Teoria zbieżności
Jesień w stanie Nowy Meksyk była przepiękna, tego wręcz nie dało się opisać słowami. Pomarańczowo – złote liście pokrywały każdy chodnik, trawnik, każdą najmniejszą wolną przestrzeń, niebo przez większość dni było zasnute chmurami, a mgła pojawiała się nader często. Lampy uliczne paliły się długo nadając ulicy tego tajemniczego, filmowego wręcz klimatu. Padało, to prawda, ale nie zdawało się to przeszkadzać mieszkańcom. Woleli oni gdy na zewnątrz panował chłód, częściej opuszczali domy, gdy w powietrzu unosił się charakterystyczny elektryzujący zapach burzy, kochali to. W Albuquerque ludzie po prostu cieszyli się życiem, cieszyli się każdym nowym dniem. Nie pędzili na złamanie karku jak to miało miejsce w innym miastach, tutaj czas płynął zdecydowanie...inaczej.
Ten październikowy poranek był chłodny, och był, Marty poczuł to zaraz po otwarciu oczu. Szybciutko schował prawą nogę pod kołdrą chcąc jeszcze przez chwilę nacieszyć się ciepłem pościeli. Przewracając się na drugi bok przestraszył się, że może jakieś okno w domu zostawił na noc otwarte, ale przecież dwa razy obchodził dom, był pewien, że zamknął je wszystkie. Głupie, spowolnione połączenia nerwowe w jego głowie - burknął w poduszkę, nie miał zamiaru wstawać w złym humorze.
Przekręcił się ponownie robiąc trochę miejsca pod pierzyną, byłaby o wiele przyjemniejsza gdyby nie musiała przykrywać tylko jednej osoby. Z jękiem podciągnął się do siadu, z wielkim trudem (kości już młode nie były) oparł plecy o wezgłowie łóżka. Prawie, że zapłakał gdy dreszcz przeszedł przez jego ciało, chłód nie dawał za wygraną. Kątem oka spojrzał na puste miejsce po drugiej stronie prześcieradła. Policzył szybciutko do dziesięciu nie pozwalając nerwom na zbyt pochopny osąd. Bardzo możliwe, że Emmett po prostu wstał wraz ze słońcem (to jest dla niego mniej więcej o godzinie piątej) i pognał do garażu, a nie spędził tam całej nocy pomimo zakazu. Marty nawet nie chciał sobie przypominać zeszłego roku i ciężkiego zapalenia płuc, które skończyło się pobytem w szpitalu, bo KTOŚ latał prawie że z gołym tyłkiem w te i z powrotem, od tarasu do pracowni.
No dobra, trzeba było wstawać, podreptał do łazienki dziękując sobie w duchu za kupienie tego mięciutkiego dywanu do sypialni, wziął prysznic. Gorący odprężający prysznic, tak, to było to. Założył koszulkę, swoje ulubione jasne jeansy i począł nakładać żel na włosy. Poprawiając niesforne kosmyki mrugnął do samego siebie, co jak co ale czterdzieści siedem lat wyglądało na nim bardzo dobrze. Chłopięca uroda wciąż dawała o sobie znać, zmarszczki okalały jego czoło i oczy, ale cała reszta trzymała się nieźle. Po za tym, według starej linii czasu miałby dopiero siedemnaście, ta myśl zawsze sprawiała, że czuł się trochę lepiej.
Zbiegł po schodach do kuchni i znalazł winowajcę wszech panującego chłodu. Drewniana okiennica nie była domknięta, niby szczelina nie była duża, ale przy tych temperaturach wystarczyło ją zostawić na parę sekund by pomieszczenie się oziębiło. Mężczyzna pokręcił głową, ależ sobie z nim dzisiaj porozmawia, oj porozmawia. Z szafki nad kuchenką wyciągnął woreczek z kawą, ziarna wsypał do młynka przytwierdzonego do ekspresu i wcisnął pstryczek. Kuchnia wypełniła się głośnym dźwiękiem mielenia, po chwili zielony kubek podstawiony pod wylot napełnił się gorącą, aromatyczną czarną kawą. W czasie gdy napój się przygotowywał Marty wrzucił dwa tosty do tostera, a gdy były już lekko przyrumienione posmarował je masłem orzechowym i dżemem porzeczkowym, swoim ulubionym połączeniem. W lodówce mogło zabraknąć masła, jajek a nawet mleka, ale dżem był w niej zawsze. Wyłączył ekspres oraz toster (mieszkając z naukowcem nauczył się pilnować takich rzeczy), w korytarzu założył kapcie i skierował się w stronę tarasu, łokciem nacisnął klamkę, a następnie nogą domknął drzwi.
– Cholera jasna! – przeklął czując jak zimno wędruje mu po kręgosłupie. Miał zamiar opieprzyć męża a sam robił to samo. Nie chciało mu się wracać bo sweter, który pięknie wisiał na wieszaku, trudno, będą wspólnie umierać z gorączką.
Szybkim krokiem pokonał kamienną ścieżkę w ogrodzie (wyłożoną przez niego samego latem pięćdziesiątego ósmego) i dosłownie wpadł do pracowni; drzwi nigdy nie były od niej zaryglowane. Był to wymóg oczywiście Marty'ego, na wypadek gdyby coś się wewnątrz stało. W środku było przyjemnie ciepło, gęsia skórka pokryła jego ręce, ale talerz z kanapkami i kubek z kawą dotarły na stół nienaruszone. W końcu mówiło się, że ręce muzyka są nie do zdarcia. Rozejrzał się po malutkim salonie, czerwona lekko wypłowiała kanapa była jednym z kilku mebli, które zabrali z Hill Valley. Mężczyzna uśmiechnął się, była świadkiem wielu upojnych nocy, ale także maratonów filmowych, pogawędek nad kubkiem zielonej herbaty, kilku bitew na poduszki i słodkich pocałunków podczas nich skradzionych. Odchrząknął, jakaś dziwna nostalgia go otuliła, coraz częściej łapał się na tym, że zatrzymuje się by powspominać, a kończy z pojedynczą łzą w kąciku oka. O nie, dzisiaj tak nie będzie. Odchrząknął ponownie, nieco głośniej i ruszył w stronę głównego gabinetu. Swoją drogą pracownia od samego początku przypominała mu drewnianą chatkę u podnóża gór w której spędza się święta Bożego Narodzenia, ferie zimowe bądź podróż poślubną. Miała niesamowity klimat, ale czemu tu się dziwić, pracował w niej równie niesamowity człowiek. Jego mąż, profesor Emmett Brown, geniusz jakich mało, a także idiota, który w ogóle nie dba o swoje zdrowie. Ale jego idiota.
Przystanął w progu, zakładając ręce na piersiach. Biała czupryna wisiała dosłownie kilka centymetrów nad stołem, jej właściciel pieczołowicie studiował jakieś zapiski, dociskał linijkę do papieru mrucząc coś w niezrozumiałym dla nikogo języku. Marty wzniósł oczy ku niebu, jego druga połówka była niereformowalna, nic do niej nie docierało. Przybrał bardzo dobrze znany mężowi wyraz twarzy to jest „masz cholernie przerąbane kochany" i czekał aż zostanie zauważony. Na całe szczęście trwało to tylko i aż minutę.
Emmett zmarszczył czoło, okulary ledwo trzymały się na czubku nosa.
– Skarbie jeszcze nie śpisz? Mówiłem żebyś na mnie nie czekał, trochę mi się przedłuży.
Marty był dumny jak spokojnie przyjął słowa ukochanego, delikatnie tylko drgnął. Nie zmienił pozycji, nic nie powiedział, po prostu stał zastanawiając się ile czasu zajmie naukowcowi zrozumienie własnych słów. Ten ponownie podniósł wzrok z kartki papieru, tym razem rozglądając się na boki.
– Coś się stało? Ktoś dzwonił? O, przebrałeś koszulkę, tę bardzo lubię. Zaraz powinienem skończyć i zjemy razem kolację, dobrze?
Mężczyzna z całych sił próbował się nie zaśmiać, choć w środku wszystko go już bolało. Jego uroczy, słodki idiota. Tym razem Emmett nie wrócił do kontynuowania badań. Zlustrował męża z góry na dół doszukując się o co w tym wszystkich chodzi. Po paru sekundach wytrzeszczył oczy, a Marty dla potwierdzenia uniósł brew. Naukowiec przysłonił sobie usta dłonią.
– Nie przebrałeś się.
– Nie – Marty opuścił ręce i wolnym krokiem podszedł do biurka.
– Masz na włosach żel, wziąłeś prysznic, ponieważ idziesz do –
– Tak – szepnął mu do ucha, delikatnie ściskając dłońmi ramiona.
– Przepraszam to za mało, prawda?
Marty parsknął ładując się mężowi na kolana, przodem do niego.
– Odrobinę.
Emmett westchnął opierając czoło o czoło partnera, dłonie skierował na jego plecy delikatnie je masując.
– Ale i tak przepraszam.
– Wiem. W salonie stoi kubek mojej kawy i nasze śniadanie, a raczej moje śniadanie i twoja spóźniona kolacja. Ładnie ją zjesz, weźmiesz prysznic i się prześpisz chociaż te kilka godzin, zanim nie przyjedziesz do mnie do sklepu, bo oczywiście pamiętasz, że dzisiaj prowadzisz krótki wykład o prawdopodobnych podróżach w czasie w przyszłości, prawda?
Przełknięcie śliny było niczym dowód podstawiony na srebrnej tacy.
– Oczywiście, że pamiętam.
Marty zachichotał, co jak co ale znał swojego męża na wylot. Wplątał palce w te bujną czuprynę i uśmiechnął się:
– Co ja się z tobą mam kochanie, co ja się mam.
Pochylił się by zasmakować tych spierzchniętych warg. Idąc tutaj zamierzał mu wygarnąć, ale po pierwsze naprawdę nie chciał się denerwować z samego rana, a po drugie wiedział jak bardzo ukochanemu zależy na tym badaniu. Teoria zbieżności miała być największym odkryciem Browna, istną Atlantydą wśród nieodkrytych jeszcze przez ludzkość zagadnień. Jakby nie patrzeć Marty trochę się do tego przyczynił zostając w roku pięćdziesiątym piątym. Właśnie, należałoby co nieco wyjaśnić, otóż Marty (kiedyś McFly, obecnie Brown) nie zakończył swojej przygody z wehikułem czasu w roku osiemdziesiątym piątym, a zatem jak być powinno. Serce mu na to nie pozwoliło. Zbyt mocno biło dla Emmetta, którego poznał w latach pięćdziesiątych, nie potrafił go zostawić, nie wyobrażał sobie tak po prostu wrócić do swoich czasów. Co prawda podjął te decyzję pod wpływem chwili, zamiast gazu wciskając hamulec, ale nigdy nie nazwał tego błędem, nigdy nie nazwie, bo była jedyną i najlepszą jaką mógł podjąć. I tak jako siedemnastolatek znalazł się w czasach, o których wiedział niewiele, z mężczyzną, którego serce tego dnia pierwszy raz się rozśpiewało. Wiele przeszli od tegoż pamiętnego momentu, wyprowadzili się, kupili dom, pobrali się, Emmett został profesorem, a Marty ukończył studia na kierunku muzyki stosowanej i otworzył szkółkę. Delorean, który został tutaj razem z chłopcem stał się obiektem badań, Emmett rozłożył go na części, przestudiował każdą najmniejszą śrubkę, po czym złożył ponownie. Używali go (znajomości Emmetta pomogły mu dostać się do plutonu), nie stał w garażu, nie pokrył się kurzem, ale nigdy nie odważyli się rozpędzić do osiemdziesięciu ośmiu mil na godzinę w pobliżu Hill Valley, nigdy.
Ich życie w Albuquerque było jak spełnienie wszystkich marzeń, nie mogli tak ryzykować.
Emmett grzecznie zjadł tosta, pożegnał się długim, namiętnym, przeprosinowym pocałunkiem i po prysznicu dosłownie rzucił na łóżko. Marty sprawdził jeszcze przed wyjściem czy na pewno budziki są nastawione i otulony ocieplaną skórą wpakował się do auta, kremowego Packarda Custom Eight, o którego naukowiec dbał jak o własne dziecko. Dlatego samochód wciąż wyglądał jak dopiero co odebrany z salonu. Jakiś czas temu Marty myślał o kupnie nowego, bardziej nowoczesnego, ale ogniki w oczach męża jarzyły się zbyt mocno, by mu to odebrać. Nie miał nic przeciwko wożeniu się Packardem, na ulicy przyciągał wzrok przechodniów, a to łechtało jego ego. Zaparkował wzdłuż ulicy, zaraz obok wejścia do szkółki. To z kolei było jego dziecko. Po zrobieniu dyplomu założył zespół, szło im całkiem nieźle, nie byli jakoś super znani, ot lokalna banda, ale wydali płytę, zjeździli Nowy Meksyk wzdłuż i wszerz, a dwa razy koncertowali nawet w Nowym Jorku. Po kilku latach Marty stwierdził, że tyle mu wystarczy. Podczas trasy zwiedzili z Emmettem cały stan, nigdy nie sądził, że będzie mu to dane, cieszył się możliwością zwiedzenia każdego z tych miejsc, ale było już tego po prostu za dużo. Potrzebował czegoś stałego, na miejscu, tu w Albuquerque i tak narodził się pomysł na sklep muzyczny, który z czasem przekształcił się również w szkółkę dla dzieci. Pomógł mu w tym Charlie Davis, perkusista z jego zespołu, który już pierwszego dnia w tym mieście poznał swoją przyszłą żonę, Sally. Marty na każdym spotkaniu ze znajomymi podkreślał, że to jego zasługa.
Sklep otwierał się o godzinie ósmej, a pierwsze zajęcia zaczynały po drugiej. Z początku tylko Marty prowadził lekcje z gry na instrumentach, ale z czasem biznes zaczął się kręcić, rosło zapotrzebowanie i zatrudnił jeszcze trzech nauczycieli. Był z siebie cholernie dumny, prowadził własną działalność i to jeszcze dotyczącą muzyki, czyli gałęzi, którą kochał całym sercem. Odniósł sukces, naprawdę odniósł sukces. Uwielbiał swój zespół, koncerty były niesamowite, ale dopiero tutaj poczuł, że to jest WŁAŚNIE to. Uczenie dzieciaków, pokazywanie im, że każda pomyłka nas czegoś uczy i zawsze można spróbować jeszcze raz dawało mu taki zastrzyk energii, że mógł nie kłaść się spać. No tak, przyganiał kocioł garnkowi.
Po godzinie zjawił się Charlie, nie mógłby otwierać, bo zawoził swoje pociechy do szkoły. Ich liczba bardzo szybko się zwiększała.
– Powiedz, że mamy kawę, łeb mi pęka – jęknął kładąc się na ladzie przy kasie. – Stacy darła się całą drogę, wybacz, śpiewała „Wlazł kotek na płotek", a gdy ją poprosiłem by trochę spuściła z tonu, zgadnij co zrobiła.
– Śpiewała głośniej – rzekł Marty uruchamiając ekspres.
– Śpiewała głośniej. Andy płakał, bo dla niego było za głośno, a Luna kopała brata, bo ten płakał. Wiesz co, trzeba było mnie kopnąć w jaja te kilka lat temu jak prawdziwy przyjaciel.
– Bo to na pewno by coś dało – Marty przewrócił oczami stawiając przed kumplem gorący kubek. – Już nie pamiętasz jak skakałeś z kwiatka na kwiatek po każdym koncercie? Twoja ksywka skądś się wzięła, Napalony Charlie.
– Oj dobra, dobra, stare dzieje – mężczyzna machnął ręką kierując się na zaplecze. - Nie wszyscy są tacy staroświeccy jak ty, wierny od poznania aż po grób – zatrzymał się w progu – Ale serio, bardzo dobrze, że nie macie dzieci. Zazdroszczę ci tej ciszy w domu.
– Mój dom i cisza? Chyba zapomniałeś z kim się związałem. Kiedy w ciągu dnia nic nie wybucha, zaczynam się poważnie martwić.
– Przynajmniej możecie robić to w każdym kącie, bez srania w portki, że was dzieciak nakryje – krzyknął Charlie z głębi pomieszczenia.
– To akurat prawda – mruknął do siebie przeglądając dzisiejszy plan zajęć. Nie miał ich dużo, bo o trzeciej Emmett prowadził swój wykład. Jako profesor musiał dwa razy w roku napisać obszerny artykuł do czasopisma uniwersyteckiego (wybranego przez siebie), a także prowadzić zajęcia. Ten wykład mógł sobie wliczyć w godziny.
Do dziesiątej udało mu się sprzedać nowiutką gitarę, wzmacniacz i trzy mikrofony, co w języku sklepowym było klasyfikowane jako dobry początek dnia. Odkładając gitarę klasyczną na półkę (chłopiec wybrał elektryczną) ponownie zagłębił się we wspomnieniach. Jak przez mgłę pamiętał przesłuchanie swojego „starego" zespołu, Pinheads, matko, jak dawno to było. Kiedy podjął decyzję o pozostaniu w tej konkretnej dekadzie jednocześnie obiecał sobie, że nie zapomni, że zawsze będzie pamiętał o swoim poprzednim życiu, o ludziach, o rodzinie. Niestety, pamięć ludzka bywa zawodna, a życie z Emmettem było tak spektakularne i niesamowite, że nowe wspomnienia powoli spychały te stare w zapomnienie. Pamiętał rodziców, rodzeństwo, a nawet Jennifer, ale z dnia na dzień ich obraz się rozmywał i wiedział, że kiedyś nadejdzie moment, w którym pozostaną z nim tylko imiona, niczym echo przeszłości. Czy było mu z tego powodu przykro? I tak i nie. Żałował, że nie mógł się z nimi pożegnać, z drugiej stroni niby co miał im powiedzieć, jak miał wytłumaczyć to wszystko. Ostatecznie musiał pogodzić się z myślą, że tak to miało właśnie wyglądać, miał po prostu zniknąć. Był ciekaw czy ta linia czasu z której uciekł nadal gdzieś tam była, a może zniknęła, a może gdzieś tam żyje sobie Emmett Brown bez Marty'ego McFly'a...
Potrząsnął głową, nie, to nie był czas i miejsce na tego typu przemyślenia. Poza tym w takich chwilach potrzebował być blisko męża, czuć jego ramiona oplatające go w talii, czuć jego ciepło. Musiał wziąć się w garść.
∑ ∑ ∑ ∑ ∑ ∑
– I tym oto sposobem, drogie dzieci, być może podróże w czasie będą możliwe.
Emmett zakończył swój wykład, przekazywał właśnie pierwszej dziewczynce z brzegu małą figurkę Deloreana, by mogła ją sobie pooglądać, a następnie przekazać dalej. Brown podczas prezentacji w łopatologiczny sposób przedstawiał koncepcje przenoszenia się w czasie, tak by dzieciaki mniej więcej załapały. Za każdym razem podkreślał, że to tylko prawdopodobny przebieg zdarzeń, nie musiały wiedzieć, że istotnie był prawdziwy.
– Czyli jak rozpędzę się do tych tam mil na godzinę, to mógłbym zobaczyć na przykład swoje narodziny? – zapytał chłopiec w czapeczce z daszkiem, lekko sepleniąc.
– Jeśli urodziłeś się w miejscu, w którym rozpędzisz wehikuł, to tak, teoretycznie będzie to możliwe.
– Ale czad. Powiedziałbym swoim rodzicom, że chcę być jedynakiem.
Marty roześmiał się, tak samo jak połowa sali, czyli zgromadzeni rodzice. Obecność męża zdecydowanie poprawiła mu humor, słuchając przygotowanego wykładu kilkakrotnie uśmiechnął się, wiele rzeczy dotyczyło jego samego, przeżył to, był tego świadkiem. Czuł się dziwnie podekscytowany, bo tylko on znał prawdę, tylko on był wtajemniczony; łapiąc wzrok męża w trakcie nie mógł wyjść z podziwu jego profesjonalizmu, nie wyszedł z roli nawet na sekundę.
Piekielnie inteligentny profesor, krawat, te zaczesane do tyłu włosy...szlag, zrobiło się tu coś tak jakby cieplej.
– A ja bym się przeniosła w czasie i została prezydentem, ale takim fajnym – dziewczynka z dwoma kucykami na czubku głowy powstała – I wszystkim żyło by się lepiej.
Emmett pogłaskał ją po główce, zarumieniła się.
– Bardzo szlachetnie, to się ceni.
Chłopiec w bluzie z naszytą wielką, czerwoną rakietą wstał i podniósł rękę do góry, zgłaszał się do odpowiedzi. Brown wskazał na niego.
– Ja bym się wybrał do przyszłości, kupił jakiś super samochód, zabrał go ze sobą i powiedziałbym, że to ja go wynalazłem.
– Ej, ale jak chcesz ten samochód zabrać, on jest za duży do bagażnika? – dziewczyna z kucykami zmarszczyła śmiesznie czoło.
– No – kontynuował – Zmniejszyłbym go laserem zmniejszającym, a potem wybudował taki sam u siebie, żeby go powiększyć.
Cała sala wybuchła śmiechem, nawet Emmett przymknął oczy i zachichotał. Po chwili zaklaskał i pochwalił chłopca za ten nietuzinkowy pomysł. Rodzice podziękowali za wykład, zabrali po kolei swoje pociechy, w sklepie nagle zrobiło się prawie cicho, z głośników słychać było tylko Madonnę.
– I jak było?– zapytał Emmett pakując swoje notatki i figurki.
– Całkiem, całkiem.
– Słucham?!
– No już, żartowałem. Było znakomicie – cmoknął męża szybciutko w policzek, ale ten chciał więcej. Złapał Marty'ego za policzki i wpił się zachłannie w jego usta, mężczyzna aż kwiknął. Trwało to zaledwie chwilę, to zaskoczenie, bo zaraz wsunął ręce pod marynarkę naukowca, by zjechać dłońmi w stronę pośladków. Brown westchnął, po czym przyciągnął męża jeszcze mocniej do siebie.
Ogień między nimi nie gasł, a właściwie rozpalał się jeszcze bardziej i grzał ich jeszcze mocniej.
– Mam pewien pomysł – wyrzucił Emmett zaraz po tym jak delikatnie odchylił głowę rozdzielając ich usta.
– Tak? – mózg Marty'ego zdawał się wyłączyć przez ten czas.
– Charlie! – krzyknął, mężczyzna zjawił się w drzwiach dosłownie po sekundzie. Należy dodać, że Charlie chełpił się na mieście faktem iż zna osobiście profesora Browna, a nawet że od czasu do czasu pija z nim wino w jego domu. Oczywiście nie było to prawdą, raz kiedyś Marty i Emmett zaprosili kilku przyjaciół na kolację, Charlie był jednym z nich, rzeczywiście wino stało na stole, ale Charlie lubował się w mocniejszych trunkach i skończył się zaraz po posiłku. No ale kto by tam rozgrzebywał stare dzieje...
– Tak? O co chodzi, profesorze?
– Po pierwsze już dawno prosiłem cię, żebyś tak do mnie nie mówił, a po drugie potrzebuję tegoż pana przede mną na trzydzieści, góra czterdzieści minut. Da się zrobić?
– Boże, będziesz go miał za dwie godziny bez limitu czasowego!
Marty przymknął oczy. Tak, jego kumpel też był idiotą.
– Chciałem go zabrać na późny obiad, ale dzięki za pomysł, na pewno wezmę go pod uwagę.
Charlie zagotował się cały w środku, zacisnął dłonie w pięści po czym machnął na nich ręką.
– Trzydzieści minut i ani minuty dłużej, idźcie do tej knajpy na rogu, mają dobry makaron.
Buca di Beppo, włoska restauracja przy Americas Pkwy jak na tę godzinę nie była szczególnie zapełniona, małżonkowie mogli wybrać sobie stolik w głębi lokalu, przy pięknie przystrojonym oknie. Zamówili porcję spaghetti dla Emmetta oraz makaron z kurczakiem w sosie curry dla Marty'ego; młodszy mężczyzna wciąż uwielbiał dania z dużą ilością mięsa, w tradycyjnym spaghetti było go zdecydowanie za mało. Siedzieli naprzeciwko siebie, dotykali się stopami, Brown uścisnął dłoń męża patrząc mu prosto w oczy.
– Marty, na pewno wszystko w porządku?
Mężczyzna zamrugał.
– Tak, Em, w jak najlepszym.
Naukowiec nie przestawał badać spojrzeniem twarzy męża, jakby próbował z niej odczytać coś czego ten nie mówi.
– Bo zaraz wywiercisz we mnie dziurę, o co chodzi?
– Właśnie próbuję się tego od ciebie dowiedzieć – pochylił się do przodu by wolną ręką oprzeć się na łokciu. – Kiedy przyszedłem do ciebie do sklepu wydawałeś się smutny, zatroskany, humor wrócił ci pod koniec, ale wcześniej jestem pewien, że coś cię trapiło.
Marty spuścił wzrok na ich dłonie. Nie powinien być zdziwiony, poślubił tego faceta, to logiczne, że od razu zauważył, że coś jest nie tak.
– Marty? - chyba się zamyślił, bo mąż zawołał go po raz drugi.
– Tak, masz rację, byłem smutny – głębokie westchnięcie – Od jakiegoś czasu czuję się dziwnie, nie wiem, może to jesienna chandra albo kolejny kryzys wieku średniego – parsknął chcąc rozluźnić atmosferę, ale tak się nie stało. Zabrzmiało to bardzo ponuro. – Myślę o tym co było, o tym jak tu – ściszył delikatnie głos – zostałem. Widzę przed oczami rodziców, Dave'a i Lindę, nawet Jennifer, śnią mi się, ale za każdym razem ich twarze są niewyraźne, jakby rozmazane. Rozpoznaję sylwetki i na tym koniec. Dzisiaj w pracy przypomniałem sobie przesłuchanie Pinnheads, dosłownie boli mnie brzuch gdy o tym myślę, coś mnie w środku ściska. Nie chcę tego, nie chcę tego widzieć, dobrze mi tutaj, jestem szczęśliwy! Nie wiem co się ze mną dzieje.
Po chwili Emmett musnął podbródek męża by ten ponownie na niego spojrzał.
– Kochanie, myślę, że wiesz. Mamy połowę października, za chwilę nadejdzie listopad, a więc czas, w którym to wszystko się wydarzyło. Twoja podświadomość ci o tym przypomina. Zbliża się również nasz wyjazd do Hill Valley, za miesiąc zjawimy się w miejscu, w którym się poznaliśmy. Odwiedzimy miejsce, które opuściliśmy. Powrót nigdy nie jest łatwy, a twój to istny ewenement. Jeśli nie czujesz się na siłach możemy to przełożyć, możemy też nigdy tam nie wracać.
Marty mocniej ścisnął dłoń partnera.
– Nie! – podniósł głos, po czym odchrząknął – Nie – powtórzył delikatniej – Chcę tam jechać, naprawdę, zresztą to był mój pomysł. Pojawimy się tam już po wydarzeniach z pamiętnej nocy choć i tak uważam, że ona się nie wydarzyła bo się nie spotkaliśmy. Ty wyglądasz zupełnie inaczej, zmieniłeś styl ubierania, jesteś bardziej dostojny tak bym to określił, lubisz też spinać włosy. Jeśli boisz się, że jakimś cudem trafimy na jakąś twoją wersję to przypominasz ewentualnie kogoś ze swojej rodziny. A ja, nawet jeśli wpadłbym na siebie samego jestem pewien, że nie połączyłbym kropek, zmieniłem się.
– Och, nie mów tak. Myślę, że coś by ci zaświtało, jesteś inteligentnym facetem. I tak, masz rację, idąc twoim tokiem myślenia mnie nie ma, jestem tutaj, mam męża i nie mieszkam w Hill Valley. Co za tym idzie, Marty urodzony w sześćdziesiątym ósmym nie wpadł do mnie do garażu, logiczne. Aczkolwiek wciąż nie doszedłem do tego jakie zmiany wywołało twoje zostanie w pięćdziesiątym piątym. Przyznam ci się, że ja też – Brown przełknął ślinę – czuję się dziwnie. Mam wrażenie, że odpowiedź której szukam jest tuż przede mną, jakbym dosłownie miał ją na końcu języka. Nie mogę spać, nie mam apetytu, przestaje odczuwać upływający czas... coś na pewno jest w powietrzu. Kto wie, może właśnie w Hill Valley to odkryjemy.
Marty delikatnie uniósł kąciki ust, mąż prawdopodobnie miał rację, to ten okres tak na niego wpływał. Listopad zbliżał się wielkimi krokami; młodszy mężczyzna chciał pojechać do Hill Valley już dawno, zerknąć czy w ogóle jeszcze istnieje, ale Emmett był tym przerażony. Obawiał się, że obecność któregokolwiek wywoła jakieś niepożądane konsekwencje. A w dużym uproszczeniu, obawiał się że wszechświat mu Marty'ego odbierze. Pojawienie się chłopca w pięćdziesiątym piątym nie było normalnym biegiem wydarzeń, nagięli zasady, złamali wszystkie reguły. Kochali się, jasne, ale w porównaniu z siłami zjawisk naturalnych czy super naturalnych, niestety nie miało to znaczenia. Równowaga będzie dążyć do równowagi, a oni w niej nigdy nie byli.
– A ty chcesz jechać czy robisz to ze względu na mnie?
– Jadę jako naukowiec prowadzący badania, który przy okazji zabrał ukochanego na wycieczkę.
Marty zaśmiał się.
– Wybrnąłeś śpiewająco.
Emmett ucałował dłoń Marty'ego i wtedy to kelner przyniósł ich dania. Zjedli dość szybko, nie mieli dużo czasu, Charlie był typem człowieka, który wypomina ci najmniejsze przewinienie latami, a sam uważa się za czystego jak łza. Odłożyli sztućce, podziękowali za pyszny posiłek, bardzo im obu makaron smakował i opuścili lokal kierując się z powrotem do sklepu.
Zaraz po wyjściu z restauracji Marty chwycił męża za rękę. Och, pamiętał te czasy kiedy zaczynali się spotykać, to jest, gdy rozbierali się wzrokiem. Ogólnie bez dotykania wytrzymali trochę ponad dwa tygodnie, chłopak wciąż adaptował się do nowej rzeczywistości, a Emmett przyzwyczajał do obecności drugiego człowieka w domu. Podczas kolacji wypili po lampce wina świętując wyrobienie dokumentu tożsamości przez Marty'ego (Brown znał odpowiednich ludzi), już rozchodzili się do swoich pokoi gdy naukowiec przytulił chłopaka, ten spojrzał mu w oczy, a potem zjechał wzrokiem na usta i...nie trzeba chyba tłumaczyć co się działo dalej. Nazajutrz oboje się śmiali, że gdyby nie byli takimi cykorami wydarzyłoby się to jeszcze wcześniej, cóż, lepiej późno niż wcale. W ich związku to Marty od początku był prowodyrem wszelkich zachowań. Jasne, stresował się, ale to on pierwszy chwycił Browna za rękę w miejscu publicznym, on pierwszy go przytulił. Za to Emmett czując w sobie coraz to większe pokłady odwagi pierwszy pocałował chłopaka poza domem.
Boże, Marty nigdy nie zapomni tej radości w jego oczach, jaki był z siebie dumny, że to zrobił. Te cholerne iskierki tańczyły w nim przez cały dzień. Piękne wspomnienie.
– Dzieci bardzo cię lubią, nie zdziwię się jak mnie jutro zapytają o kolejne spotkanie.
Emmett parsknął.
– Mnie lubią? Chyba ciebie, rodziców traktowały jak obcych. Z każdą rzeczą leciały prosto do ciebie.
– No słuchaj, mamy to coś... – rzucił po czym westchnął, potarł prawą dłonią kark. – Wiesz, myślałem o czymś ostatnio i zastanawiałem się czy w ogóle poruszać temat, ale chyba nie da mi to inaczej spokoju – głęboki wdech – Czy nadal podtrzymujesz zdanie, że nie chciałbyś mieć dzieci?
Brown zatrzymał się, to pytanie trochę zbiło go z tropu, dawno nie poruszali tego wątku. Ta jesienna chandra chyba jednak w jakiś sposób działała na męża. Pociągnął Marty'ego za ramię, usiedli na ławce parę metrów od sklepu, trudno, Charlie poradzi sobie sam jeszcze przez pięć minut, kupią mu jakieś fajne wino za to. Wsunął dłoń bruneta pod swój niebieskawy płaszcz, by tam ogrzać ich dłonie, temperatura powoli zaczynała spadać.
– Tak, nadal uważam, że to nie byłby dobry pomysł. Lubię je, lubię słuchać ich ciekawych pytań, ale posiadanie dziecka nie równa się wychowywaniu go. Ja mogę nie jeść przez dwa dni, nie jest to dobre i wpływa źle na moje zdrowie, ale w tej sytuacji to MOJE zdrowie. Ja sobie to robię. Nie wyobrażam sobie momentu, w którym zapominam nakarmić moją córkę albo odebrać syna ze szkoły. Odpowiedzialność za tego małego człowieka przeraża mnie. W małżeństwie to wygląda inaczej, jesteś dorosły, potrafisz o siebie zadbać, powiesz mi gdy coś będzie nie tak, jasno określisz problem. Dzieci tak nie umieją, są zbyt kruche i nieświadome. Bałbym się, że prędzej je skrzywdzę niż wprowadzę w życie.
Marty oparł głowę na ramieniu męża, wtulając się w nie.
– Nie skrzywdziłbyś, ale rozumiem. Ja również podtrzymuje to co ci powiedziałem kiedyś. Nasze życie jest zbyt szalone, by wprowadzać do niego tę małą istotę. Po za tym sami jesteśmy jak takie duże dzieci, ty podpalasz prawie każdą firanką, a ja przepalam instalację wzmacniaczem. I dobrze mi z tym, nie muszę się nikomu tłumaczyć. Wspominałem ci przy narodzinach córki Charlie'ego o moim śnie, w którym dziewczynka biegała po naszym domu, śmiała się, siedziała z tobą w pracowni i pomagała dokręcać śrubki. Było to piękne, bardzo piękne, ale ja nie czułem miłości do niej wręcz byłem zły, że spędzasz z nią czas a nie ze mną – Marty parsknął śmiechem. – Nie potrafiłbym pokochać kogoś innego, nie mogę, w ciebie przelałem wszystko co miałem w środku, nie podzielę tego, należy to tylko i wyłącznie do ciebie.
Brown uśmiechnął się i cmoknął go słodko w czubek głowy.
– Wiem o tym i nawet nie wiesz jak to na mnie działa.
– Chyba wiem – Marty również się uśmiechnął – Dziękuję ci, zapytałem ponieważ byłem ciekaw czy coś się w tej kwestii zmieniło.
– I wcale nie dlatego, że Charlie opowiadał o swoich dzieciakach?
– Nie, no co ty.
Roześmiali się wesoło, po chwili wstali i skierowali się pod sklep, Marty'emu została godzina pracy.
– Kochanie, a może poczekam na ciebie w kawiarni, tam naprzeciwko? Zamówię kawę, przejrzę notatki, które przecież wziąłem ze sobą i potem razem wrócimy do domu.
Młodszy mężczyzna uniósł brew ze zdziwienia.
– Na pewno nie chcesz już wracać? To jeszcze cała godzina, a nawet trochę więcej, musimy zrobić zamówienie i skatalogować sprzęt, który stoi w kartonach. Em, już mi przeszło, nie jestem zły za poranek, naprawdę.
– Wiem, ale to nie znaczy, że nie mogę się postarać ci go wynagrodzić.
Uśmiech Marty'ego gdyby miał takową moc, rozświetliłby całą ulicę.
∑ ∑ ∑ ∑ ∑ ∑
– Em, o Boże, nie przestawaj!
Późny obiad okazał się być strzałem w dziesiątkę, po powrocie do domu nie musieli marnować jakże cennego czasu na przygotowanie kolacji. Całą energię włożyli w adorowanie swoich ciał. Każde małżeństwo ma jakieś swoje rytuały, rzeczy, które dla postronnych mogą wydać się dziwne, czasem wręcz nieodpowiednie, ale dla zakochanych to jak tradycja. Przed pójściem do łóżka w wiadomym celu Marty stawał na trzecim schodku od dołu i wyciągał w stronę Emmetta rękę szepcząc chodź ze mną. Brown dostawał spazmów, nogi zmieniały się w watę, pomimo iż robili to za KAŻDYM razem, on czuł zawsze to samo. Delikatnie chwytał tę dla niego kruchą wręcz dłoń i pozwalał się prowadzić do sypialni. Minuta spaceru po schodach i korytarzu wydawała się być torturą aczkolwiek jednocześnie miała w sobie coś pociągającego, coś intymnego. Coś należącego tylko do nich.
Brown z kolei zawsze zajmował się rozbieraniem, zanim doszło do czegokolwiek składał pocałunki na całym ciele ukochanego, dosłownie całym. Marty mógł się rozluźnić i zastanowić nad sekwencją zdarzeń, to on po pocałunkach przejmował stery. Nie rozmawiali o tym, tak się to samo ustaliło podczas ich pierwszego razu, Marty uwielbiał mieć zajęte ręce, palce muskały ciało ukochanego jakby grały na fortepianie, jakby szarpały struny w gitarze. Kochał patrzeć wtedy na Emmetta, obserwować jego reakcje, jego rozchylone wargi, zaciśnięte powieki, jego dłonie kurczowo trzymające się ud. Czasami się zamieniali, rzadziej, ale się zdarzało na przykład w tym momencie to Marty był wciskany w materac z nogami zaczepionymi wokół talii męża, który chyba za punkt honoru postawił sobie przeprosiny za niefortunny poranek. Nie, żeby Marty miał coś przeciwko, właściwie to już nie bardzo pamiętał o co tak naprawdę był zły, Brown skutecznie wyczyścił mu pamięć. Jezu, w takim razie musi częściej siadać mu na kolanach jeśli to się obraca potem w taką noc.
Doszli razem, w tym samym momencie, Emmett cały zlany potem opadł na męża, który automatycznie objął go ramionami głaszcząc dłonią po włosach. Głośno oddychali, sypialnia stała się swoistą sauną, powietrze było gęste i gorące, teraz lekko uchylone okno by im się przydało. Leżeli tak długo, bardzo długo, nie mieli ochoty na prysznic, chcieli nacieszyć się tą chwilą na zapas. Niby mieszkali w jednym domu, widzieli się codziennie, ale kariery nie sprzyjały wspólnemu zasypianiu. Emmett, wiadomo, spędzał każdą wolną minutę w pracowni, a Marty przesiadywał w szkółce, szczególnie na jesieni miał sporo pracy. Do końca października prowadzili z Charliem zapisy, wciąż rodzice przychodzili z kwestionariuszami, grupy były prawie pełne. Wracał późnym wieczorem, przychodził z kolacją do męża, długo rozmawiali, śmiali się a potem młodszy szedł pod prysznic, a starszy dołączał do niego pod kołdrą po północy.
Aczkolwiek nie zawsze tak było, Teoria zbieżności – to cały winowajca. Kiedy Emmett zaczął analizować połączenia i podobieństwa między wydarzeniami tak to go pochłonęło, że nie myślał o niczym innym. Od roku starał się zebrać dowody na to iż pewne daty i lata w szczególny sposób przyciągają nietypowe zdarzenia. Są jak magnes. W skrócie obalał mit przypadku, według niego nic, ale to nic nie dzieje się przypadkiem. Zapis chronologiczny gdzieś tam w przestrzeni istnieje i zaparł się, że go odkryje. Marty to rozumiał, trochę wręcz na rękę mu było, że mąż jest tym zajęty, miał mniejsze wyrzuty sumienia, że wraca tak późno.
Elektroniczny zegarek wyświetlił godzinę dziewiątą wieczór. Jakoś dwie minuty temu Marty obrócił ich tak, by mieć Browna pod sobą i móc składać słodkie pocałunki na jego policzkach, na czole, w miejscu za uchem...Ależ mu było dobrze.
– Wiesz, że...wciąż pamiętam moment kiedy wysiadłeś z Deloreana.
Marty zawisł nad mężczyzną na wyprostowanych rękach, tuż nad jego ustami.
– Zaraz po wciśnięciu hamulca?
– Tak. Boże, byłeś przerażony, a mnie przykleiło do asfaltu. Szedłeś tak powoli w moją stronę, dosłownie jak na ścięcie. Spuściłeś wzrok, bawiłeś się zapięciem od bezrękawnika, wyglądałeś jak chłopiec, który bardzo przeskrobał, ale jednocześnie bardzo chciał to zrobić.
Mężczyzna wypuścił powietrze przez nos.
– No wiesz, nie miałem pojęcia jak zareagujesz. Bardziej niż to, że nie udało mi się wrócić przerażał mnie fakt iż nie zobaczyłeś jak wehikuł znika, nie pozwoliłem ci ujrzeć wyniku eksperymentu. Dopiero potem dotarło do mnie, że cholera, ja właśnie zostałem w pięćdziesiątym piątym.
– Oj tam, twoje pojawienie się w progu było dla mnie najważniejszym dowodem powodzenia tego wynalazku. Cała reszta to tylko dodatki.
– Chciałeś żebym został?
– Marty...przecież nie raz ci to mówiłem.
Młodszy mężczyzna zbliżył się do ust partnera, jego oddech drażnił wargi, ale nie skleił ich w pocałunku.
– Ale chcę to znowu usłyszeć.
Emmett przymknął powieki, wargi męża tak blisko jego własnych zamieniały jego połączenia nerwowe w bezużyteczną papkę.
– Tak, chciałem żebyś został. Chciałem... – jęknął gdyż Marty właśnie rozpoczął wędrówkę po jego ciele, ciepła dłoń przesuwała się po nagim torsie. – Chciałem, żebyś wrócił ze mną do domu, żebyś usiadł w fotelu obok i opowiedział mi o naszych przygodach. Chciałem móc trzymać cię w ramionach, zasypiać i budzić się przy tobie. Chciałem zostać twoim mężem.
– Jesteś nim.
– Tak, jestem. I kocham cię jak wariat.
– Chyba mam podobnie.
∑ ∑ ∑ ∑ ∑ ∑
Dziwny nastrój towarzyszący mężczyznom wraz z nadejściem jesieni może nie minął całkowicie, ale przestał być dokuczliwy. Być może dlatego, że dużo o tym rozmawiali, wspominali stare czasy pozwalając wspomnieniom odżyć na nowo. Niektóre były przygnębiające, ale tylko niektóre, większość wywoływała łaskotanie w brzuchu, śmiech i zadowolenie.
Dwunasty listopada spędzili razem w domu, nie wychodzili tego dnia z łóżka, ewentualnie któryś skoczył do kuchni po coś do jedzenia. Był to pomysł Emmetta, który widząc jak na męża wpływa obecny czas, chciał go mieć tego dnia blisko siebie. W końcu obchodzili tego dnia rocznicę jakby nie patrzeć. Emmett Brown bardzo długo musiał przekonywać siebie, że jest godzien tego związku. Ogromnie się cieszył z faktu iż chłopiec z nim został, ale ponure myśli męczyły go niesamowicie. Obwiniał się za to, uważał, że to jego wina iż Marty opuścił rodzinę, przyjaciół, swoją dziewczynę. Czuł, że nie zasługuje na Marty'ego, a już szczególnie na wspólną przyszłość. Bo fakt iż ze sobą sypiali i chodzili na randki nie od razu sprawił iż Brown przestał tak myśleć. Jeszcze długo patrząc na ukochanego zastanawiał się czy może nie kazać mu iść przed siebie, własną drogą. Marty nie był głupi, wyczuł pismo nosem i na różne sposoby pokazywał Emmetowi, że tak, istotnie oboje na to zasługują i decyzja, którą podjął była jego decyzją. Tylko i wyłącznie jego.
Tydzień później byli już w drodze do Hill Valley, Emmett prowadził Packarda, gdyż Marty nie czuł się na siłach. Starał się tego po sobie nie pokazywać, ale w środku trząsł niemiłosiernie. Ciekawe, bo to właśnie Brown odwlekał te wyprawę, zgodził się tylko i wyłącznie na czas po pamiętnych wydarzeniach, a jednak zdawał się trzymać lepiej niż ukochany. Albo lepiej to ukrywał, jego dłonie nie drżały na kierownicy. Kiedy wjechali do miasta czas momentalnie zwolnił, było późne popołudnie, cała droga trwała siedemnaście godzin, dwanaście za kółkiem, a pięć w motelu przy autostradzie. Zaparkowali przy ulicy na której znajdował się hotel, planowali zameldować się (pod zmyślonym nazwiskiem, na wszelki wypadek) i wybrać na kolację do restauracji serwującej podobno najlepsze burgery w mieście. Co ciekawe, Marty kojarzył nazwę, knajpa istniała w jego osiemdziesiątym piątym.
– I jak się czujesz? - Emmett spojrzał na męża gdy skręcali w Hill Street. Ten pokiwał głową.
– Dobrze. Dziwnie, ale dobrze. Pamiętam, że zawsze denerwował mnie brak anonimowości. Większość mnie znała, idąc chodnikiem co rusz mijałem znane twarze, nie mogłem się schować, czułem pewnego rodzaju blokadę przed byciem sobą. Teraz idąc z tobą za rękę wiem, że nikt mnie nie zna, mogę cię przytulić czy pocałować i nie muszę rozglądać się na boki. A ty? Wszystko w porządku?
– Tak, o dziwo tak. Kiedy opuściliśmy hotel poczułem jakby zeszło ze mnie powietrze. Nie wiedziałem co tu zastaniemy, nawet nie wiem czego oczekiwałem. To po prostu zwykłe, spokojne miasteczko, które nas nie zna ale my je znamy. Może rzeczywiście gdzieś tu sobie żyjesz, chodzisz do szkoły, spotykasz się z zespołem jak każdy normalny nastolatek. Różnicą jest moja nieobecność przy tobie.
– W taki razie muszę mieć strasznie nudne życie.
Brown parsknął wesoło, unosząc ich złączone dłonie by je ucałować. Kilka kroków dalej byli już przed restauracją, starszy mężczyzna otworzył drzwi. Weszli i zajęli miejsce prawie że pośrodku, to było jedno z dwóch wolnych miejsc, lokal był przepełniony. Oboje uznali to za dobry znak, przy mniejszej ilości klientów czuli by się jak na świeczniku. Przejrzeli kartę i wybrali tego samego burgera z warzywami.
– Przepraszam cię na chwilę, skoczę do łazienki, to cholerne koło nie da mi spokoju.
Tak, droga do Hill Valley nie obyła się bez niespodzianek. Kilkanaście kilometrów przed wjazdem do miasta złapali gumę, Marty rzucił, że to taka reinkarnacja pioruna. W sumie coś w tym było. Pogłaskał męża po ramieniu i odprowadził wzrokiem w stronę toalet. Wziął głęboki wdech. Nie było tak źle, miasto stało, miało się chyba nie najgorzej, nikt ich nie skanował wzrokiem na ulicy. Było dobrze, zatem skąd brał się ten ścisk wnętrzności, czuł jakby miał zaraz paść na podłogę. Może miasto wysyłało jakieś fale w jego stronę? Nie chciał martwić Emmetta, w końcu już tu dojechali, pokręcą się trochę jutro i najwyżej szybciej wyjadą jeśli uczucie nie zniknie. Przeczesał włosy palcami biorąc kolejny wdech, przeżyje. Nie mając nic konkretnego do roboty czekając na męża przeglądał sobie kartę dań chcąc dobrze spożytkować czas. Uśmiechnął się czytając jedną z pozycji, która została wprowadzona do menu na cześć Goldie Wilsona, burmistrza miasta. Zatem jego decyzja aż tak wiele nie zmieniła, to go trochę uspokoiło.
Rozejrzał się dookoła, Chryste, Emmett jak przepadnie w toalecie to na amen. Z wiekiem Brown zaczął przejawiać nader wyolbrzymioną dbałość o higienę, przykładowo mycie rąk zajmowało mu około pięć minut, a prysznic jeszcze dłużej niż ten, który brał wspólnie z Marty'm. Ale za to mężczyzna wiedział, że nie ma co się martwić długą nieobecnością partnera, tak już po prostu miał.
Na kanapie w rogu siedziała grupka dzieciaków, przerzucali się frytkami i głośno śmiali, standard jak na piątkowy wieczór. Dwie starsze pary, jedna mama z dzieckiem i sporo osób na około po czterdziestce z drugą połówką, więc nawet wtopili się w tłum, każdy był zajęty rozmową, nie obchodziło ich kto siedzi obok. To było przyjemne. Na prawo, jeden stolik dalej siedział starszy mężczyzna w marynarce, zapisywał coś w notatniku. Śmiesznie, bo jego biała czupryna była bardzo podobna do tej należącej do jego męża, z tą różnicą, że Emmett ją związał nisko przy karku i zaczesał, ten facet miał ją rozczochraną na wszystkie strony. Coś ukłuło go w serce, nie, to niemożliwe. Tuż obok, po lewej stronie tego mężczyzny, tyłem do Marty'ego siedział chłopak w białej koszulce. Nie zrobiłoby to na nim aż takiego wrażenia gdyby nie czerwony bezrękawnik, który wisiał na oparciu jego krzesła.
O cholera!
Marty'emu zakręciło się w głowie, bardzo szybko odwrócił wzrok starając się usiąść do nich plecami, zmienił zatem miejsce. Jakim cudem to miało miejsce do cholery! No jak byk patrzył przed chwilą na siebie samego i Emmetta, nie było mowy o pomyłce.
– Doc, nie wiem czy zniszczenie Deloreana jest konieczne, może się jeszcze zastanówmy.
– Marty, rozmawialiśmy o tym, wehikuł jest niebezpieczny, nie mogę pozwolić by znowu wpadł w niepowołane ręce.
Jezu, ktoś przejął Deloreana?! Jakim cudem i niby kto? Swoją drogą ta krótka wymiana zdań ostatecznie potwierdziła ich tożsamość. To byli oni, razem...wciąż podróżowali.
– Wybacz kochanie, na domiar złego była straszna kolejka – Emmett już sięgał po krzesło by je odsunąć, gdy zorientował się, że mąż zmienił miejsce. Zmarszczył czoło. – Coś się stało?
Marty bez wahania pociągnął Browna w dół by ten usiadł po jego lewej stronie. Pochylił się do przodu zmuszając partnera do tego samego.
– Za mną, pod ścianą ze zdjęciem wieży zegarowej.
Emmett wciąż nie wiedział o co chodzi, ale mąż naprawdę wyglądał na przerażonego. Zerknął we wspomnianym kierunku i już miał mówić, że wciąż nie rozumie o co chodzi gdy jego spojrzenie spoczęło na dobrze mu znanym bezrękawniku. Serce automatycznie przestało pompować krew, czuł jak dreszcz wędruje mu po kręgosłupie. To przecież było niemożliwe!
– Ale...jak? Przecież no...jak?! – wydukał Emmett wlepiając otwarte szeroko oczy w męża, równie przerażonego jak on sam.
– Nie wiem, to ty tu jesteś naukowcem! – syknął Marty mimowolnie uciekając wzrokiem w stronę siebie samego.
Brown potarł twarz dłońmi, wziął głęboki wdech i szybciutko wyciągnął ołówek z kieszeni, zawsze go miał przy sobie na wszelki wypadek. Sięgnął po chusteczkę z serwetnika i narysował dwie równoległe do siebie linie zakończone strzałką, na każdej zaznaczył rok pięćdziesiąty piąty oraz osiemdziesiąty piąty. Przy pierwszej poprowadził strzałkę od osiemdziesiątego piątego do pięćdziesiątego piątego. Wskazał to miejsce palcem.
– Spójrz, to linia czasowa, którą zmieniłeś. Pod spodem mamy tę naszą, która rozpoczęła się w pięćdziesiątym piątym. Przeżyliśmy ją razem, powiedzmy, że Marty McFly urodził się w sześćdziesiątym ósmym i właśnie siedzi przy tamtym stoliku. Pytanie skąd ja się tam wziąłem.
Marty zagryzł wargę.
– A może twoja teoria jest prawdziwa tylko nie dotyczy dat, a ludzi?
Nie miał pojęcia jakim cudem, ale oczy męża otworzyły się jeszcze szerzej. Mało brakowało a wykrzyknąłby eureka.
– Marty, kochanie – pochwycił obie dłonie ukochanego ściskając je. – To jest to czego mi brakowało, odpowiedź na moje pytania. Miałem ją na końcu języka, w sensie dosłownie miałem ją przed sobą i w sobie. Ty nią jesteś. My nią jesteśmy.
Młodszy mężczyzna zamrugał, coś mu się przypomniało. Podczas jednej z podróży wehikułem, kiedy to pozwolili sobie na wizytę w dwa tysiące piętnastym (Emmettowi podobał się ten rok) miał wrażenie, że kątem oka dostrzegł podobnego do siebie faceta, ale gdy się obrócił już go tam nie było. Może wcale nie wybrali tej daty przypadkiem, może właśnie mieli się tam zjawić. Dokładnie tam.
– W tej nowej linii czasowej miałeś być sam, bo ja wyprowadziłem się do Albuquerque. Logiczne. Aczkolwiek według mojej teorii nic nie dzieje się przypadkiem, sprzedaliśmy dom bo tak miało być. Bardzo możliwe, że jakaś moja wersja znalazła sposób, żeby tu do ciebie wrócić.
Marty uśmiechnął się delikatnie, dopiero teraz cały ten ścisk i ciężar jaki czuł w środku puściły. Jakie to było niesamowite uczucie, westchnął, nagle jakby błogość go ogarnęła.
– Em, pamiętasz komu sprzedałeś dom przy Riverside Drive?
– Nie pamiętam dokładnie komu, ale jakiś naukowiec szukał domu z garażem czy jakoś tak. Wszystko załatwiał agent z biura nieruchomości.
Młodszy mężczyzna oparł się o krzesło i skrzyżował ręce na piersi, dokładnie tak samo jak tego feralnego poranka kiedy znalazł męża w pracowni. Uniósł brew czekając aż jego ukochany zrozumie znaczenie tych słów. Emmett zerknął na niego marszcząc nos, jeszcze odpowiednie połączenia nerwowe się nie uruchomiły. Marty po trzydziestu sekundach machnął głową w stronę swojej wersji.
– Jezu kochany – wyrzucił naukowiec jednocześnie zasłaniając usta dłonią.
– No w końcu. Sprzedałeś dom samemu sobie. Nie wiem jak twoja wersja się znalazła w tej linii czasu, ale skoro ja zostałem w pięćdziesiątym piątym, któryś ty mógł podjąć decyzję o pojawieniu się tutaj. Może wcześniej zakończyłeś pracę nad wehikułem, może zanim mnie poznałeś już podróżowałeś. W końcu do cholery wynalazłeś podróże w czasie, poświęciłeś temu całe swoje życie!
Brown spuścił wzrok na ich złączone dłonie.
– Całe życie wierzyłem, że nie przypadkowo do mnie trafiłeś, że to się miało wydarzyć. I teraz okazuje się, że miałem rację. Emmett Brown musi w jakimś punkcie na linii spotkać swojego Marty'ego. Udowodniliśmy to naukowo, skarbie.
Marty zarumienił się, po czym cmoknął męża krótko w usta. Od zawsze czuł, że jest stworzony do rzeczy wielkich, ale ciężko mu było w to tak naprawdę uwierzyć. Poznanie Browna było punktem zwrotnym, to dzięki niemu odnalazł spokój, wiarę w siebie i miłość. Był świadkiem niesamowitych rzeczy, ba, przeżywał je każdego dnia. Był sobą, podejmował szalone decyzje, żył pełnią życia, a wciąż miał tyle do zrobienia u boku ukochanego. Tak, byli magnesami, przyciągali się bo wszechświat dąży do równowagi. Myśleli, że są jej przeciwieństwem, ale się mylili. Dopiero gdy znajdywali się obok siebie, nadchodziła harmonia. Spokój w chaosie. Chaos w pokoju.
– Przecież wiele się nauczyliśmy. Myślę, że jeszcze kilka podróży dobrze by nam zrobiło.
– Marty, cieszę się, że tak dbasz o mój wynalazek, ale nie możemy tak narażać czasu. Almanach sportowy był tylko gazetką, a zobacz do czego doprowadził.
– Almanach? Sportowy?
– Może chciałeś się dorobić? - rzucił Emmett nie mając zielonego pojęcia ile było w tym prawdy.
– Przestań, nie jestem idiotą.
– Jak chcesz, w końcu ty tu jesteś Doc'em. Właśnie, zapomniałbym. Mama zaprasza cię jutro na kolację, razem z tatą chcą podziękować za pomoc przy naprawie telewizora.
– Nie muszą mi dziękować, to drobiazg, ale z chęcią wpadnę.
– To super. No i pewnie Dave znowu zacznie swoją gadkę o byciu twoim asystentem. Nie słuchaj go, zresztą masz już asystenta.
– I to najlepszego.
– Jadasz u mnie w domu, to miłe. Z tego co pamiętam rodzice mało o tobie wiedzieli, nie byli ciekawi z kim spędzam czas.
– I pomagam przy sprzętach. Mam wrażenie, że ty ten telewizor zepsułeś i byłem twoją ostatnią deską ratunku.
Marty trzepnął delikatnie męża w ramię, na co ten się roześmiał. Niedługo potem kelner przyniósł zamówione przez nich burgery. Rzeczywiście były bardzo dobre, hasło reklamowe nie było wyolbrzymione. Nie umieli się powstrzymać od podsłuchiwania, ich wersje siedziały dosyć blisko, gdy się dostatecznie skupili słyszeli całą rozmowę. Wyłapali, że oboje trafili na Dziki Zachód i rozpędzali Deloreana pchając go lokomotywą. Sprytne. Coś tam było o jakiejś Klarze, której podobno Emmett wpadł w oko, ale Marty szybko wyrzucił tę informację z głowy. Było słychać w ich głosach jak komfortowo się ze sobą czują, podróże w czasie ich zbliżyły. Marty w starym osiemdziesiątym piątym uważał Browna za swojego przyjaciela jednak nie byli ze sobą aż tak blisko, na pewno nie jadali kolacji w jego domu, no i w restauracji, naukowiec nie lubił wychodzić na miasto.
Zapłacili należną sumę, zostawili napiwek i zebrali się do wyjścia. Dowiedzieli się całkiem sporo, na pewno tyle by w spokoju wrócić do hotelu, a potem do Albuquerque. Myśl iż w każdej rzeczywistości wpadali na siebie i stawali się nierozłączni działała jak plaster na ranę, jak miód na ich serca. Nie musieli się już niczego obawiać. Chwycili się za ręce i powolnym krokiem ruszyli przed siebie.
– Halo! Przepraszam, przepraszam bardzo!
Gwałtownie odwrócili się do tyłu. W ich stronę biegł nie kto inny jak Marty McFly, w czerwonym bezrękawniku. Zatrzymał się dwa kroki przed nimi z szerokim uśmiechem.
– Przepraszam, ale to chyba należy do Pana.
Wyciągnął dłoń przed siebie, a gdy ją otworzył Emmett parsknął.
– No tak, ależ ze mnie gapa. Zapomniałbym swojego szczęśliwego ołówka.
– W taki razie dobrze, że go zauważyłem.
– Dziękuję – powiedział Emmett, a Marty, jego mąż, czuł, że wtapia się w płytę chodnikową. Przełknął ślinę, cholera, stał dosłownie centymetry od swojej młodszej wersji.
Młodszy Marty podrapał się nerwowo po karku, hmm, coś było na rzeczy.
– Musicie mi wybaczyć bezpośredniość, ale jesteście piękną parą. Zwróciłem uwagę na złączone dłonie.
– Bardzo nam miło – Marty Brown odzyskał zdolność mówienia.
– Pewnie długi staż, co?
– W tym roku mija trzydzieści lat.
Choć ślub ostatecznie wzięli później, to rok pięćdziesiąty piąty uznawali za początek wszystkiego.
Chłopiec gwizdnął z uznaniem.
– Wow, niesamowite! Zatem życzę kolejnych trzydziestu. To musi być niesamowite uczucie mieć obok cały czas tę samą osobę.
Marty uśmiechnął się.
– Powiem ci to co powtarzam każdemu. Ta osoba jest zawsze bliżej niż ci się wydaje.
Nie dało się nie zauważyć iż chłopak mimowolnie zerka w stronę restauracji. Tak, siedziała tam w końcu jego osoba.
– Zapamiętam. Miłego wieczoru! - pomachał im na pożegnanie po czym pobiegł w stronę knajpy.
Jeszcze przez kilkanaście sekund, Marty i Emmett patrzyli w tamtym kierunku, każdy pogrążony we własnych myślach, aczkolwiek wciąż trzymający się za ręce. Surrealistyczna ekscytacja szczelnie ich otuliła, czuli, że pobyt w Hill Valley odciśnie na nich piętno, nie spodziewali się tylko, że będzie tak przyjemne. Młodszy mężczyzna westchnął po czym wtulił się w swojego męża i pozwolił mu się prowadzić. Było chłodno, wręcz mroźno, ale im to nie przeszkadzało. Lampy oświetlały ulice pomarańczowym światłem, w niektórych oknach można było dostrzec kolorowe lampki, w końcu grudzień zbliżał się wielkimi krokami.
Nadchodzący nowy miesiąc nie robił na nich żadnego wrażenia. Strach i zwątpienie zostawili daleko za sobą, kroczyli pewnie w stronę przyszłości jarzącej się tylko jasnym blaskiem.
∑ ∑ ∑ ∑ ∑ ∑
Restauracja opustoszała, większość klientów opuściła lokal kierując się na spacer bądź do domu. Chłopak w czerwonym bezrękawniku wrócił do stolika z talerzem.
– Domówiłem nam trochę frytek, jestem głodny.
– Ty zawsze jesteś głodny.
Przewrócił oczami nie komentując tego. Wsunął do buzi frytkę i pochylił się na kartką papieru. Przez chwilę obserwował ją udając, że rozumie co jest tam napisane, w rzeczywistości nie miał zielonego pojęcia. Pochwycił drugą frytkę.
– Całkiem nieźle wyglądam w marynarce, prawda?
Mężczyzna podniósł wzrok z kartki spoglądając w oczy chłopaka.
– Ujdzie – rzucił jednocześnie śmiejąc się z miny towarzysza. – Żartowałem przecież, wyglądałeś bardzo ładnie.
– Nie wiedziałem, że twoje włosy da się spiąć, musisz kiedyś spróbować. A w ogóle – chłopiec poprawił się na krześle – wiesz, że są trzydzieści lat po ślubie.
Emmett uśmiechnął się szeroko, wsuwając dłoń pod stół by oprzeć ją na udzie Marty'ego.
– Dobrze wiedzieć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro