Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Sobowtór (dodatek)


Kilka scen, które myślę, że fajnie podsumują poprzedni shocik. 


Riverside Drive od zarania dziejów była nazywana ulicą Chaosu. Nie sposób było przewidzieć wydarzeń, które mogłyby się na niej lub w jej okolicach wydarzyć. W latach pięćdziesiątych mieściły się na niej głównie domy mieszkalne i to nie byle jakie, bo większość posiadała status rezydencji a nawet willi. Aczkolwiek, kto na niej mieszkał ten wiedział, że żadna z rodzin wzorem do naśladowania na pewno by nie została. I tak to się właśnie zaczęło. Plotka goniła plotkę, wóz policyjny przyjeżdżał coraz częściej, wartość ziemi spadała i ulica przestała być atrakcyjna. Rodziny się wyniosły sprzedając swoje skrawki rozwijającym się korporacjom (mającym dalekosiężne plany względem każdego pojedynczego metra kwadratowego) i miejsce zmieniło się nie do poznania.

W latach osiemdziesiątych ulica ta przestała się w jakikolwiek sposób wyróżniać. Władze miasta działały w tempie ekspresowym, inwestycja goniła inwestycję zatem w przeciągu kilku lat każda uliczka w Hill Valley wyglądała tak samo. Neonowa, kolorowa, naładowana fastfood'ami, aptekami, pralniami i sklepami z VHS'ami – urbanizacja jak się patrzy.

Jeden jedyny budynek przy Riverside Drive 1640 pozostawał odporny na mijający nieubłaganie czas. Garaż Doctora Emmetta Browna tak mocno osiadł na ziemi, wbił się w żyzną glebę, że żaden huragan, tornado czy nawet powódź nie były by w stanie go ruszyć – tak w każdym razie mówiono na mieście. Własność naukowca, jego azyl obrósł legendą, stał się wręcz mitem; ludzie nie mieli pojęcia co działo się za zamkniętymi drzwiami, jak wspaniałe i ponadczasowe wynalazki są konstruowane. Wiedzieli natomiast, że jest to dziwne i szalone i lepiej w okolice podjazdu się nie zbliżać. Nawet dzieciaki chcące trochę narozrabiać nie widziały w tym miejscu nic ciekawego, po tym jednym razie gdy pokryli zewnętrzną ścianę zgniłymi jajkami mając nadzieję, że wybawią naukowca ze środka- po prostu przestali się w tej okolicy pojawiać. Nic się nie wydarzyło, Brown nie wyskoczył z siekierą (jak zakładali), nie złożył nawet zawiadomienia – co to była za frajda skoro po wszystkim wrócili do swoich domów bez płynącej w żyłach adrenaliny.

Wszystko to było w obecnych czasach bardzo Brownowi na rękę. Nikt nie zawracał mu głowy, nie dobijał się do drzwi, nie nachodził z chęcią sprzedaży odkurzacza, maszyny do szycia czy ekspresu do kawy (po za tym, sam mógł sobie je skonstruować). Ten dość spory kawałek ziemi należał tylko i wyłącznie do niego, a w mieście nawet takim jak Hill Valey święty spokój był rzadkością.

Mógł bez stresu, delikatnie (pojęcie względne) obrócić Marty'ego tak by teraz ten był wciskany w materac. Uwielbiał ten moment oraz dźwięki, które chłopak z siebie wydawał, Great Scott, niby pełne zaskoczenia a przecież robili to już tyle razy, że o zaskoczeniu nie powinno być żadnej mowy. Chwycił oba jego nadgarstki układając mu je nad głową, ciało chłopca wygięło się w łuk ocierając bezwstydnie o jego własne – oto mu chodziło. Kiedy udało mu się prawą, wolną dłoń wcisnąć pomiędzy prześcieradło a pośladki Marty'ego niwelując tym samym jakikolwiek dystans, jęknął z rozkoszy.

Słodki Jezu! Jaki ten chłopak był cudowny! Stworzył w swoim życiu wiele, wiele dziwnych i skomplikowanych urządzeń, udało mu się przecież przenieść w pieprzonym czasie, ale żadna z tych rzeczy nie mogła się równać z uczuciem jakie ogarniało go gdy trzymał w ramionach Marty'ego McFly'a. Niewinnego młodego mężczyznę, który tak wiele dla niego zrobił i właściwie wciąż robił. Dbał i opiekował się Brownem, gdy naukowy szał stawał się nie do zniesienia. Pilnował w miarę regularnych posiłków, co jakiś czas odciągał od pracy zabierając na spacer, ale raczej daleko od centrum, bardziej w stronę parku na obrzeżach by pobył choć trochę w otoczeniu natury. I przede wszystkim cały czas obok niego był. Od traumatycznych wydarzeń z sobowtórem Emmetta minęło pół roku i od tamtej pory nie rozstali się na dłużej niż kilkanaście godzin. Tylko dlatego, że Marty wciąż mieszkał z rodzicami i co jakiś czas musiał się u nich pojawiać.

Nie żeby oto prosili. Nowi (jak lubił ich nazywać w myślach Marty) George oraz Lorraine McFly zajęci byli sobą i swoimi sprawami, nie przeszkadzał im fakt, że syn praktycznie stał się gościem we własnym domu. To Marty czuł, że chce zjeść z nimi kolację, posłuchać co ciekawego robili i może nawet zagrać w planszówkę. Czasem potrzebował pobyć wśród swojej rodziny, by zaraz potem lecieć z powrotem na Riverside Drive i rzucić się bez owijania w bawełnę na swojego najlepszego przyjaciela.

Tak jak to zrobił wczoraj.

– W co w ciebie wstąpiło, panie Brown? – Marty zapytał figlarnie, z trudem łapiąc oddech.

Można powiedzieć, że dzień zapowiadał się wystrzałowo po takim poranku. Pogłaskał mężczyznę po włosach, Emmett był w podobnym stanie i chyba nie zamierzał z niego zejść. Nie żeby mu to przeszkadzało.

– Wątpisz w moją – głęboki oddech – siłę, panie McFly? – wydyszał mu wprost do ucha.

Chłopak parsknął śmiechem.

– Ja? Nigdy! Od wczorajszego wieczora pokazujesz mi, że masz jej całkiem sporo. Jestem pod wrażeniem.

Naukowiec dźwignął się na dłoniach i zawisł tuż nad ustami kochanka.

– Naprawdę?

– Mam pokazać?

– Nie zaszkodzi dowieść tego stwierdzenia.

Wymienili się długim, leniwym pocałunkiem. Oboje byli zachwyceni tym nowym etapem w związku, bo wiele on ułatwił. Nie musieli się już zastanawiać czy moment na objęcie drugiego ramionami jest właściwy, czy oparcie się o ramię drugiego nie sprawi, że zmienią do siebie stosunek i będzie dziwnie. Robili to co akurat przyszło im na myśl, intymność stała się swego rodzaju przyjaciółką, nie było mowy o wstydzie. Byli w związku, pragnęli siebie nawzajem, oto cała historia.

– Coś ci chodzi po głowie, widzę ten błysk w oczach. Coś kombinujesz.

Emmett przewrócił oczami wracając do swojej ulubionej czynności – zamykania ust chłopaka swoimi.

– Hej, hej! Ty zdajesz sobie sprawę kogo trzymasz w łóżku? Ja miałbym odpuścić? No już, proszę mi się ładnie spowiadać.

– Marty, błagam, nie mieszaj w to religii. Szczególnie leżąc nago ze starym facetem, który przed chwilą z ciebie wyszedł.

To była dość świeża rzecz, ale od samego początku niesamowicie Marty'ego kręciła. Emmett Brown używający seksualnych określeń doprowadzał go do wrzenia. Starał się jednak nie dać tego po sobie poznać.

Odchrząknął.

– Nie chcesz mówić, dobrze. Trudno – przejechał dłonią po piersi mężczyzny kierując się w górę, w stronę karku, specjalnie tam. – W takim razie dzisiaj po szkole pojadę do rodziców. Wiesz, pomogę mamie wybrać strój na bankiet – opuszkami palców kreślił małe kółeczka – a to trochę zajmie.

– Ty mały, niewyżyty diable – wysyczał Emmett przez zaciśnięte zęby.

Gdy tylko chłopak odkrył jak działa na przyjaciela ten dotyk, za każdym możliwym razem to wykorzystywał. Cwane i przydatne.

– Niech ci będzie, coś planuję. Nic dużego, po prostu podsumowanie pewnego etapu. Dowiesz się niedługo, wszystko ci opowiem.

– Słowo! – dodał widząc, że Marty nie jest przekonany. – Naprawdę jestem szczęśliwy Marty, nie tylko dlatego, że możemy robić to, ale tak ogólnie. Byłem idiotą myśląc, że coś mogłoby mnie zastąpić. W życiu, za żadne skarby bym nie oddał tych chwil.

Chłopakowi parę rzeczy cisnęło się na usta, ale postanowił zostawić je na kiedyś tam. Za chwilę będzie musiał pakować się do szkoły, zdecydował że te kilka minut wykorzysta na coś znacznie przyjemniejszego niż gadanie.

∑ ∑ ∑ ∑ ∑ ∑

Przerwa obiadowa ciągnęła się w nieskończoność. Marty wcale nie był głodny, gmerał widelcem w potrawce z kurczaka bez przekonania. Cóż, pachniała jakby miała co najmniej dwa tygodnie, wyrzuci ją do kosza przy wyjściu ze stołówki. Skupił się na kartonie z mlekiem, uśmiechnął się. Kilka takich samych stało w lodówce u Emmetta, pilnował by ten dostarczał swojemu organizmowi potrzebne składniki, więc wieczorami gdy oglądali teleturniej wyciągał dwa.

Emmett Brown. Rumieniec od razu zakwitł na jego buzi. Normalnie skuliłby się na krześle, ale od jakiegoś czasu miał gdzieś czy ktoś to zauważył. Ba, był z tego dumny. Miał faceta. Dojrzałego faceta z krwi i kości, który co prawda zazwyczaj zachowywał się jak dziecko, ale to tylko dodawało mu uroku. Jasne, szkoda, że nie mogli chodzić razem do szkoły, trzymać się za ręce i całować za koszami na boisku, oglądać mecze, grać w jednej drużynie. Pewnie śmiesznie by to wyglądało. Obecny stan rzeczy też był wyjątkowy i liczyło się tylko to, że mieli siebie. Siebie nawzajem. W każdej możliwej pozycji.

– Widzę, że ktoś znowu dorwał się do spodni Marty'ego McFly'a.

Jennifer przysiadła się do jego stolika, opadając na krzesło naprzeciwko. Choć ich związek się rozpadł cały czas nieźle się dogadywali, mogli na sobie polegać na przykład w trzymaniu buzi na kłódkę. Tak, Jennifer wiedziała o jego sekrecie. Swoją drogą już dawno coś podejrzewała.

Chłopak potarł nerwowo kark. Wciąż dość śmiesznie rozmawiało mu się z byłą dziewczyną o obecnym związku.

– A co? Zazdrosna?

Wystawiła mu język.

– Dupek z ciebie wiesz? Kibicuję wam z całego serca. Poza tym wystarczy jedno spojrzenie by się domyślić, że sam się w łóżku nie przewracałeś.

Nachyliła się by przeczesać mu włosy i poprawić kołnierzyk.

– Dzięki. Zaspaliśmy i musiałem biec żeby Strickland znowu się nie przyczepił.

– Szalony naukowiec sprawia, że Marty McFly staje się porządnym uczniem – wyszeptała – Kto by pomyślał.

Kopnął ją zaczepnie w kostkę.

– Po prostu samo to, że jesteśmy razem może nam przysporzyć wiele problemów. Nie chcę rzucać się w oczy.

– Z taką buźką będzie to trudne, kochany. A właśnie! – sięgnęła do kieszeni i podała mu małą zwiniętą karteczkę.

To była wiadomość od Doktorka. Marty'emu żołądek podszedł do gardła. Co ten facet planował!

– Halo! – dziewczyna pomachała mu przed oczami sprowadzając z powrotem na ziemię – Powiesz mi o co chodzi, bo na tę chwilę wyglądasz jakbyś za chwilę zejść z tego świata. Oświadczył ci się czy co?

McFly zacisnął palce na kartce. A co jeśli właśnie oto chodziło. To dziwne zachowanie z rana właściwie ciągnęło się od tygodni, tylko wcześniej chłopak nie zwracał na nie uwagi. Zwalał to na poczet pierwszego tak poważnego związku naukowca. Fakt, byli w sobie zakochani od bardzo dawna, ale...zaręczyny?! Nie, nie. Na pewno niepotrzebnie wpadał w panikę. W ciągu tych sześciu miesięcy ani razu nie poruszyli tematu ewentualnego ślubu i budowania wspólnej przyszłości. Marty podkreślał, że podoba mu się to oddalenie od schematu, są wyjątkową parą na własnych zasadach.

Aczkolwiek Doc gotowy był zostawić Marty'ego ze zbudowaną przez siebie kukłą, by ten nie został sam na stare lata. Cholera, może jednak chodziło o pierścionek. Emmett nawet wspomniał rano o podsumowaniu pewnego etapu!

– Marty!

McFly potrząsnął głową.

– Nie, nie...w sensie chce żebyśmy się spotkali o zachodzie słońca na parkingu przy Lone Pine Mall.

– Jak uroczo, randka o zachodzie słońca. Nie sądziłam, że Brown to taki romantyk.

No właśnie, był romantykiem do kwadratu.

– I to jeszcze jak.

Po chwili dopiero zauważył, że dziewczyna przeniosła się na krzesło obok niego. Tak łatwiej było szeptać.

– Hej, ja żartowałam z tymi oświadczynami. Mam nadzieję, że nie jesteś zły.

Chłopak westchnął.

– Nie jestem, po prostu Emmett od jakiegoś czasu inaczej się zachowuje, to jest inaczej niż zwykle. Umiem wychwycić takie zmiany i boję się, że on może naprawdę chce to dzisiaj zrobić. Co nie znaczy, że bym tego nie chciał, ale –

– Marty, musisz wziąć głęboki wdech. Doktor Brown złapał mnie przed szkołą, bo akurat przechodziłam obok głównego wejścia. Miał zamiar dać ci tę karteczkę osobiście, ale nie wiedział czy cię znajdzie a wolał uniknąć między innymi spotkania ze Stricklandem. Umiem czytać ludzi i chyba nie raz ci to udowodniłam, według mnie chce cię po prostu zabrać na pierwszą randkę poza domem. Będzie w końcu w miejscu publicznym. Na tyle na ile go znam z twoich opowiadań raczej po pierwsze wiedziałabym o zaręczynach bo bym mu pomagała w przygotowaniach, a po drugie zrobiłby to w bardziej ustronnym miejscu. Ten parking wiele dla was znaczy, wiem, ale romantyk postarałby się bardziej.

No dobra, Jennifer miała sporo racji. Odetchnął głęboko i schował karteczkę do kieszeni.

– No chyba, że właśnie go obraziłam i naprawdę zamierza przed tobą tam klęknąć. Jak coś to tego nie słyszałeś.

Szturchnął ją łokciem gdy kierowali się na ostatnią lekcje.

∑ ∑ ∑ ∑ ∑ ∑

Droga na parking przy Lone Pine Mall była porównywalna emocjonalnie do konfrontacji z sobowtórem Browna, gdy już wiedział, że ten nie odpuści. Nie wziął ze sobą deskorolki, tak się stresował.

Znaczy czasami gdy już prawie zasypiali, a Emmett wtulał się w jego plecy myślał o tym. Zastanawiał się czy kiedyś zamieszkają razem, tak już oficjalnie, a jak tak to gdzie. Czy kupią dom? Czy w ogóle zostaną w Hill Valley? Czy kiedykolwiek wyjdą ze swoim związkiem na ulicę?

Zdawał sobie sprawę, że ten związek będzie trudny. Bardzo trudny. Czeka ich jeszcze wiele przeciwności szczególnie związanych z ludźmi, którzy nigdy nie zrozumieją tego uczucia. Niby powtarzał, że ma to gdzieś, ale bądźmy szczerzy, to nigdy nie jest prawda. Zawsze prędzej czy później takie komentarze wpływają na związek, nawet tak silny jak ich. Obawiał się też, że Doktorek może się w pewnym momencie wycofać, stwierdzić, że nie potrafi spojrzeć na chłopaka bez myśli o wieku. Że pragnie zestarzeć się w samotności jedynie odwiedzając Marty'ego jak dobrego znajomego.

Nie, Marty by się na to nie zgodził. Albo są razem albo nie. Nie było innej opcji. Do tej pory powiedzieli sobie już tyle słów, złożyli obietnice, wyznali sobie miłość – to nie były żarty czy pierwsze lepsze zauroczenie. Oni mieli być razem już na zawsze. Jeśli jedna strona miała wątpliwości to czy był sens się w to pakować. Prawdopodobnie sam się teraz w to wszystko wkręcał, ale takie były fakty. Kochał Emmetta całym swoim sercem aczkolwiek niepewność go nie opuściła. Delorean stał w garażu i był sprawny, można było wsiąść i odjechać.

Można było zbudować kolejny szalony wynalazek...

Prawą dłonią starł formującą się w oku łzę. Kurwa, to pewnie zwykła, romantyczna randka pod cudownym niebem, a on zastanawia się nad siłą swojego związku.

Marty, ogarnij się chłopie.

O drżących nogach dotarł w umówione miejsce. Kremowy Packard z pięćdziesiątego piątego stał mniej więcej na samym środku. Emmett opierał się o jego bagażnik i wyglądał...przepięknie. Białe spodnie cudownie kontrastowały z brązowymi lakierkami, a ciemna kurtka jeansowa odejmowała lat. Z okularami przeciwsłonecznymi wyglądał jak wyjęty z reklamy drogich perfum. Marty zauważył, że odkąd byli razem Brown bardziej zwracał uwagę na swój wygląd. Nagle w jego szafie pojawiły się nowe ubrania, tę kurtkę jeansową doradziła mu Jennifer (tak, byli razem na zakupach i ploteczkach, Marty wciąż nie mógł w to uwierzyć).

Kiedyś chciał mężczyznę oto zapytać, nawet zapewnić, że nie ma potrzeby by się zmieniał, mu wygląd Browna nigdy nie przeszkadzał, ale porzucił ten pomysł. Skoro gołym okiem widać, że naukowca to cieszyło, to właściwie nie było tematu.

– Trzeba było powiedzieć to bym się lepiej ubrał – zagadnął Marty zajmując miejsce tuż obok, siadając na bagażniku. Niestety wzrost robił swoje.

– Wyglądasz cudownie jak zawsze.

– Ty za to wyglądasz sexy.

Doktorek parsknął śmiechem.

– Zakodowałem, częściej zakładać jeans – westchnięcie – Pięknie tu, prawda? Uwielbiam tutaj przyjeżdżać i patrzeć w niebo, ma w tym miejscu najpiękniejsze odcienie.

Chłopak zgodził się z przyjacielem, robiło to wrażenie. Choć to naukowiec zdawał się mieć zawsze za mało czasu na wszystko, to właśnie on nauczył Marty'ego zwracać uwagę na te drobne szczegóły. Na zapach świeżo zaparzonej kawy, skoszonej trawy czy jeziora tuż po tym jak słońce schowa się za widnokrąg. Niesamowite doświadczenie.

– Marty, nie przedłużając, chciałbym ci coś dać.

No i kurwa jednak miał rację. Boże, to już. Za chwilę jego facet wyciągnie to małe pudełeczko i klęknie, a on nie będzie w stanie wydusić z siebie najmniejszego słowa i zrujnuje jeden z najważniejszych momentów w całym ich związku.

A było tak cudownie.

– Jeszcze mam całkiem niezłe oko, a palce nie trzęsą się tak mocno.

Brown wyciągnął pudełeczko, ale nie było w nim pierścionka jak zakładał chłopak. W środku znajdowała się prześliczna, złota bransoletka z małym serduszkiem.

– Mój tata robił mamie biżuterię, hobbystycznie, ale miał do tego talent. Nauczył mnie co nieco aczkolwiek moje zainteresowania wystrzeliły w innym kierunku i nigdy nie miałem okazji by do tego wrócić – schował pudełeczko z powrotem trzymając w palcach swoje dzieło – Nigdy nie miałem kogoś komu mógłbym coś takiego podarować. Mogę?

Spojrzał w oczy Marty'emu, któremu zaschło w gardle. Ręka sama wystrzeliła w stronę mężczyzny, pozwolił by zapiął mu tę delikatną bransoletkę na nadgarstku. Była śliczna, a w promieniach zachodzącego słońca nawet bardziej.

Spletli ze sobą dłonie tak bardzo do siebie pasujące.

– To co jest między nami to poważna sprawa, nie traktuję tego jak byle jakiej znajomości. Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu, Marty. Nie chciałem by pójście do łóżka było tym co zapoczątkowało nasz związek. Seks jest cudowny i zawsze będę to powtarzał, ale to nie wszystko. Kocham budzenie się przy tobie, wspólne jedzenie, oglądanie programów i spacery, nie chcę się z tym nigdy rozstawać.

– Nie musisz – chłopakowi wymsknęło się na głos. Cholera, miał to zostawić w myślach.

Brown uśmiechnął się mocniej ściskając dłoń.

– To miłe, ale pamiętam siebie w twoim wieku. Boże, ile ja chciałem rzeczy zrobić, ile ja chciałem odkryć! Ile zobaczyć! Nie chcę żebyś przez wzgląd na mnie zamykał sobie drogi. Tyle jeszcze przed tobą, tyle jeszcze przed nami. Chciałbym żebyś wiedział, że pojadę za tobą wszędzie. To nieprawda, że na stare lata człowiek chce osiąść w jednym miejscu. W każdym razie ja na pewno nie chcę. Zrobię wszystko by być tam gdzie ty, bo cię kocham Marty. Cholernie bardzo. Nie wyobrażam sobie życia, w którym nie ma ciebie. To będzie trudne, ale nie dam się spławić. Wydawało mi się, że to takie proste, powiedzieć ci, że wiek jest dla nas przeszkodą. Ale prawda jest taka, że po pewnym czasie, po tym jak głupota by mnie opuściła – znalazłbym cię i błagał o wybaczenie.

O żesz ty! Jasna cholera! Przenajświętsza.

Marty McFly przełknął głośno ślinę po czym się rozpłakał. I jednocześnie roześmiał.

– Marty, wszystko w porządku? Boże, to przez to co powiedziałem?!

– Nie...nie, znaczy tak, ale nie. 

– Uderzyłeś się w głowę? Mówiłem, żebyś uważał na tej deskorolce, bo kiedyś coś się stanie!

Chłopak wciąż się śmiejąc pociągnął nosem i przyłożył dłoń do ust mężczyzny.

– Ciii. Czekaj, daj mi chwilę.

Doktorek obserwował jak jego chłopak bierze kilka głębokich wdechów i powoli się uspokaja. Gdy to mu się udało wstał i stanął między nogami mężczyzny chwytając go za ręce.

– Wybacz to coś przed chwilą. Ten prezent jest prześliczny, dziękuję ci bardzo. Też masz do tego talent – prawą dłonią zgarnął kilka białych kosmyków z policzka i założył mu je za ucho – Ja po prostu cały dzień myślałem, że chcesz mi się oświadczyć. To zachowanie z rana, potem liścik i to jak zajebiście wyglądasz, no sam rozumiesz. Nie żebym nie chciał, bo kto wie co przyniesie przyszłość, ale to byłoby trochę za wcześnie moim zdaniem.

Brown najpierw zrobił oczy jak pięć złotych, a chwilę później roześmiał się wesoło, podobnie jak Marty.

– Skarbie, po pierwsze przynajmniej ze sto razy bym przegadał z tobą ten temat. Po drugie poprosiłbym o pomoc Jennifer, a po trzecie naprawdę myślałeś, że poproszę o rękę miłość mojego życia na obskurnym parkingu przy centrum handlowym?! Znasz mnie chyba na tyle dobrze by wiedzieć, że wybrałbym bardziej ustronne miejsce.

A niech cię Jennifer!

– Tak, dokładnie to samo przyszło mi na myśl.

Chłopak pochylił się do przodu opierając dłonie na masce bo obu stronach bioder Emmetta. Ich usta dzieliły milimetry.

– Dziękuję ci za te słowa, za to jak się o mnie troszczyć. Jeszcze wiele takich rozmów przed nami, ale damy sobie radę ze wszystkim. Ja sam nie wiem co tam na mnie czeka, na nas, aczkolwiek jestem dobrej myśli. W każdym razie z tobą u boku wszystko musi się udać.

To Doktorek zainicjował pocałunek. Chwycił policzki chłopaka i z całą siłą wpił się w jego usta. Usta, które smakowały jak to niebo nad nimi, jak rosa o poranku, jak najpiękniejszy prezent jaki kiedykolwiek ktoś komuś podarował.

Marty oparł dłonie na udach naukowca, prawie powbijał mu przez materiał paznokcie w skórę. Brown zawsze całował jakby jutra miało nie być, jakby to był ich ostatni pocałunek. Splatał żarliwie ich języki, przejeżdżał po podniebieniu, zaciskał palce na skórze. Coś jak pijawka. Seksowna, urocza pijawka.

– Doc, nie żeby mi się to nie podobało, bo chyba już zdążyłeś wyczuć, że bardzo, ale jesteśmy w miejscu publicznym.

– Jakbyśmy już nie stąpali po cienkim lodzie, kochanie.

Skarbie kochanie – Doc chyba bardzo chciał by skończyli dzisiaj w zimnej celi aresztu za stosunek w nieodpowiednim miejscu.

– Ale masz rację, powinniśmy już wracać. Swoją drogą, myślisz, że po co ja się tak odstawiłem.

– Wodzisz na pokuszenie.

– A ty dajesz się złapać.

Niechętnie odsunęli się od siebie, jak dobrze, że nikogo tu nie było. Brown już kierował się w stronę drzwiczek gdy Marty wskoczył mu w drogę.

– A! A! Ja prowadzę.

– A to niby dlaczego?

– Bo będę w domu szybciej od ciebie, zapraszam na miejsce dla pasażera.

Uśmieszek i przewrócenie oczami. Zajęli miejsca, zapięli pasy, chłopak sprawdził lusterka.

– I kto by pomyślał, że w tym wieku będę pędził na złamanie karku by dobrać się do spodni chłopaka z przyszłości, by zedrzeć z niego ubranie i sprawić by krzyczał tylko i wyłącznie moje imię.

McFly zacisnął dłonie na kierownicy. No drań. Drań i dupek.

– Coś się stało, kochany? Czyżby te słowa jakoś na ciebie działały?

Drań, dupek i seksowny szaleniec.

– Trzymaj się Doktorku, bo będzie trzęsło.

Z piskiem opon wyjechali z parkingu w wiadomym kierunku. Jennifer schowała aparat do torby i z uśmiechem na ustach skręciła w uliczkę do siebie. No co, przecież nie mogła przepuścić takiej okazji!

Kiedyś im te zdjęciapokaże. Może na weselu. 

Kto wie co przyniesie przyszłość.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro