom, w którym każde z nas będzie miało własny kąt. Efekt był zupełnie odwrotny.

– Bądź silny, słyszysz? – Ucałowała mnie w czoło. – Tristan, musisz być silny.

Policjanci szarpnęli mną do tyłu. Chciałem zaoponować, wywalczyć jeszcze kilka chwil, ale zmęczony brakiem snu i wygłodniały przez ostatnie dni spędzone w areszcie, byłem niczym zapałka, którą wystarczyło pstryknąć, bym złamał się w pół.

Będę silny. Wytrzymam. Zrobię wszystko, by wytrwać do końca.

I przede wszystkim nie puszczę pary z ust.

***

Zakład karny mieścił się na kompletnym pustkowiu, z dala od miejskiej cywilizacji. Dookoła gęsty las, nie miałem pojęcia gdzie był jego koniec. Jednak to, co mroziło mi krew w żyłach, to betonowe zgliszcza mojej marnej przyszłości.

Krzyki mężczyzn huczały mi w głowie nawet wtedy, gdy zamykałem oczy. Dobiegały zewsząd, jakby tylko czekali, aż ktoś uzupełni szeregi więziennych murów.

Bramę wejściową okupowało dwóch strażników. Owczarek niemiecki wiernie towarzyszył jednemu z nich, omal nie wyrywając się z uwięzi na mój widok.

­– To co, synek? – Kpina w męskim głosie uwłaczała moje ego. – Gotowy na wakacje bez mamusi i tatusia?

Skrzyżowałem z nim spojrzenie, jednak z moich ust nie wydostała się chociażby sylaba. Gość miał jebaną aureolę wyrytą łysiną na łbie i kawał wąsicha pod nosem. Widać, że z tego typa był kawał chuja.

Zachowanie zimnej krwi było mi bardziej potrzebne niż kiedykolwiek.

Milcz. Milczenie cię uratuje.

– Kolejny wytatuowany – zadrwił ten drugi, wypuszczając dym z papierosa spomiędzy warg. – Trochę z nami posiedzisz, piękny, co?

Ten drugi, może trochę młodszy, bez wąsa, zaś z przerzedzonymi, kruczoczarnymi włosami wyrwał funkcjonariuszowi dokumenty, które dotyczyły mojego skazania. Zacmokał, kręcąc na mnie głową.

– Cztery lata – gwizdnął. – I tak wrócisz. Tacy jak ty zawsze wracają.

Zamiast brać udział w bitwie na spojrzenia, wędrowałem oczami po więziennym kompleksie. Całość otaczały ogromne płoty, zwieńczone zatrważającą ilością spiralnych drutów kolczastych. Kiedy usłyszałem, że zostanę przetransportowany do prywatnej jednostki penitencjarnej, w głowie miałem wyobrażenie o jakimś wyższym standardzie niż budynek, który przypominał fabrykę rodem z lat sześćdziesiątych.

Strażnik celowo pozwalał psu zbliżyć się do mnie, podjudzając go komendami „Bierz go!". Owczarek warczał złowieszczo, ujadając przy nogawce moich spodni. Drgnąłem, jak tylko poczułem otarcie kłów o skórę.

– Co? – zarechotał facet. – Nie lubisz psów, małolat? – Wyszczerzył się szyderczo. – Tutaj będziesz miał czas je polubić.

– Na przód! – Ten drugi pchnął mnie w plecy. Nawet nie wiedziałem kiedy znalazł się za mną. – Oprowadzimy cię, małolat.

Brzęczący sygnał poprzedził otwarcie żelaznych bram. Maszerowałem pomiędzy strażnikami, a mój wzrok przeskakiwał od miejsca do miejsca. Pokryta brudnym piachem droga prowadziła do parterowego budynku. Facet otworzył przede mną drzwi, zanim ten drugi znów pchnął mnie w plecy.

– Co ty, kurwa? Na spacerek idziesz, czy jak? – wypluł pogardliwie. – Zapierdalaj tymi nogami, albo ci pomogę, synek!

Zacisnąłem brutalnie szczękę, a zęby zazgrzytały mi o siebie. Najwyraźniej prowokował mnie do reakcji, którą tylko pogorszy moje położenie. A ja i tak już byłem w potężnej dupie. Ten bez psa uwolnił mi dłonie z kajdanek.

– Opróżnij kieszenie, zdejmij buty i pasek, jeśli posiadasz.

Zerknąłem na strażniczkę za biurkiem. Była ciemnoskóra, grube włosy miała spięte w kitkę, a spojrzenie, które mi posłała, było pozbawione jakiegokolwiek wyrazu.

W areszcie tymczasowym nie miałem ze sobą zbyt wiele rzeczy, nie licząc paczki gum i zużytej chusteczki. Wrzuciłem to wszystko, łącznie z butami i skórzanym pasem, do kuwetki, którą strażnik pchnął do skanera.

– Podejdź do mnie.

Przeszedłem przez wykrywacz metalu, cały spięty i zafiksowany sytuacją. Chociaż wiedziałem, że nie miałem przy sobie już absolutnie niczego, skronie oblał mi pot. Żadnego dźwięku, a lampka nad metalowym przejściem zapaliła się na zielono.

Oddech pełen ulgi ukradkiem wydobył mi się spomiędzy warg.

– Odwróć się, ręce na ścianę, nogi szeroko – instruowała mnie.

Zrobiłem to, co kazała. Kobieta sunęła detektorem od stóp do głów, po ramionach, każdą nogę i dla pewności jeszcze raz.

– Przodem do mnie.

Obróciłem się, nawiązując niefortunnie spojrzenie z jednym strażników. Chociaż jego oczy pozostały chłodne, na cwaniacką mordę wypłynął mu zwycięski wyraz, jakby zaraz miał zgarnąć gwiazdkowy prezent.

– Tristan Harmon, lat osiemnaście. Urodzony czwartego listopada dwa tysiące drugiego roku, zgadza się? – Nowoprzybyły strażnik recytował z kartki.

Temu było blisko do trzydziestki, miał zarost, a ciemne włosy trzymał pod czapką typowego klawisza.

– Tak.

– Za mną. – Przywołał mnie ruchem głowy.

– Dokąd go zabierasz? – Wtrącił ten chujek z wąsem.

– Na osobistą.

– O, chętnie sobie popatrzę na naszego pięknisia – zagruchał, złośliwie mrużąc na mnie oczy.

Zerknąłem na tego drugiego z nadzieją, że zaprzeczy, ale ten jedynie wzruszył ramionami. Cały się spiąłem, czując, jak łysy praktycznie deptał mi po piętach, a jego barwiony wczorajszym piwskiem oddech muskał mi kark.

Strażnik otworzył drzwi do odosobnionego pomieszczenia, w którym stał stolik, biurko i mata, na której kazał mi stanąć.

– Zdejmij ubrania.

Zdjąłem bluzę przez głowę, a po niej koszulkę. Rozpiąłem jeansy, zsunąłem skarpetki, po czym dorzuciłem je do kupki ubrań na stoliku. Gość przetrzepywał każdą rzecz, która tam leżała.

– Bokserki też.

Wygiąłem brwi, jakby niepewny tego, czy dobrze go usłyszałem.

– No już, zdejmuj – ponaglał mnie. – Nie mamy całego dnia.

Przeniosłem wzrok na łysego. Znów ten złowrogi uśmiech, którym gotował mi krew w żyłach.

Zsunąłem bokserki, skopałem je do reszty ubrań i zasłoniłem się dłońmi.

– Otwórz usta – dyrygował. – Język w górę. Teraz w dół.

Nawet nie wpadłoby mi do głowy, by cokolwiek przemycać do więzienia.

– Dźwignij penisa do góry.

Tym razem zmarszczyłem brwi, jednak pod nieugiętym spojrzeniem strażnika zrobiłem to, co kazał.

– Obróć się, kucnij – rzucał kolejne komendy. – Kaszlnij.

Chyba nie sądził, że... cholera, ludzkie ciało potrafiło jednak zaskakiwać.

– Wstań. Prawa stopa w górę – komenderował. – Teraz lewa.

Zapisał coś w papierach. Ten drugi znów strzelił we mnie pogardliwym uśmieszkiem. Gdy tamten nie patrzył, uniosłem środkowy palec w górę w towarzystwie równie kpiącego uśmiechu. Gotów był wyrwać się w moją stronę.

– Ty, kurwa, bo ci...

– Spokój – huknął młodszy klawisz, po czym przeniósł wzrok na mnie. – Możesz się ubrać.

Zaczynałem myśleć, że tu wcale nie chodziło o przemyt, a o uświadomienie więźniowi, że tu nie ma żadnej władzy. To uwłaczające, odbierające godność, a jednocześnie siadające na psychę, bo pokazałem im coś, czego nikt wcześniej nie widział.

Nie wiem ile godzin minęło, zanim dopięto wszystkie procedury. Zegar na ścianie zatrzymał się na piętnastej dwadzieścia cztery. Nie pozostało mi nic innego, jak wpatrywanie się w opaskę identyfikacyjną.

– Harmon – przywołał mnie kolejny strażnik. – Idziemy.

Ten był starszy, miał może około pięćdziesiątki. Był rosły, szeroki w barach, miał przystrzyżony zarost i krótkie, ciemne włosy.

Prowadził mnie u swojego boku, dopóki nie dotarliśmy do kratownicowego przejścia. Kiwnął głową do gościa zamkniętego w akwarium. Brzęczący dźwięk zapowiedział rozstąpienie się bram, a po przejściu ta niemal automatycznie zasunęła się za naszymi plecami z grzmiącym brzękiem metalu.

Wydano mi pościel, komplet ubrań, bokserki, skarpety, plastikowe klapki, szczoteczkę do zębów, pastę i kostkę mydła.

– To ma ci starczyć na miesiąc – mruknął facet zza małego okienka. – Korzystaj rozsądnie.

Potaknąłem. W końcu nie pozostało mi nic innego.

Przed nami ze szczękiem rozsunęła się kolejna brama, prowadząca na coś, co przypominało środkowy dziedziniec z rozgwieżdżeniem do pozostałych budynków. Zdałem sobie sprawę, że właśnie prowadził mnie do tego, w której przydzielono mi celę.

Znów to nawoływanie mężczyzn, okrzyki, gwizdy, odgłosy ujadania. Niektórzy przylegali do siatki, by lepiej mi się przyjrzeć. Krzyczeli, wrzeszczeli, co rusz nawalając w metalowe zabezpieczenia. Z każdym kolejnym krokiem żołądek piął mi się w górę gardła. Nie bałem się. Byłem kurewsko przerażony.

W budynku było ciszej niż na zewnątrz, nie licząc rozmów. Odgłos naszych butów niósł się echem wśród ścian, choć moje, bez sznurówek, prawie spadały mi ze stóp. Dłonie miałem mokre od potu, a w ustach zabrakło mi śliny.

Zatrzymaliśmy się przy jednej z cel, to małe pomieszczenie, z którego bił słodkawy zapach. W środku znajdowało się już trzech mężczyzn. Dwóch było znacznie starszych ode mnie, zaś jeden tylko odrobinę na pierwszy rzut oka.

Szczęk zamka poprzedził otwarcie przejścia, które zmusiło pozostałych więźniów do spojrzenia na mnie. Żaden z nich nie leżał, ci starsi palili papierosy, a młodszy siedział skrobiąc coś ołówkiem na kartce pomiętego papieru.

– Osadzony, wchodź – rzucił prostą komendę.

Napiąłem ramiona, jak tylko przekroczyłem próg celi. Mój wzrok przemierzał po twarzach zebranych, dopóki nie zatrzymał się na wolnym miejscu do spania.

Kraty zatrzasnęły się za moimi plecami, prowokując skórę do dreszczy, choć ani drgnąłem.

– Cześć – wypaliłem pierwszy.

Jeden ze starszych miał na sobie typową żonobijkę, dresowe szorty, szare skarpety z dziurą na dużym palcu prawej stropy i czarne, schodzone laczki. Przerzedzone, siwe włosy ledwie trzymały się ostatnimi kępkami skóry głowy, eksponując wytartą łysinę ze sporą ilością blizn. Był pomarszczony jak buldog, miał zżółknięte od papierosów palce i długie, brudne paznokcie.

Zbliżył się do mnie w milczeniu, wtykając między wargi peta, w którym dopalał tytoń. Bez słowa zagarnął papier, który trzymałem na szczycie rzeczy i wytężył wzrok.

– Kradzież z włamaniem – odczytał niskim, chropowatym głosem.

Drugi facet miał białą koszulkę i pomarańczowe spodnie od więziennego kompletu. Był całkowicie łysy i pozbawiony zarostu, w lepszej kondycji higienicznej niż jego poprzednik. Przekazali między sobą kartkę.

– Tu jest wolne, małolat. – Wskazał ręką na górne łóżko. – Pościel wyro i trzymaj to miejsce w porządku.

Odłożyłem rzeczy we wskazanym miejscu. Starzec oddał mi kartkę, po czym klepnął mnie w policzek.

– A co ty taki chojrak, małolat? – Wyszczerzył się, ukazując braki w uzębieniu. – Dobrze trafiłeś, nie bój dupy. Tu jak w domu ma być, rozumiesz? – Poklepał mnie po karku. – Jak będziesz kozaczyć, to cię utemperują, aż nauczyć się, że połamiesz sobie nóżki od skakania.

Milczałem. To lepsze wyjście niż wdanie się z nim w rozmowę.

– Jestem Edgar, to jest Henry... – Wyrzucił palec w stronę palacza pod oknem. – ...a ten tutaj to Nate, ale do niego to nie zagaduj jak nie musisz, bo ci naklepie na ryj i zarobisz, a po co? – Rozłożył ramiona, jakby podkreślał te słowa. – My tu w zgodzie żyjemy.

Szybko zrozumiałem, że to Edgar przewodził w tej celi. Zerknąłem na Nate'a, który już mi się przyglądał.

– Nie wylegujesz się, kiedy zapierdalasz to zapierdalasz, jak coś masz to się dzielisz, problemów nie robisz i jesteś czysty, łapiesz? – Wyrzucił krzaczaste brwi w górę. – Jak mi tu, kurwa, do celi jakieś prochy wtrynisz to osobiście upierdolę ci nos przy samym ryjcu.

– Nie biorę – odezwałem się.

– No. – Zwiesił ramiona, wyglądając na rozluźnionego. – To co ci odwaliło z tym włamaniem, małolat?

Przetoczyłem spojrzeniem po twarzach pozostałej dwójki.

– Potrzebowałem pieniędzy dla rodziny – przyznałem. – Mieszkam ze schorowaną babcią, długi rosną, a fundusze na leczenie maleją.

Wyprostował się. Poklepał mnie w tors, po czym szturchnął pięścią w ramię.

– To ty nasza morda jesteś.

Mój puls znacząco zwolnił, choć pomimo poczucia chwilowej ulgi wiedziałem, że nie mogłem stracić czujności.

Posłałem łóżko, a pozostałe rzeczy odłożyłem w na końcu pościeli.

Światło nigdy nie gasło. Brzdęki nie ustępowały. Ktoś jęczał, jakby z agonalnego bólu, zaś inny facet kazał zamknąć mu ryj, inaczej osobiście się do niego przejdzie. W nocy tylko raz udało mi się zamknąć powieki.

Ze snu wyrwał mnie zgrzyt metalu i donośny głos strażnika.

– Osadzeni przed celę.

Nie wiedziałem, o co chodzi, ale robiłem to, co pozostali. Edgar wyszedł pierwszy, po nim Henry. Nate wciąż leżał, gdy podążyłem za mężczyznami. Oparli dłonie na ścianie, rozstawili szeroko nogi, zatem zrobiłem to samo.

– Osadzony, wstajesz! – warknął klawisz.

– Spierdalaj – odpalił chłopak. – Przez darcie mordy jebanego debila nie spałem ani godziny.

– Wstawaj, jak mówię!

– To ja ci mówię: spierdalaj!

Kątem oka widziałem, jak strażnik poderwał Nate'a z łóżka i gdy zamierzał rzucił nim na ziemię, ten strzelił mu z pięści w mordę.

– Gdzie z łapami, psie! – odciął się z rykiem.

Klawisz wezwał wsparcie. Nate przyjął postawę obronną, ale zdało się to na nic, gdy do środka celi wtargnęli strażnicy z tarczami, taranując chłopaka i przyciskając go pod samą ścianę. Słyszałem jego jęki i wyzwiska, które mieszały się na przemian z komendami klawiszy.

– Małolat – warknął Edgar. – Nos w swoje sprawy, przed siebie patrz.

Wlepiłem wzrok w ścianę, choć dziwnie było nie móc zrobić absolutnie niczego, gdy jeden z twoich zostaje pobity. Wytarmosili chłopaka, skuli mu ręce za plecami i niemal wtulili jego głowę w kolana, gdy wyprowadzali go z tej części budynku.

– Co z nim teraz będzie? – zapytałem cicho.

– Izolatka – mruknął niepocieszony. – Ten dzieciak niczego się nie nauczy.

Henry powiedział, że to więzień decyduje czy chce jeść czy nie, a jeśli nie smakuje mu więzienne żarcie, to musi liczyć na pomoc z zewnątrz, chyba że wymieni się czymś z którymś z osadzonych.

– Tu nie ma nic za darmo, małolat – powiedział mi. – Jak ktoś ci coś daje i mówi, że nic za to nie chce, to nie wierz w jego dobre serducho.

Nie wiem, które okrążenie pokonywaliśmy na spacerniaku. Edgar uważał, że to jedyny moment, kiedy można rozprostować nogi, jeśli się nie pracuje. Ed nie pracuje, bo ma dożywocie za morderstwo, a Henry ma tymczasowy zakaz, odkąd ukradł śrubokręt z zakładu, który strażnik uznał za kontrabandę.

– Jeśli twierdzi, że za darmo, to spodziewaj się, że wróci – pouczał mnie. – Jak nie masz czym płacić, to płacisz ciałem.

Przełknąłem ślinę. To brzmiało cholernie źle.

– Dużo było takich akcji? – Nawet nie wiem dlaczego o to zapytałem.

Posłał mi skrzywione spojrzenie.

– Chłopaku, czego te mury nie widziały...

Wyjawił mi przy kolejnym okrążeniu, że są bloki dla osadzonych ze skłonnościami samobójczymi lub tymi, którzy widzą rzeczy, których nie ma. Są trzymani w odosobnieniu, pod czujnym okiem strażników, którzy co piętnaście minut sprawdzają ich stan.

Są też bloki dla szczególnie niebezpiecznych, ale tam nie mają otwartego spacerniaka, a betonowe akwarium z metalową siatką nad głowami, przez które mogą popatrzeć sobie na niebo.

Ci, którzy zachowują się najlepiej, mają szczególne przywileje i mogą pracować poza blokiem, a nawet poza zakładem. Są też bloki dla schorowanych więźniów, ale Henry stwierdził, że prędzej ktoś pierdyknie w kalendarz niż zostanie przetransportowany do szpitala, ale przy jedzeniu, którym karmią, ciężko jest się nie pochorować.

Poczułem szarpnięcie w przegubie. Odwróciłem się na spotkanie trzech osadzonych, z którymi do tej pory nie miałem kontaktu.

– Nowy, a ty coś dla nas masz? – Jeden z nich, łysy o kwadratowej szczęce, kiwnął na mnie brodą.

Zmrużyłem oczy i wyszarpałem ramię z jego uścisku.

– Nic nie mam.

Łysy zerknął na pozostałą dwójkę. Nim zdążyłbym się kapnąć, złapali mnie za ręce i zaczęli obmacywać po kieszeniach.

– Kurwa, powiedziałem, że nic nie mam! – wrzasnąłem, wyszarpując się z uwięzi silnych rąk.

– Nie wymachuj mi łapami przed twarzą, bo może stać ci się krzywda – rzucił z wyrazem wyższości.

– Zostaw chłopaka – mruknął Henry.

– Sklej mordę, dziadu. – Wystawił ku niemu palec. – Chyba, że to twój cwel?

Wykorzystałem jego nieuwagę. Zwinąłem palce w pięść, a sekundę później powaliłem go na ziemię podbródkowym ciosem. Gdy pozostała dwójka zaczęła napierać, Henry wziął się za jednego, a ja za drugiego. Pozostali więźniowie przyłączyli się do batalii, napieprzając w kogokolwiek czymkolwiek tylko się dało.

Krew. Ból. Krzyki klawiszów i grupy szybkiego reagowania.

Do tej pory pamiętam smak piachu, który osiadł mi na języku, gdy docisnęli mnie do ziemi.

Ale, kurwa, było warto.

#PapierowePLT

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro