Nowa, stara rzeczywistość
Kiedy dziewczyna proponuje żebyście obejrzały film z dzieciństwa, a ty kilka (kilkanaście) dni później piszesz shota. Tak właśnie było.
Miłej lekturki <3
Choć od podróży w czasie do roku 55' minęło dobre kilkanaście dni, umysł Marty'ego McFly'a nie potrafił skupić się na niczym innym. Błądził myślami po skwerze przed ratuszem, po wystroju Lou's Cafe, który podobał mu się bardziej niż chciałby to przyznać, a także wciąż pamiętał to niesamowite uczucie bycia podziwianym. Zagrał na balu swoich rodziców, nastolatkowie szaleli na jego widok, a on włożył w ten występ dwieście procent, wycisnął z siebie wszystko co się dało, był wtedy gwiazdą.
W czasie pobytu w latach pięćdziesiątych tyle się wydarzyło, tyle niewiarygodnych sytuacji, jakim cudem miał przestać o tym myśleć. Wciąż był tylko dzieciakiem (czemu oczywiście stanowczo zaprzeczał) hormony mu buzowały, a ilość emocji przepływających przez jego ciało w ciągu minuty była zatrważająco duża. Od miesiąca próbował przyzwyczaić się, że jego mama prawie do każdego posiłku pijała wodę z lodem i limonką, ojciec jeździł na spotkania autorskie po calusieńkich Stanach, brat czesał codziennie włosy grzebieniem, a za siostrą latał chyba każdy chłopak z Hill Valley. Jakby znalazł się po drugiej stronie lustra, z tym że on wciąż pamiętał jak to wyglądało zanim wsiadł do DeLoreana.
Bolał go fakt, że nie miał wspomnień z „tą" rodziną, mógł się tylko domyślać jak to było gdy mama kładła go do snu i całowała w czoło (w starej linii czasowej Lorraine robiła to sporadycznie, pamiętał może ze dwa takie razy, a tutaj - gdy miała ku temu okazję), jak tata czytał mu swoje przedziwne historie na dobranoc, jak nazwisko McFly nie było postrzegane jako coś czego by się wstydził. Tego ostatniego doświadczał w szkole, nagle rówieśnicy zbijali z nim piątki, siadali z nim na stołówce i zapraszali na domówki. Był cool chłopakiem, był kimś. Tyle, że nie bardzo mu się to podobało, nie łechtało ego. Może trochę, w końcu miał swój zespół, który koncertował po wszystkich placówkach w okolicy. Ale nawet ta informacja nie sprawiła, że skakał z radości, przyjął to na klatę i ruszył dalej.
W każdym razie jeśli zerwanie z Jennifer miało służyć jako krok naprzód, to tak, właśnie tak się stało. Odkąd tylko ją zobaczył, gdy ocknął się w tym 85' czuł, że coś jest nie tak, że to nie jest jego Jennifer. Wyglądała tak samo, pachniała i poruszała się podobnie, ale patrzyła na niego zupełnie innym wzrokiem. Był najpopularniejszym dzieciakiem w klasie, a ona jego dziewczyną, niestety tak się miał ich związek. Kiedy pewnego dnia zapytał co by zrobiła gdyby nagle wyrzucili go z kapeli, odrzuciła dramatycznie głowę do tyłu śmiejąc się. 'Marty, głuptasie, tak się nigdy nie stanie, jesteś jego twarzą, reklamą, po co by mieli cię wyrzucać?' - taka była jej odpowiedź. I to był gwóźdź do trumny. Prawda, w swojej starej rzeczywistości czasami zastanawiał się co by było gdyby ich związek się rozpadł, wtedy widział to raczej w pokojowych tonach, rozeszliby się jako przyjaciele, znajomi. Jennifer nigdy nie robiłaby z tego dramatu na całe miasteczko, jak to miało miejsce tutaj.
O dziwo jedyne co słyszał od ludzi to 'tego kwiatu jest pół światu', wszyscy klepali go po ramieniu, a z byłej dziewczyny zrobiono wariatkę. Z początku próbował się tłumaczyć, że to nic złego, że tak zareagowała, ale nikt go nie słuchał, więc przestał. Najchętniej w ogóle przestał by chodzić do szkoły i wychodzić z domu, ale nie było to możliwe, jego życie toczyło się dalej.
W Hill Valey jednak było jedno takie miejsce do którego wciąż udawał się z szerokim uśmiechem na ustach, po szkole, w weekendy, po próbach zespołu, właściwie to cały swój wolny czas spędzał w garażu Emmetta Browna, który z racji ich wspólnego eksperymentu jedyny zdawał sobie sprawę z tego co przeżywa Marty i jak ciężko mu się dostosować.
Doc był pierwszą osobą, którą poinformował o rozstaniu z Jennifer, w końcu z takimi sprawami idzie się do najbliższego przyjaciela. A Doctor Emmett Brown był niewątpliwie jego najlepszym i jedynym przyjacielem.
To listopadowe popołudnie było wyjątkowo przyjemne, odepchnął się i nabrał prędkości, deskorolka sunęła po asfalcie gładko jak niejeden mijany samochód. Rodzice byli w szoku, że potrafi na niej jeździć, podobno nie lubił takich rzeczy. Wcale się nie dziwił skoro dowiedział się iż do tej pory (w nowym 85') wszędzie wożono go autem, młodszy Marty musiał być rozpieszczonym dzieciakiem, w końcu najmłodszy w rodzinie, chyba taka była już zasada, choć nie pamiętał jej ze swoich czasów. Wyhamował, podrzucił deskorolkę pod pachę i zapukał w drzwi garażu, ale nie jak „normalny" człowiek, tylko w rytm piosenki Johnny B. Goode. Od bliskiego spotkania z libijskimi terrorystami woleli z Brownem dmuchać na zimne. Chwilę to trwało, ale w końcu mężczyzna wpuścił go do środka. Pierwsze na co Marty zwrócił uwagę to cudowny zapach pieczonego kurczaka, który natychmiast uruchamiał ślinianki.
Choć Doc wydawał się wciąż być tym samym szalonym naukowcem o nieprzeciętnym ilorazie inteligencji, którego Marty poznał ponad trzy lata temu, odkąd wrócił z 55' jego Doktor zdecydowanie więcej gotował. Wcześniej chłopak nigdy, przenigdy nie widział przyjaciela przy kuchence, lubił sobie nawet żartować, że kuchnia w garażu to dekoracja, a tutaj proszę, pichcił i pichcił, w przerwach między eksperymentami rzecz jasna.
– Usiądź sobie przy stole Marty, zaraz podam obiad.
McFly potarł kark, to było tak surrealistyczne choć trwało od ponad miesiąca. Do tej pory Brown witał go obwieszony Bóg wie czym, z wyraźną ekscytacją opowiadając o nowym projekcie, na który wpadł Bóg wie kiedy. Teraz na dzień dobry serwował mu ciepłe posiłki, swoją drogą tak dobre, że Marty nie pamiętał kiedy ostatnio jadł coś w domu z rodzicami. Ci nie mieli nic przeciwko, chyba, no nie pofatygowali się, żeby z nim o tym porozmawiać.
Kurczak rozpływał mu się w ustach, pożarł cały talerz w kilka minut łącznie z warzywami. Śmieszne, bo nigdy za nimi nie przepadał, a tu proszę, teraz nie wyobrażał sobie obiadu bez nich. Kończąc posiłek udawał, że nie widzi iż Doc mu się przygląda, od wiadomego wydarzenia robił to praktycznie codziennie. Brown zawsze był miły, zawsze się uśmiechał na jego widok, słuchał go choć mówił o zdecydowanie nudniejszych rzeczach niż on, ale jakoś nie zauważył wcześniej by tak na niego patrzył...tak intensywnie.
Nie raz oczywiście chciał go oto zapytać, ale problem leżał po jego stronie, bo choć było to troszkę dziwne, to tak szczerze podobało mu się. Obawiał się, że gdy poruszy ten temat, Doc będzie próbował się pilnować. A tego zdecydowanie wolał uniknąć.
Standardowo pogadali o szkole, rodzicach, o być może nowym pomyśle Browna, a kiedy ten wstał od stołu by poszukać czegoś w notatkach, Marty miał okazję rozejrzeć się po garażu i dopiero wtedy to zauważył. Prawa część Deloreana nie była przykryta blado-szarą plandeką, a zza prawego przedniego koła wystawała czerwona rączka śrubokrętu, zupełnie jakby ktoś pospiesznie chciał narzędzie ukryć i tego nie zauważył.
– Zabrałeś się za naprawę wehikułu, prawda?
Emmett gwałtownie obrócił się, wzrok powędrował mu w stronę plandeki, przegryzł dolną wargę złapany na gorącym uczynku i wrócił do notatek, choć teraz przewracał je zdecydowanie chaotyczniej.
– Tak, znaczy coś tam dokręciłem, żeby mieć pewność, że nie spali mi chałupy.
Rozmowa o ponownym wyruszeniu w jakąkolwiek podróż ciążyła nad nimi od pamiętnego dwudziestego szóstego października, kiedy to Marty przeniósł się w czasie, a Emmett Brown nie zginął dzięki kamizelce kuloodpornej. Omijali ten temat szerokim łukiem, chłopak do tej pory męczył się z widokiem martwego przyjaciela, a ów przyjaciel miał tego świadomość, zatem nawet nie próbował rozpoczynać konwersacji. Co nie znaczy, że Marty nie zdawał sobie sprawy iż prędzej czy później Doc wróci do swojego najlepszego eksperymentu.
Eksperymentu na miarę cudu.
– Chcesz zrobić to ponownie? Chciałbyś się przenieść?
– Marty, proszę cię -
– Ja tylko pytam z ciekawości.
Swoją drogą chłopak nie miał pojęcia dlaczego po powrocie z 55' zaczął zwracać się do przyjaciela na ty. Jasne, wcześniej zdarzało mu się to, ale raczej sporadycznie, a tutaj jakoś tak wyszło, brzmiało bardziej naturalnie, szczególnie po tym wszystkim co przeszli. I nawet dość konkretna różnica wieku zdawała się w tym nie przeszkadzać.
Westchnięcie przerwało niezręczną ciszę.
– Wątpię by było to rozsądne po ostatnich wydarzeniach.
– No ale jeszcze kiedyś na pewno użyjesz Deloreana?
– Na razie skupmy się na zastanej rzeczywistości, mamy sporo do ogarnięcia, nie warto żyć przeszłością.
Ciekawe słowa użyte przez osobę, która dopiero co udowodniła, że przenoszenie się w czasie jest możliwe. Ugryzł się w język, cholera. Normalnie drążyłby temat, nie odpuścił tak łatwo. Tylko, że to Doc, a z nim wszystko bardzo szybko przechodziło ze skrajności w skrajność. Zapisał sobie w myślach by wkrótce do tematu wrócić.
Skąd mógł wiedzieć, że wróci do niego TAK szybko.
/\/\/\/\/\/\/\
Dwie godziny wertowania starych map, projektów i planów minęły jak z bicza strzelił. Parę dni temu Brown poprosił Marty'ego o pomoc w uporządkowaniu dokumentów, właściwie wszelkiej papierologii znajdującej się w garażu. Nie trzeba było eksperta by określić, że to praca na dobre kilka miesięcy, w końcu Doc zapisywał wszystko, zawsze i wszędzie, o czym nie pomyślał, chwilę później lądowało w zeszycie, na wyrwanej z notatnika kartce papieru czy czasami nawet na serwetce z jedzenia na wynos z Burger Kinga. Marty oczywiście się zgodził bo to równało się ze spędzaniem czasu w miejscu, które uwielbiał z człowiekiem, którego podziwiał.
– Myślę, że na dziś skończymy – powiedział Doc przeciągając się jak kot, długo siedzieli w jednej pozycji przy biurku. – Ogromnie ci dziękuję, z tobą ten proces jest szybszy i – podniósł się z krzesła – przyjemniejszy.
Marty McFly spłonął właśnie rumieńcem. A niech to szlag. Schował się za jednym z wielu wycinków gazet, a gdy Brown zniknął w sypialni by się przebrać, cisnął nim w stertę ułożonych przez nich samych dokumentów. Różne teorie chodziły mu po głowie, ale ta jedna była chyba najrozsądniejsza, to nie Doc się zmienił, tylko on. Do tej pory nie zwracał uwagi na słowa wypowiadane przez przyjaciela, na pojedyncze gesty, na spojrzenia bo...miał Jennifer.
I wcześniej nie cofnął się trzydzieści lat wstecz by spędzić kilka dni z jego młodszą wersją. Ot, taki szczegół.
Ubierając buty podrapał Einsteina za uchem, dobry Boże, nie zauważył do tej pory jego obecności.
Marty, weź się w garść
Oczy mimowolnie powędrowały mu w stronę Deloreana. Zerknął w lewo, Doc krzątał się po sypialni, a po chwili usłyszał wodę lecącą z kranu w łazience. Co mu szkodziło zerknąć, prawda? Podniósł się z ziemi i obszedł wehikuł. Za każdym razem, gdy był w jego obrębie, w jego pobliżu, czuł jakąś dziwną energię. Dziwnie przyciągającą energię, włoski jeżyły mu się na rękach, tak bardzo chciał do niego wsiąść. Wciąż słyszał w głowie strzały, zamykając oczy widział ciało doktora, a mimo to coś go ciągnęło do tego wynalazku. Jakby połączyła ich niewidzialna nić, jakby fakt, że się przeniósł w niej w czasie coś znaczył.
Przejechał dłonią po materiale wyczuwając pod nim maskę. Zagryzł wargę, a może by tak chociaż w nim usiąść, tak tylko na chwilę...
Nie mógł się powstrzymać, wślizgnął się do środka (stary nawyk) i położył dłonie na kierownicy. Wystarczy odpalić silnik i się rozpędzić, to takie proste, tak łatwe. Och, ile by dał, by znów poczuć te moc, by znów panować nad czasem, by znów zrobić coś czego nie mógł żaden żyjący człowiek na tej planecie. Oprócz Browna rzecz jasna.
Uśmiechnął się, rumieniec nadal zdobił jego policzki, zauważył to w lusterku. Oddech nieco mu przyspieszył, przymknął oczy, wsłuchał się w bicie swojego serca, adrenalina w szybkim tempie zamieniła ten odgłos w łomot. Wiedział, że Doc by się nie zgodził, ich dzisiejsza rozmowa go w tym utwierdziła, dla przyjaciela to był wciąż delikatny temat, rozumiał to na swój sposób, ale kurczę, mogli chociaż o tym porozmawiać na przykład siedząc w Deloreanie dla klimatu.
Oparł głowę o wezgłowie siedzenia, westchnął po czym zerknął na wyświetlacz pokazujący cel podróży. Zmarszczył czoło, licznik był ustawiony na dwudziestego listopada tysiąc dziewięćset trzydziestego roku! Co, czekaj, czemu Brown ustawił tę datę? Jednocześnie miał dowód, że przyjaciel rzeczywiście chciał się ponownie przenieść, tylko dlaczego akurat tak daleko w przeszłość. Co się wtedy wydarzyło? Dzięki szybkiej matematyce określił, że Brown miał wtedy zaledwie dziesięć lat.
Ciężko mu było sobie wyobrazić doktora jako malutkiego chłopczyka biegającego po podwórku, zapewne by przetestować nowy wynalazek. A może wolał wtedy siedzieć w pokoju i czytać książki, Marty nie wiedział kiedy dokładnie mężczyzna zaczął swoją przygodę z wymyślaniem tych dziwnych, ale jakże ciekawych rzeczy. Jaki był młody Emmett Brown? Kolejna fala pytań zalała jego głowę, serce nie przestawało łomotać w klatce, tak bardzo chciał wiedzieć! Wróć, musiał wiedzieć! Wyciągnie to z przyjaciela choćby siłą!
Rozejrzał się jeszcze po wnętrzu auta, na siedzeniu pasażera dostrzegł czarne okulary i średniej wielkości buteleczkę podpisaną jako generator snu.
Serio? Istniało coś takiego? Czy Doc już tego używał? Jeśli tak, to kiedy -
– Wygodnie?
Aha, czyli w taki sposób ludzie dostają zawału serca. Słodki Jezu! Podskoczył tak, że prawie przywalił głową w dach samochodu. Ciekawe jak długo przyjaciel mu się przyglądał, w środku stracił kompletnie rachubę.
Brown rzucił mu pytające spojrzenie.
– Idziemy? Twoja mama będzie zła, że wracasz tak późno.
Naprawdę, nawet łapiąc go na gorącym uczynku zamierzał omijać ten temat, co mu się stało?
– Po pierwsze nawet nie zauważy, a po drugie siedzę za kierownicą WEHIKUŁU CZASU – zaakcentował każdą sylabę – a ty zamierzasz rozmawiać o moim możliwym szlabanie. Doc, to jest twój wynalazek, jeden z najlepszych notabene, dlaczego nie chcesz o nim rozmawiać! I co do diabła wydarzyło się w tysiąc dziewięćset trzydziestym, że chcesz tam wrócić!
Delikatny, szelmowski uśmiech, którym obdarzył McFly'a opierając się obok niego o drzwi auta automatycznie zniknął, jakby Marty opowiedział najsmutniejszy żart świata. Mężczyzna wyprostował się, schował ręce do kieszeni płaszcza i ruszył w kierunku drzwi.
– Chodź Einie, idziemy odprowadzić Marty'ego do domu.
Chłopak dołączył gdy zapinał smycz Einsteinowi. Bez słowa opuścili garaż powolnym krokiem ruszając wzdłuż ulicy. Było już chłodno, zdecydowanie bardziej niż w ciągu dnia, pomarańczowe światła lamp oświetlały im drogę. Einie dumnie kroczył kilka kroków przed nimi.
Spacerowali w ciszy.
Powiedzenie przewietrzyć umysł chyba naprawdę coś w sobie miało, gdyż po wyjściu na zewnątrz Marty poczuł się, nie owijając w bawełnę, głupio. Doc wyraził swoje zdanie na temat podróży w czasie, w sensie od jakiegoś czasu między słowami komunikował mu, że nie chce o tym teraz rozmawiać, a on zamiast to uszanować to zachował się jak ostatni szczyl, który tupie nóżką. Cholera, nie był taki, nie chciał denerwować czy smucić Browna, a tak się niestety stało.
Idąc ze spuszczoną głową, ze wzrokiem wbitym w deskorolkę nie wytrzymał.
– Przepraszam, naprawdę przepraszam. Zachowałem się okropnie.
Emmett wypuścił powietrze z płuc, jakby tylko czekał aż chłopak odezwie się pierwszy.
– To nie twoja wina, Marty. Zasmakowałeś podróży w czasie, na twoim miejscu też nie przestawałbym o tym mówić. Niestety mnie trochę ta cała sytuacja przygniotła.
McFly przyspieszył by zagrodzić mu drogę, uniósł głowę by spojrzeć mu w oczy.
– Proszę, wytłumacz mi o co chodzi. Nie chce cię naciskać, ale mam wrażenie, że podczas naszych rozmów tylko ja opowiadam o tym jak się czuję, wyrzucam to z siebie, a ty milczysz. Słuchasz, co jest miłe, ale nie tylko na tym to polega. Komu masz opowiedzieć jak nie mnie.
Brown uśmiechnął się. W końcu.
– Wiem i dziękuję, ale potrzebuję czasu. Mogę cię zapewnić, że wrócimy do tego w najbliższej przyszłości. Zaufaj mi, proszę.
Nie miał tutaj żadnego asa w rękawie, przyjaciel prosił go o wstrzymanie się, musiał to zrobić. Wrócił na swoje poprzednie miejsce, to jest po prawej stronie Doca, nieco bliżej, by ręce podczas chodu ocierały się. Nie mogli przedyskutować problemu to chciał chociaż wesprzeć go fizycznie, jeśli miało to jakikolwiek sens. Brown się nie odsunął, więc chyba miało.
– To chociaż powiedz co się wydarzyło w latach trzydziestych, że planujesz tam kolejną podróż.
– Marty, nie naciskaj –
– Doc, ja po prostu z tobą rozmawiam, zobaczyłem na panelu datę i jako najmłodszy podróżnik w czasie jestem ciekawy, jako twój przyjaciel również jestem. Ta data musi być dla ciebie ważna –
Teraz to mężczyzna stanął przed nim, o mało się ze sobą nie zderzyli. Einie zaszczekał, też był zdziwiony zachowaniem swojego pana.
Szlag, mina Browna ścisnęła chłopaka za serce, to był czysty smutek.
– Odkąd kamizelka kuloodporna uratowała mi życie zastanawiam się nad wieloma sprawami, nawet mnie, choć pracuję nad tym od lat, trudno jest to wszystko pojąć, te zależności. Nie, ta data nie jest dla mnie ważna, to był jeden z najgorszych dni mojego życia, nie mam pojęcia czemu ją wpisałem na konsoli w Deloreanie, może dla własnego masochizmu, nie wiem. Muszę sobie to wszystko uporządkować w głowie, udaje mi się to gdy wpadasz do mnie do garażu i sobie razem pracujemy. To mnie relaksuje jak nic innego, więc jeśli tobie to nie przeszkadza, to chciałbym to kontynuować jak najdłużej. Niezmiernie wzrusza mnie fakt, że tak bardzo chcesz pomóc, doceniam to, ale wciąż jesteś tylko dzieckiem, które nie rozumie jeszcze, podkreślam JESZCZE, wielu rzeczy.
I znów ten tekst o byciu dzieciakiem. Czy naprawdę dostatecznie nie udowodnił, że już dawno nim nie jest?! Może i ma te siedemnaście lat, a wygląd co najmniej piętnastolatka, ale nie zamierzał na każdym kroku przepraszać za dobre geny. Wziął głęboki wdech. Jak już wcześniej sobie obiecał, odpuści na razie, ale tylko dlatego, że wszystko to dotyczy Doca, jego najlepszego przyjaciela. Ze względu na ich relację da temu spokój.
Tak, zostawi temat.
– Dobrze, niech będzie, ale podaj mi rękę na znak, że dotrzymasz słowa i w końcu się przede mną otworzysz.
Brown przewrócił oczami, ale dłoń uścisnął.
Kilka minut później stali już pod domem McFly'ów. George pomachał Emmettowi z podwórka, nie zdziwił go jego widok, bo ostatnimi czasy Doc odprowadzał chłopaka prosto pod drzwi, chyba w ramach podziękowań, że do późnych godzin wieczornych a czasem nocnych pozwalają synowi u niego przesiadywać. Lorraine była zadowolona, tak samo jak George, co z początku wytrąciło Marty'ego z równowagi, gdyż w starym 85', szczególnie mama nie tolerowała jego znajomości z Brownem. Lubiła przy kolacji kąśliwie komentować postać Doktora co wiele razy kończyło się kłótnią.
Przytulili się na pożegnanie, Einie polizał chłopaka po nosie i niechętnie ruszył z panem w drogę powrotną.
Po kolacji, która była wyjątkowo miła, cała rodzina zjadła ją w salonie opowiadając o śmiesznych sytuacjach z dnia dzisiejszego, Marty zamknął się w swoim pokoju rzucając się na łóżko. To jedno zdanie wypowiedziane przez przyjaciela krążyło mu cały czas po głowie.
To był jeden z najgorszych dni mojego życia
Co się wtedy stało? Świadomość, że Brown ma tyle lat na karku i tak wcześnie ktoś lub coś sprawiło, że zapamiętał tę datę jako coś strasznego, bolała Marty'ego chyba najbardziej. Położył się na poduszce wlepiając wzrok w okno. Pewien pomysł zrodził się w jego głowie, czuł go pod skórą, w kościach, wędrował już po każdym układzie w jego organizmie.
Teoretycznie, czysto teoretycznie, miał możliwość by to wspomnienie zmienić. Do cholery siedział dzisiaj w wehikule czasu, i to naprawionym bo gdyby nie był Doc nie wpisałby daty na konsoli. Usiadł, po czym znowu się położył. Czy ryzykował? Chyba jak nigdy w życiu. Znał stawkę, wiedział, że mogą czysto teoretycznie wyniknąć z tego niepożądane skutki. Wystarczyło, że zejdzie do salonu, widział je gołym okiem codziennie od miesiąca.
Tylko że po miesiącu w tym 85' niektóre z tych niepożądanych skutków zmieniły się w całkiem przyjemne. Wciąż nie mógł się do wielu rzeczy przyzwyczaić, ale koniec końców, nie było tragicznie. Zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później nowa rzeczywistość pochłonie go całkowicie i stanie się jej nierozerwalną częścią. Potrzebował czasu. Tak jak Brown.
A może właśnie dzięki tej zmianie szybciej dojdzie do siebie, nie będzie aż tak się tym wszystkim zadręczał, to musiało być coś wielkiego skoro do tej pory Emmett nie potrafił zebrać się w sobie. Po raz kolejny usiadł, tym razem opuszczając nogi na ziemię. Dobrze znany mu dreszcz przebiegł po jego kręgosłupie, poczuł w tej chwili to samo co w Deloreanie, tę ekscytację, tę uzależniającą adrenalinę.
To mogło się udać, to naprawdę mogło wyjść. Cokolwiek się wtedy Brownowi nie przydarzyło, on, jego najlepszy przyjaciel zmieni to w dobre wspomnienie. Choć w ten sposób mu pomoże, nie mógł pozwolić by tyle lat to za nim chodziło. A niech to szlag trafi jego dziecięcą upartość! Z tyłu głowy pojawiła się co prawda tyci – tyci iskierka strachu iż coś, coś malutkiego może pójść nie tak. Nikt nie miał na to wpływu, nawet Doc, jak to dzisiaj sam określił.
Rzucił się do biurka, wziął kartkę papieru i tak samo jak Emmett Brown miał w zwyczaju, począł rozrysowywać plan działania. Tym razem przenosząc się w czasie będzie gotowy, lata trzydzieste go nie zaskoczą. Przegryzł dolną wargę, te emocje go kiedyś zgubią, oj zgubią.
Największą zaletą jak i wadą Marty'ego McFly'a był fakt iż jeśli coś miało choć jeden procent szans na powodzenie, on musiał tego spróbować. Nie wybaczyłby sobie gdyby tego nie zrobił. To jeszcze mu z tego „dziecka", które próbował tak usilnie zakopać, pozostało.
/\/\/\/\/\/\/\
28 listopada 1985
Doc go zabije. Jak nic go zabije, zakopie w ogrodzie po czym wskrzesi by zrobić to ponownie. Marty był zgubiony, gdyż nawet tego typu myśli nie powstrzymały go przed realizacją planu, planu tak cholernie ryzykownego, że głowa mała. Zagłuszał głos rozsądku swoim typowym podejściem, raz kozie śmierć, raz się żyje...że niby jestem tchórzem?
Nie był, nie jest i nigdy nie będzie.
O godzinie szóstej rano zwarty i gotowy stawił się przed drzwiami garażu Doca. Wiedział, że przyjaciel jeszcze śpi, jeśli chodziło o sen to nie znał drugiego człowieka, który by miał TAK rozwalony zegar biologiczny. Brown kładł się bardzo późno i przez to obudzić go mogła tylko seria kilkunastu budzików, naprawdę, nic innego nie było go w stanie wyrwać ze snu. Marty uwielbiał się za tę wiedzę, kiedyś ją przetestował i nawet gitara przy uchu nie przebiła zegarów.
Akurat tutaj dziękował sobie w duchu za swoją dziecinność.
Ale wracając, kluczem ukrytym pod rośliną doniczkową otworzył drzwi i z sukcesem obszedł wszystkie zabezpieczenia, które sam z Emmettem montował w związku ze wspomnianym wcześniej twardym snem przyjaciela. To było zbyt proste, no jak mógł w ogóle zastanawiać się czy to dobry pomysł.
Teraz trzeba było tylko wyjechać Deloreanem z garażu, rozpędzić się na ulicy i voila, gotowe. O tym również pomyślał, przecież nie był amatorem. Wykorzystał generator snu, który znalazł w wehikule, by mieć pewność, że Doc na pewno się nie obudzi. Najpierw przetestował go na Einsteinie, który po jednym psiknięciu padł na swój kojec. Zagryzł wargę, żeby nie wydać żadnego głośnego dźwięku, tak na wszelki wypadek.
Wybacz Einie, ale to dla twojego pana
Ponowił całą akcję przy Doctorze, który nawet się nie poruszył, spał słodko na plecach z jedną ręką pod głową. Marty przysiadł na chwilę na łóżku, przeczesując lewą ręką odstające na wszystkie strony siwe włosy przyjaciela. Widok Browna, tak niewinnego i uroczego sprawił, że determinacja powróciła ze zdwojoną siłą. Nie pozwoli nikomu go skrzywdzić, tak wszystko poukłada, że Doc nie będzie musiał żyć z bólem przez tyle lat. On, Marty McFly, wszystko naprawi.
Emmett Brown i tak miał ciężko w życiu, Marty co prawda mało wiedział, ale zdawał sobie sprawę, że naukowcy, szczególnie ci z iskrą, nigdy nie mieli łatwo. Zasługiwał na trochę pomocy. Trącił delikatnie palcem wargi przyjaciela, nie wiedział czemu, po prostu w tym momencie, w tej chwili to wydawało się być oczywiste, naturalne. Wziął głęboki wdech, strzepnął ramionami i wsiadł do wehikułu. Bez żadnych niespodzianek wyjechał z garażu na środek ulicy.
O godzinie szóstej nie było tu prawie nikogo, Burger King się dopiero co otwierał. Zastanawiał się gdzie miałby się rozpędzić, by w tysiąc dziewięćset trzydziestym nie narobić bałaganu i został przy najmniejszej linii oporu, ulica Riverside Drive istniała w tym roku, tak wywnioskował ze zdjęć z książek, które przewertował. Kolejny wdech, sprawdzenie ustawień i można było przekręcić kluczyk w stacyjce. Teraz już nie było odwrotu, to był punkt graniczny, nie cofnie tego.
– To dla ciebie Doc – powiedział do siebie i wcisnął pedał gazu.
/\/\/\/\/\/\/\
28 listopada 1930
Rozbłyski towarzyszące przenoszeniu się w czasie na chwilę oślepiły chłopaka, drżącymi dłońmi wymacał klamkę i otworzył drzwi, zaskrzypiały. Serce prawdopodobnie wyskoczyło mu z piersi, bo już go kompletnie nie słyszał i nie czuł. Zamrugał, opierając się o maszynę.
Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, no to jest szansa jedna na milion! Zaparkował idealnie w uliczce, gdzie mógł wehikuł na czas pobytu ukryć. To tak jakby cały wszechświat chciał by Marty McFly trafił do lat trzydziestych, by mu się to wszystko udało. Uśmiechnął się szeroko, nie chciał zapeszać, ale kurde, naprawdę miał szczęście.
Zanim podekscytowanie całkowicie zamroczyło jego zdrowe myślenie, szybko przebrał się w garnitur, który znalazł na strychu, chyba należał do jego taty, gdy był w jego wieku, bo leżał jak ulał. Do tego założył kapelusz, który również znalazł w kartonie w domu, a który idealnie pasował do tychże lat. Mrugnął do siebie w lusterku, gdy poprawiał kołnierzyk, co jak co, prezentował się naprawdę dobrze i pierwszy raz odpowiednio do otoczenia. Taką miał nadzieję w każdym razie. Przykrył samochód plandeką, kluczyki schował do kieszeni i ruszył przed siebie. A zatem mógł już to oficjalnie powiedzieć, witajcie lata trzydzieste.
Godzina szósta w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym również była spokojna na ulicy Riverside Drive, choć tylko to było częścią, która wydała się być dla Marty'ego wspólna. Poranek dwudziestego listopada zapowiadał się na pochmurny, szary dzień, już samo to na pewno wpływało na nastrój. Rzeczą, która od razu rzuciła się Marty'emu w oczy, gdy powolnym krokiem przechadzał się wzdłuż chodnika był brak kolorów. Rok osiemdziesiąty piąty walił po oczach neonami z każdej strony, łączono kolory, które kompletnie do siebie nie pasowały, nie tylko w modzie ale także w budownictwie. Reklama goniła reklamę, każdy kolejny bilbord był większy od poprzedniego. Tutaj było spokojnie, stonowanie, odcienie szarości i brązu zdecydowanie dominowały.
Chłopak ukłonił się mężczyźnie, który go właśnie minął. Ten odpowiedział tym samym, dobrze było uważać na lekcji historii. Dodatkowo, miał też pewność, że ubrał się stosownie do okazji, mężczyzna wyglądał dokładnie, żeby nie powiedzieć, tak samo jak on. Wciąż nie mógł wyjść z podziwu swojego przygotowania, Doc powinien być z niego dumny.
No właśnie, Doc! Wybranie Riverside Drive do rozpędzenia Deloreana miało w sobie jeszcze jedną zaletę, Brownowie tu mieszkali, jeśli chciał znaleźć swojego przyjaciela w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym nie musiał daleko szukać. Zamierzał pokręcić się po okolicy, by nie zgubić go już na samym początku. Dwudziesty listopada wypadał w czwartek, Emmett zapewne szedł do szkoły.
Zapewne, bo tego Marty akurat nie wiedział, liczył na swoje nienaturalne szczęście. Na razie opłaciło mu się to z nawiązką. Usiadł na ławce po drugiej stronie ulicy podnosząc z ziemi zwiniętą w rulonik gazetę. Nagłówku nie dało się nie zauważyć, Wielka Depresja wręcz krzyczała na czytelnika. No tak, lata trzydzieste niestety nie były przyjemne, kryzys nadszedł i rozdeptał amerykańską gospodarkę, taki był właśnie skutek Szalonych Lat Dwudziestych (Roaring Twenties), w których Ameryka imprezowała i bawiła się jak nigdy wcześniej, a teraz przyszło jej za to zapłacić. Niestety ogromną cenę.
Przejrzał kolejne strony, ale nie skupiał się na nich totalnie, bardziej oglądał niż czytał, aczkolwiek obrazków było tu zdecydowanie mniej niż w kolorowych czasopismach z jego czasach. Minęła godzina i w okolicach siódmej drzwi domu państwa Brown otworzyły się i drobny blondynek, opatulony szalikiem po uszy wybiegł z jego wnętrza. Marty zacisnął palce na gazecie, słodki Jezu, chyba się na tę chwilę nie przygotował. Jego Doctor, jego Emmett jako dziesięcioletni chłopiec właśnie kroczył drogą wzdłuż ulicy, powolnym krokiem oddalał się od niego, a Marty jakby zastygł, nie wiedział co powinien zrobić, w sensie wiedział, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa.
Marty, rusz się
Jak dobrze, że jakieś trybiki w jego głowie jeszcze jako tako działały. Odrzucił gazetę na bok i ruszył powolnym krokiem za swoim przyjacielem. Starał się nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, podejrzany typ śledzący małego chłopca, złapany na gorącym uczynku, zapewne przez długi czas światła dziennego by nie ujrzał.
Idąc tak w pewnej odległości od Emmetta, zauważył, że ten macha w dziwny sposób prawą dłonią, z początku myślał, że poprawia sobie szalik, ale ruch powtórzył się jeszcze kilka razy i zdecydowanie nie był przypadkowy. Może w dzieciństwie miał taki tik, nie przypominał go sobie u Browna ze swoich czasów. Takim to oto sposobem doszli do dziecińca szkoły, chłopiec przyspieszył, więc Marty również. Na chwilę zniknął mu z oczu, chyba pobiegł za szkołę, McFly również chciał, ale ktoś go zatrzymał.
– Pan Marty McFly z roku osiemdziesiątego piątego?
Jakby piorun w niego strzelił, co się właśnie stało? Chyba się przesłyszał, niemożliwe że niski aczkolwiek potężnej masy chłopak, którego pierwszy raz widzi na oczy wiedział kim jest i skąd pochodzi.
– Słucham? - zmarszczył czoło, instynkt podpowiadał mu by udawać.
Chłopak wyciągnął w jego stronę dłoń, w której trzymał kartkę, kawałek kartki.
– Dostałem ją od jakiegoś starszego pana, podszedł do mnie wczoraj, zapytał czy chodzę do tej szkoły i czy nie chcę troszkę zarobić.
Teraz to już nie piorun a huragan w niego uderzył. Chwila, stop. O co tu chodziło?! Oczy prawie wyszły mu z orbit, Doc wiedział, że tu będzie. O cholera, wiedział, że się przeniesie, że nie zostawi w spokoju tej sprawy. Jakaś niewidzialna siła ścisnęła go za wnętrzności. Ma przerąbane, ma bardzo, ogromnie, cholernie przerąbane.
Oczywiście, zanim pożyczył Deloreana zdawał sobie sprawę, że Doc prawdopodobnie będzie wiedział, że to zrobił, w zależności jak bardzo zbliżyłby się do niego podczas całej tej wyprawy. Ale zakładał, że będzie to już po wszystkim, jak pomoże mu, zmieni to wspomnienie, a tu się okazuje, że przyjaciel go uprzedził.
Drżącą dłonią otworzył kartę otrzymaną od chłopaka i w tym momencie świat się zatrzymał.
Marty, proszę cię, wróć do domu
To tylko kilka słów, ale złamały go jak nic wcześniej. Cała odwaga, determinacja i chęć zmiany, których pokłady miał w sobie od groma opuściły go hurtem. Wszystkie naraz, boleśnie, zostawiając z niczym.
Podniósł głowę i przeniósł wzrok z kartki na przestrzeń za chłopakiem. Emmett nie przyspieszył przed dziedzińcem, on chciał się schować, uciekał przed zgrają opryszków, która właśnie szarpała nim za śmietnikami przy szkole. Pierwszy odruch Marty'ego to było rzucenie się w tamtą stronę, ale jak się zresztą zdążył domyślić, Doctor to również przewidział. Chłopak chwycił go mocno i konkretnie za ramię, w drugiej dłoni trzymając gwizdek.
– Gdy użyję go, zjawi się tu milicja – rzucił chłopiec cały czas się na siłę prostując, McFly znał tę sztuczkę, chciał wyglądać na starszego niż był.
– Mam patrzeć jak go biją! - krzyknął złamanym głosem, czuł łzy formujące się w kącikach.
– Musisz wracać do swoich czasów, tam się wszystkiego dowiesz – chłopak brzmiał jakby recytował formułkę, no cóż, znając Browna to i cały scenariusz mu wręczył.
Odgłosy kopnięć i wyzwisk wykręcały mu wszystkimi narządami na wszystkie strony. I nic do jasnej cholery nie mógł zrobić, nie mógł ryzykować, milicja wpadnie i jeszcze bardziej namiesza, teraz gdy miał świadomość, że przyjaciel o wszystkim wie, nic nie miało sensu, żadne działanie nie było w stanie zmienić tego dnia.
Odruchowo zakrył usta dłonią, boże, rozpłacze się zaraz. To jakiś istny koszmar, jak Doc mógł go w takiej chwili zatrzymać, jak może pozwalać sobie robić coś takiego.
Chłopak od karteczki przełknął ślinę, teraz mówił już od siebie, poza scenariuszem.
– To Emmett Brown, syn sędziego. On...często na niego czekają, przed albo po szkole. Nauczyciele rozmawiali z nami wszystkimi o przemocy i tak dalej, ale rozumie Pan, nic to nie dało – westchnął – Ten Brown jest inny, dziwny. Moja mama mówi, że opętał go diabeł i mam trzymać się od niego z daleka. Nie umie usiedzieć w miejscu, macha rękoma, tupie nogą, czasem krzyczy coś nagle kompletnie bez sensu, jakieś pojedyncze słowa, no właśnie jakby coś w nim było, chyba tego nie kontroluje, nie wiem. Jedno jest pewne, jest łatwym celem, wiadomo, że się nie obroni. Niedługo pewnie znowu zmieni szkołę, ale tutaj też niedawno temu przyszedł, więc chyba zmiana nic nie dała.
Marty zrobił dwa kroki do tyłu i rzucił się pędem w drogę powrotną do Deloreana, płacząc, gorzko płacząc. Jakim on był kretynem, idiotą! Jak mógł zakładać, że zmieniając jeden dzień zmieni całe życie Doca. Boże! To był istotnie jeden z najgorszych dni, ale pozostałe wcale nie były lepsze. Marty myślał...właściwie to już sam nie wiedział co sobie myślał, naiwnie sądził, że może chodzi o jakiś wypadek, coś co naprawi po prostu o nim wiedząc zawczasu, cofnąłby się o kilka minut i nie doprowadził do niego.
Z Emmett Brownem spędził niezliczone ilości godzin, był pewien, że zna go dość dobrze, by nie powiedzieć bardzo dobrze, a tu się okazywało, że nie znał go wcale. Doc był chory, cierpiał na jakąś chorobę w dzieciństwie, w 85' na pewno częściej mówiło się o nadpobudliwości u dzieci, zmianach w psychice, które mają wpływ na układ nerwowy. Lata trzydzieste to wciąż kościół, znachorzy i klapki na oczach. Biedny Doc...
Nie dał sobie nawet chwili na oddech, wsiadł do Deloreana i rozpędził, tak jak trochę ponad półtorej godziny wcześniej.
Nie tak to sobie wyobrażał, nie tak to miało wyglądać, nie miał pociągać nosem, a jak już to ze szczęścia, a nie smutku rozdzierającego go od środka.
/\/\/\/\/\/\/\
28 listopada 1985
Delorean wjechał z powrotem na swoje miejsce, drzwi były otwarte. Marty wrócił w ten sam dzień tylko o innej porze, na samym dole kartki Doc dopisał godzinę, wiedział o której się obudzi.
Czyli wiedział również, że Marty użyje generatora.
Świetnie.
Zgasił silnik i poczekał aż ten do końca umilknie. To nie była długa podróż, a pomimo to czuł się okropnie zmęczony, bardziej psychicznie niż fizycznie. Pragnął zapaść się pod ziemię i pozostać tam na długo. Było mu najzwyczajniej w świecie wstyd, uśpił swojego najlepszego przyjaciela i jego psa, ukradł WEHIKUŁ CZASU, przeniósł się o pięćdziesiąt pięć lat do tyłu i tak naprawdę nic nie osiągnął, jedyne co to spieprzył na całej linii. No może spieprzył to zbyt silne słowo, nic takiego się nie stało, ale fakt, że Brown musiał interweniować, bolał. Chciał dobrze, to była ta jedna rzecz, która jeszcze trzymała go w ryzach, ale...co on sobie myślał. Trzeba było zamknąć się z Brownem w garażu i w ten sposób wyciągnąć od niego informacje, a nie przenosić się w czasie!
Otworzył drzwi samochodu i jakimś cudem wyszedł z pojazdu, bardziej wyczołgał się z niego. Ściągnął marynarkę, nagle cały garnitur zaczął go uwierać i położył ją na krześle. Przełknął ślinę gdy napotkał wzrok Browna, który siedział na stole w swoim tradycyjnym białym kitlu z tą burzą siwych włosów, nie ujmując nic młodemu Emmetowi, takiego go jednak lubił najbardziej.
Taa, zajmowanie myśli głupimi spostrzeżeniami nie pomagało, wciąż czuł się beznadziejnie.
Opadł na krzesło na którym powiesił marynarkę i wbił wzrok w swoje dłonie, chyba nie będzie w stanie spojrzeć na przyjaciela, a już na pewno nie na dłużej niż sekundę. Kątem oka dostrzegł tylko, że ten macha delikatnie nogami w powietrzu i trzyma swoje dłonie na kolanach. Nie były zaciśnięte, leżały bez napięcia. Chociaż tyle dobrego, może Doc nie był AŻ tak wściekły jak się tego spodziewał.
Einie zakręcił się koło jego nogi, nie mógł go nie pogłaskać.
– Marty Seamus McFly.
No to koniec, było miło, fajnie, to na tyle.
– Przeżyłem już niestety sporo wiosen na tym świecie, poznałem przeróżnych ludzi, robiłem rzeczy o jakich wielu nie śniło, moje poczucie granic i niemożliwego jest zdecydowanie zaburzone – zeskoczył gładko ze stołu. – A jednak nikt, w całym moim życiu nie zaskoczył mnie tak jak ty, Marty.
Chłopakowi dzwoniło w uszach, nie odróżniał snu od jawy. Nie umiał określić czy Doc jest bardziej zły czy bardziej zawiedziony. A może wszystko naraz?
Wciąż nie podniósł wzroku, ale czuł, że przyjaciel zajął miejsce obok niego, blisko. A co z twoim raz kozie śmierć, nie jestem tchórzem? Och, był nim, tylko udawał odważnego.
– Co ty sobie myślałeś? Chyba wyraziłem się dostatecznie jasno, że potrzebuję czasu i wrócimy do rozmowy.
– No właśnie, miałem nie pytać. Nie było mowy o innych formach działania.
Ta pewność siebie kiedyś sprowadzi go do grobu. Gdy się denerwował czy stresował bardzo często używał humoru i sarkazmu jako odpowiedzi. Zawsze przynosiło to same kłopoty, ale nie potrafił inaczej, tak już miał, tylko tak jakoś mu się udawało przetrwać psychicznie.
W końcu spojrzał mu w oczy, to musiało nadejść, przeniósł wzrok ze swoich dłoni na twarz przyjaciela.
– Skąd wiedziałeś? – zapytał, od czegoś trzeba było zacząć.
– Za to pytanie powinienem się obrazić i to porządnie. Niestety i stety łatwo cię rozgryźć Marty. Czułem, że weźmiesz sprawy w swoje ręce, a potwierdzenie miałem podczas spaceru. Ta iskra w twoich oczach, ta determinacja, ta chęć niesienia pomocy dosłownie z ciebie wypływała. Jak już kazałeś mi uścisnąć dłoń, nie miałem wątpliwości, że zrobisz wszystko by dostać się do tysiąc dziewięćset trzydziestego. Na całe szczęście znałem datę, więc jakoś mogłem cię powstrzymać, ale musiałem działać szybko.
Dłoń Browna delikatnie ujęła wciąż drżącą dłoń chłopaka.
– Nie mogłem cię osobiście powstrzymać, bo to się jeszcze nie wydarzyło, mógłbym to zrobić dopiero teraz, gdy się już tam pojawiłeś, ale tak bardzo bałem się konsekwencji tego wszystkiego o czym nie mamy jeszcze pojęcia jeśli chodzi o podróże, że działałem spontanicznie, dobrze że z sukcesem.
Marty przegryzł dolną wargę. Złość na siebie samego powoli przeradzała się w złość na przyjaciela, to też była w jakimś sensie jego wina, już dawno powinni byli porozmawiać, on tylko wziął sprawy w swoje ręce. Wyrwał dłoń z ucisku Browna zaskakując nie tylko siebie, ale i jego. Gwałtownie podniósł się z krzesła, odgłosy uderzeń tych skubanych oprawców nie opuściły jego głowy, chciał rzucić się na Doca i mocno go przytulić, ale z drugiej strony tak samo mocno chciał mu przyłożyć. I nie obchodziło go czy jest starszym facetem, doktorem czy jego przyjacielem, miał to w dupie.
Z tego wszystkiego nie rozumiał jednego. Dlaczego do tej pory nic o tym nie wiedział?! Przyjaźnili się, łączyła ich niesamowicie głęboka więź, Marty zwierzał mu się ze WSZYSTKIEGO, dosłownie wszystkiego, a od Browna nie otrzymywał żadnych informacji.
– Jak możesz mówić to w takim tonie, jakbym to ja tylko był winny całej tej sytuacji! Dobrze wiesz, że to wszystko przez to, że nie chciałeś ze mną rozmawiać! Wystarczyło to z siebie wyrzucić i byłoby ci lżej, a tym samym i mnie. A tak, musiałem zrobić coś takiego byś usiadł jak człowiek i zaczął gadać!
– Marty -
– Jak mogłeś mnie powstrzymać! Byłem TAK BLISKO, mogłem temu zapobiec, oni cię tam bili i kopali, a ty kazałeś mi na to patrzeć! Odkąd wróciłem z pięćdziesiątego piątego traktujesz mnie jak jajko, niby cieszysz się, że spędzamy więcej czasu, więcej niż zwykle a i tak trzymasz dystans! Powiedziałeś, że wciąż jestem dzieckiem, to proszę bardzo, wytłumacz jak szczylowi, który nie ma pojęcia o życiu!
– BO NIE MASZ!
Brown również wstał, stali teraz naprzeciw siebie, jak dwa wściekłe byki oddzielone stołem, który przecież tak łatwo połamać.
– Tak, to wszystko jest MOJA WINA! Gdyby nie ja, nie obudziłbyś się w domu, którego nie znasz i nie mieszkał z ludźmi, których kiedyś znałeś ale okazują się być teraz zupełnie inni. Straciłeś przeze mnie rodzinę! Przeze mnie, bo samolubnie i z egoistycznych pobudek ściągnąłem cię na parking, by się komuś choć raz w życiu pochwalić. Tak! – machnął swoimi długimi rękoma – chciałem, żeby ktoś patrzył na mnie jak na bohatera. Ten jeden jedyny raz wynalazek zadziałał i co? Przyniósł więcej cierpienia niż korzyści, tyle z tego mam.
– Nie, nie – wyszeptał Marty, oplatając się ramionami – To nieprawda.
– Całe moje życie to pasmo porażek, mój własny ojciec udawał, że nie ma syna. Wiedziałem od zawsze, że jestem inny, że zachowuje się w sposób niekontrolowany, błagałem po nocach Boga w modlitwach by sprawił, że będę jak wszyscy, że moja noga nie będzie się sama z siebie trząść albo nie będę krzyczał niezrozumiałych słów w najmniej odpowiednim momencie. Teraz wiem, że był to zwiastun ADHD, ale wtedy nie było na to nazwy, porównywano tego typu zachowania do opętania – kolejny wymach – Trzy razy odprawiano egzorcyzm, trzy razy Marty! I co z tego, że bliżej studiów najbardziej irytujące symptomy ustały, wiedziałem, że postrzegania ludzi nie zmienię. Myślisz, że dlaczego nazywają mnie szaleńcem? Plotki przekazywano dalej, połowa miasta wierzy, że czczę w tym garażu diabła. I pomimo to wciągnąłem cię do tego, szargając opinie na zawsze.
A więc tu był pies pogrzebany, w całym tym zamieszaniu chodziło tylko i wyłącznie o samego Marty'ego.
– Doc...Emmett, nie przyszło ci do głowy, że gdybym nie chciał to bym tu nie przychodził. Jestem licealistą, potrafię kręcić i kłamać jak z nut, wymyśliłbym na poczekaniu tysiące historii byle tylko się wykręcić, ale ani razu tego nie zrobiłem. Zgadnij, dlaczego?
– Marty, przeniosłeś się w czasie choć tym razem ci zabroniłem! Wiem, że były to dobre i szczere chęci i nie mogę wyjść z podziwu twojej determinacji, by pomóc staremu szaleńcowi, ale mogłeś tym mocno namieszać. Zobacz, poklepałeś ojca po ramieniu parę razy i największy dręczyciel jego czasów czyści mu buty. A co gdybyś, ratując mnie tego jednego dnia, sprawił, że każda moja kolejna decyzja będzie inna niż dotychczas. Marty, moglibyśmy się nie spotkać! Czekałem całe trzydzieści lat, żeby cię znowu zobaczyć, cholernie się bałem, że coś pójdzie nie tak, że moja wiedza o twoim istnieniu w jakiś sposób stanie nam na przeszkodzie. Wynalazłem wehikuł, umiem go naprawić, ale to wszystko. Wciąż jesteśmy malutcy w porównaniu do niewiadomych.
Brown wział głęboki wdech i przetarł twarz dłońmi. Marty'ego wbiło w ziemię, o jasna cholera! Dla niego to było kilka minut by znowu spotkać Doca, a ten przecież musiał czekać całe trzydzieści lat. Jakby ktoś przebił mu serce strzałą, do tej pory nie myślał o tym w ten sposób, nie wziął pod uwagę perspektywy przyjaciela. Czekał, on naprawdę czekał. Głowa zaczynała mu doskwierać, cóż za ironia losu, naukowiec który zbudował wehikuł, który umożliwił podróże musiał...czekać.
– Nie rozumiem, naprawdę, nie rozumiem jak możesz mówić o tym tak spokojnie. Przeze mnie straciłeś rodzinę, dom, zerwałeś z dziewczyną, czujesz się obco w szkole, w tym mieście, zabrałem ci stabilność. Przepraszam Marty, bardzo cię przepraszam za to co się wydarzyło. Patrzyłeś jak umieram, nie wyobrażam sobie co musiałeś wtedy czuć, jak musiałeś się bać.
A ja nie wyobrażam sobie czekania na kogoś prawie trzydzieści lat
Chłopak puścił swoje ramiona i skierował się w stronę przyjaciela. Nieśmiało stanął między jego stopami. Dzięki temu, że Doc siedział na blacie, tym razem to Marty był tym wyższym. Pochwycił jego dłonie opierając swoje czoło o jego.
– Przykro mi, że to wszystko musiało cię spotkać, żałuję, że nie było mnie wtedy przy tobie, że nie miałeś nikogo, gdy tego potrzebowałeś najbardziej. Ja cię przepraszam, nazywajmy rzeczy po imieniu, ukradłem twój wehikuł. Zrobiłem to po części w celu uzmysłowienia ci, że to jest wspaniały wynalazek, momentami niebezpieczny, ale głównie niesamowity. A odkąd wróciłem do nowego osiemdziesiątego piątego mam wrażenie, że nienawidzisz go całym swoim sercem, a mnie ciężko się na to patrzy.
W przypływie odwagi, jak już się zwierzać to na całego, przeniósł dłonie na policzki mężczyzny, którego mina wyrażała jednocześnie strach, szok, ale i dużo miłości. Miłości, której Marty doświadczał poprzez spojrzenia, obiady, spacery do domu, popołudniowe pogawędki przy papierach i teraz poprzez wyznania, które tu padły. Doc cholernie martwił się o niego i cholernie mu na nim zależało.
– To jest naprawdę piękne odkrycie, Doc. Nie pozwól by ktokolwiek albo cokolwiek to zmieniło. I choć sprawiło, że widziałem jak padasz bezwładnie na ziemię, dzięki niemu i mojej wiadomości, z niej powstałeś. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Może i straciłem rodzinę, ale zyskałem nową, zerwałem z Jennifer, ale najwyraźniej nie było nam pisane bycie razem, trudno, pogodziłem się z tym – przełknięcie śliny - I chyba wiem dlaczego nigdy dotąd nie wspomniałeś mi o swoim dzieciństwie, rozgryzłem to.
– Dlaczego? - głos Browna był tak delikatny, brzmiał jakby był zahipnotyzowany, nie odrywał wzroku od twarzy Marty'ego, jego oczu i ust.
– Bałeś się, że nie będę patrzył na ciebie tak jak do tej pory. Bałeś się, że mogę się odsunąć, zmienić zdanie na temat naszych spotkań, naszej znajomości. Powinniśmy przybić sobie piątkę, bo zrobiłem dokładnie to samo. Nie podjąłem tematu twoich spojrzeń w moją stronę, twojego nagłego gotowania, bo bałem się, że mógłbyś przestać, a nie wiem co bym wtedy zrobił – parsknął śmiechem, zmuszając niejako przyjaciela do uśmiechu. – Powiedziałeś, że straciłem stabilność, ale nie mogę się z tym zgodzić. Od trzech lat przychodzę w jedno miejsce, do mojego ulubionego naukowca w białym kitlu, więc nie straciłem, a ją zyskałem. Ty nią jesteś.
– Marty, odkąd pojawiłeś się moich drzwiach w pięćdziesiątym piątym, wiedziałem, że albo będziesz moim końcem albo początkiem. Nie przewidziałem trzeciej opcji.
– Jakiej?
Byli tak blisko siebie, dłonie Emmetta od jakiegoś czasu spoczywały na biodrach chłopaka przesuwając się delikatnie w stronę pleców. Usta dzieliły dosłownie centymetry, to była walka na spojrzenia, który pierwszy się złamie, który pierwszy się pochyli.
– Ciągłej kontynuacji.
I skąd oboje wiedzieli, że będzie to Marty.
Tego chyba nikt się nie spodziewał. Pocałunek był ciepły, bardzo ciepły, mokry, chaotyczny, a jednak można było wyczuć w nim nutę spokoju, być może spokoju który miał dopiero nadejść. Dłonie chłopaka mocniej zacisnęły się na policzkach mężczyzny, nie zamierzał go szybko wypuścić, o nie, możliwe że nie zrobi tego w tym stuleciu. I w kolejnym też.
Oderwali się od siebie z mlaśnięciem, słodkim mlaśnięciem. Tym razem McFly czując rozgrzane policzki był z nich cholernie dumny. Przejechał pieszczotliwie dłonią po swojej ulubionej białej czuprynie.
– To co, papierologia?
Uśmiech Browna, którym go właśnie obdarzył był wart każdej podróży w czasie, każdej.
– Papierologia. A potem szkoła.
– Musiałeś, prawda? Psuć nastrój.
– Jak ty mnie Marty dobrze znasz.
Rok tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty piąty wciąż pozostawał dla nich zagadką, przyszłość była nieznana, niezapisana. Są wydarzenia, w które warto ingerować, a są takie, które lepiej zostawić w spokoju. Jeszcze nie raz przyjdzie im zadać sobie to pytanie, zdecydować czy to już, czy może jednak warto jeszcze poczekać.
Przeglądając kolejny stos kartek Doc zerknął w stronę Marty'ego zatrzymując na nim swój wzrok na trochę dłużej. Za nim w tle widniał Delorean, jego dzieło. Czy zamierzał go jeszcze użyć? Tak, zdecydowane tak. Marty miał rację, to jest niesamowity wynalazek. Mogliby na przykład przenieść się raz jeszcze do dnia w którym pierwszy raz się spotkali i przeżyć go na nowo z ukrycia, albo do dnia oświadczyn, ślubu, kupna domu.
Tak, mogliby. W końcu jeśli coś było możliwe, Marty McFly musiał tego spróbować, a Doc mu przy tym towarzyszyć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro