Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

November Night


Wypuścił trzymane w płucach powietrze, po czym wciągnął kolejną porcję drżąc niemiłosiernie. Po raz drugi stał przed tymi drzwiami, jednakże wcześniej nie był aż tak zdenerwowany, tak zakłopotany. Prawą dłonią przejechał po mokrych włosach pozbywając się nadmiaru wody. Lało jak z cebra, nic dziwnego, w końcu określano tę burzę w gazetach burzą stulecia. Wiedział o tym, bo ta informacja pomogła mu naprawić przyszłość, wrócić do swoich czasów i uratować przyjaciela.

Przyjaciela, który teraz pewnie kręci się po swoim domu z głową pełną niesamowitych pomysłów. Co on najlepszego wyrabiał? Odnieśli sukces, tak? Plan z piorunem i zegarem zadziałał, trafił z powrotem do osiemdziesiątego piątego toteż po jaką cholerę wrócił? Tępo wpatrywał się w klamkę, powinien zapukać, wiedział o tym. Od dziesięciu minut stał jak kołek bo adrenalina wyparowała z jego ciała, a zdrowy rozsądek powrócił.

To był jeden z jego najgłupszych pomysłów. Co on sobie wyobrażał kradnąc wehikuł czasu? Żołądek podszedł mu pod gardło. Przekręcając kluczyki w stacyjce nie myślał o tym w ten sposób, a przecież to była kradzież. Podłe zawłaszczenie czyjejś własności. Przepraszam rzucone naprędce przed skokiem było tylko zwykłym, pustym słowem. Czuł się z tym źle, bardzo źle, ale nie wybaczyłby sobie gdyby nie wrócił do tego konkretnego dnia i momentu jak najszybciej. Do niego.

Czas spędzony w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym nie mógł równać się z niczym czego do tej pory doświadczył. Obserwując swoich rodziców będących w jego wieku zrozumiał, że miłość to ciągła i nieustanna praca, cholernie ciężki orzech do zgryzienia. Tyle się w trakcie wydarzyło, tyle rzeczy poszło nie tak, nie po ich myśli, a jednak ostatecznie się udało. Padli sobie w ramiona, pocałowali się, przytulili i związali na zawsze. A dzięki temu on, Marty McFly, chodził po tym świecie i robił rzeczy nie z tej ziemi.

Choć nie mógł w to uwierzyć, lata pięćdziesiąte naprawdę mu się podobały. Przyzwyczaiłby się do tutejszych trendów modowych, niezrozumiałych jeszcze dla niego zachowań społecznych, a nawet i do muzyki, która co jak co ale wpadała w ucho. Mógłby tu zostać, mógłby tu żyć. Naprawdę mógłby.

Serce zabiło mu mocniej. Nigdy wcześniej nie czuł czegoś podobnego, nigdy tak bardzo nie pragnął znaleźć się blisko niego. To przecież czyste szaleństwo. Powrócił do swoich czasów, rozpłakał się na widok przyjaciela w kamizelce kuloodpornej, kamień spadł mu z serca, ale co z tego skoro ciało krzyczało iż coś tu nie gra. To był Emmett Brown, który pokazał mu jak przenosić się w czasie, a i tak nie miało to znaczenia. Kilka dni w przeszłości sprawiły, że coś mu się poprzestawiało. Niby była to dokładnie ta sama osoba, a jednak nie...

Jednak nie.

Zapukał. Szybciutko i stanowczo, w końcu. Schował ręce do kieszenie kołysząc się na piętach wprzód i w tył. Zaschło mu w gardle, co mu powie gdy drzwi się otworzą? Może Brown dostanie zawału i tak to się skończy? A może kosmiczne konsekwencje o których tak często naukowiec wspominał uruchomią ciąg zdarzeń prowadzących do destrukcji planety? Nie wiedział, nie miał pojęcia co się wydarzy za kilka sekund. A co jeśli będą ich ostatnimi?

Omal nie kwiknął gdy w progu stanął Doc, bez koszulki, w czarnych luźnych spodniach, z ręcznikiem na ramionach. Z całych sił Marty starał się nie zjeżdżać wzrokiem w dół. Cholera jasna! To ciało Brown chował pod kitlem cały czas?! Toż to zbrodnia.

Skupił się zatem na oczach mężczyzny, które chyba próbowały ocenić czy to co widzi przed sobą to sen czy znów łupnął w coś łbem.

– Stoisz na moim ganku.

Poprawna ocena sytuacji, w istocie tak właśnie było.

– Tak – odpowiedział Marty machając głową.

– Wróciłeś do siebie, widziałem jak wehikuł znika, a mimo to stoisz teraz tutaj.

– Tak.

Cudowna wymiana zdań. Naukowiec zmarszczył czoło, chłód z podwórka wdarł się do środka i zaczął mu doskwierać.

– Wolałbym byś wyjaśnił mi to wszystko w salonie przy kominku, najlepiej przy gorącej herbacie.

Marty wsunął się do przedpokoju na totalnym autopilocie, zachowanie Browna było dziwne, a właściwie to w ogóle do niego nie pasowało. Nie krzyczał, nie zrobił wielkich oczu, nie padł jak długi na dywan. Zachowywał się spokojnie, aż ZA spokojnie jak na siebie.

Pochwycił z rąk Emmetta gruby ręcznik i za jego radą poszedł odświeżyć się do łazienki. Tak, to była dobra myśl. Kiedy ciepło domu otuliło go, poczuł jak bardzo zmarzł na dworze. Nabawi się zapalenia płuc jak tak dalej pójdzie.

Nad wanną wciąż wisiały jego ciuchy, te które zakupili by McFly mógł swobodnie wtopić się w tłum na mieście. Zakładając koszulę dreszcz przeszył go od stóp do głów, materiał był tak cudowny. Jak wszystko tutaj. Na chwilę klapnął na brzeg wanny, czuł się tak inaczej, nie wiedział czy to sprawka jego nerwów czy może ingerowania w czasoprzestrzeń. Na pewno takie skoki pozostawiały ślad w podróżnikach, swoisty odcisk oprócz wspomnień oczywiście. Westchnął, pomartwi się później, teraz ktoś na niego czeka. Wysuszył włosy ręcznikiem, zmienił spodnie i skarpetki - wspaniałe uczucie po takiej ulewie. Nieśmiało skierował się do salonu, tak bardzo chciał go zobaczyć, a z drugiej strony przeklinał się w myślach, prędzej on tu zejdzie na zawał niż jego przyjaciel.

Kominek przyjemnie grzał rzucając jasne światło na ściany, drewno trzaskało, wiatr za oknem przybierał na sile, a ciężkie krople deszczu z łoskotem obijały się o szyby. Pośród czterech ścian taka pogoda nie przeszkadzała. Chłopak przycupnął w fotelu, wcześniej chwytając w dłonie kubek ciepłej herbaty, którą Emmett przygotował. Ten zaś siedział na kanapie smarując czymś łokieć.

Dopiero teraz Marty zauważył, że skóra przyjaciela nie wyglądała dobrze. Była sina, nieco zaczerwieniona na dłoniach, przez brzuch przechodził ciemnoniebieski pas wyglądający jak, Boże, przewód. Łzy poczęły formować się w kącikach jego oczu.

– Doc, co to jest? Co się stało?

Emmett nie przerwał czynności, odchrząknął tylko.

– Konsekwencje odesłania cię do domu, mój drogi. Ale spokojnie, niegroźne, niedługo powinny zniknąć.

I choć odpowiedź miała pozytywny wydźwięk, Marty wcale nie poczuł się lepiej, wręcz przeciwnie. Poczucie winy brutalnie ścisnęło mu wnętrzności, to przez niego, to wszystko jego wina. Przeniósł się z fotela na kanapę naprędce odstawiając kubek. Zajął miejsce blisko mężczyzny pociągając dłoń w swoją stronę by spoczęła na jego kolanie. Sięgnął palcami po maść i rozprowadził ją wzdłuż ramienia. Nie odezwał się słowem, po prostu rozprowadzał gęsto maź jakby robił to codziennie. Emmett rozluźnił się, wcześniejsza pozycja nie należała do najwygodniejszych, teraz mógł rozprostować kości. Rzadko siedzieli w ciszy, a w tym momencie w salonie słychać było tylko ich oddechy (Marty'ego zdecydowanie przyspieszony). W osiemdziesiątym piątym Brown zawsze miał coś do powiedzenia, trajkotał z podekscytowaniem o nowym wynalazku, maszyny skrzypiały, bulgotały, syczały, ciszy w garażu nie dało się uraczyć.

Marty skłamałby gdyby powiedział, że nie czuł się teraz dobrze. Przykro mu było z powodu bólu jaki odczuwał jego przyjaciel (co jakiś czas zaciskał szczękę) ale przyjemnie było móc napawać się tym ciepłem i tą ciszą. Jego Doc był osobą ekspresywną, nie potrafił usiedzieć na miejscu, ale to nie oznaczało, że zawsze taki był. W latach pięćdziesiątych miał w sobie pokłady spokoju, które właśnie dawały o sobie znać, nie często Marty miał możliwość obserwować Browna w takim wydaniu.

– Wydaję mi się, że ręka i ramię są gotowe, chyba, że mam jeszcze gdzieś posmarować?

– Nie, Marty, na dziś powinno starczyć – Emmett uśmiechnął się delikatnie. – Dziękuję, nie musiałeś.

– Chociaż tyle mogę zrobić.

– Nie mów tak, zrobiłeś bardzo dużo. Wybacz, ale nie będę w stanie założyć na siebie żadnej koszuli czy koszulki, mam nadzieję, że –

Marty wyprostował się delikatnie odsuwając w róg kanapy.

– Przestań, nie ma o czym mówić. Masz czuć się dobrze – parsknął śmiechem – To twój dom, ja się bezczelnie wprosiłem bez zapowiedzi.

Brown oparł plecy na poduszce obracając się w stronę chłopaka, siedzieli prawie że naprzeciwko siebie. Mężczyzna oparł dodatkowo głowę na dłoni, dopiero teraz było mu wygodnie, nogi wyłożył wzdłuż kanapy.

– Skoro już o tym mowa, powinniśmy to przegadać, nie sądzisz?

Marty gwałtownie wciągnął powietrze przez nos.

– Co ty tutaj robisz? Czy coś w twoich czasach się zmieniło?

McFly nie mógł się powstrzymać i roześmiał się głośno, a żal w jego głosie wysunął się na pierwszy plan.

– Och Emmett, gdybyś tylko... - urwał zagryzając wargę, co jest do cholery! Przecież po to tutaj przyleciał, tak czy nie?! Czemu teraz nie potrafił tego powiedzieć?

Gwałtownie podniósł się z kanapy, podszedł do kominka, czuł wzrok przyjaciela na plecach, ale nie miał odwagi się obrócić.

– Ja...to znaczy ty jesteś tutaj sam – głęboki wdech (dobrze ci idzie Marty, kurwa idziesz za ciosem). – Wróciłem do siebie i zdałem sobie sprawę, że możesz do mnie zadzwonić w każdej chwili, poprosić o pomoc czy najzwyczajniej w świecie pogadać. I robisz to często, a ja się cieszę, bo czuję się komuś potrzebny. Natomiast tutaj mnie nie ma, nie masz komu pokazywać wynalazków, nie masz nikogo kto trzymał by ci ten pieprzony śrubokręt, kto podawałby ci odpowiednie klucze. Nie masz z kim porozmawiać – ręce w kieszeni zaczynały go świerzbić, oparł je sobie na biodrach. – Wiem, że to głupie, ale po prostu zrobiło mi się przykro i musiałem tutaj przylecieć, musiałem cię zobaczyć...ciebie stąd.

Ponownie cisza wypełniła przestrzeń, chłopak starał się nawet ciszej oddychać choć było to nie lada wyzwanie. Nie musiał się odwracać by wiedzieć, że Doc intensywnie się nad czymś zastanawia, czuć było to w powietrzu. Hm, pewnie obmyśla plan jak niesfornego ucznia przekonać by pakował się do auta i wracał do siebie zanim wszechświat kopnie ich w dupę za taką samowolkę. Nie zdziwiłby się, podróże w czasie to nie zabawa a on tak po prostu znalazł się w pięćdziesiątym piątym. Ależ był głupi!

– I?

McFly zmarszczył czoło, chwila co? Jakie „I"? Tak go to wytrąciło z równowagi, że odwrócił się w stronę przyjaciela, wciąż trzymając dłonie na biodrach.

– Słucham?

Chryste, nie miał pojęcia kiedy naukowiec zdążył zmienić miejsce. Już nie leżał na kanapie, siedział w fotelu z łokciami na kolanach, w tej chwili przyglądał się swoim dłoniom.

– Co dalej? Zawsze jest drugie dno. Nie przyleciałeś tylko z tego powodu.

Marty'ego zamurowało, owszem była jeszcze jedna rzecz, ale skąd Doc o tym wiedział. Zrozumienie tego zajęło mu dosłownie kilka sekund, szczęka opadła mu na podłogę. Zacisnął dłonie, odchrząknął i poczuł się zdecydowanie pewniej. Nie sądził, że ta rozmowa tak szybko zejdzie na odpowiednie tory, ale najwyraźniej nie doceniał Browna. Nie odwrócił się plecami, ba, nawet podszedł do fotela. Padł przed mężczyzną na kolana (ten się nawet nie poruszył) i delikatnie chwycił jego dłonie, wzrok naukowca wciąż był wbity w jeden punkt, mianowicie w dłonie, teraz złączone.

– Gdy się żegnaliśmy pod zegarem powiedziałeś „do zobaczenia za trzydzieści lat", a chwilę po tym mocniej pociągnąłeś mnie w swoją stronę. Wtedy poczułem powagę sytuacji, twój smutek i twoją złość. Dopiero w tym momencie, w momencie pożegnania dotarło do mnie, że trzydzieści lat to szmat czasu. Dla mnie to tylko przeskok, dla ciebie natomiast lata czekania. Cieszyłem się, że na własne oczy zobaczyłeś iż wehikuł działa, że to nad czym będziesz pracował całe życie okazało się być ogromnym sukcesem, ale nie potrafiłem wyrzucić z głowy myśli, że chyba bardziej wolałbyś żebym został niż by to wszystko się udało. Być może właśnie okazałem się być największym idiotą na świecie, który widzi coś czego nie ma, bo chce żeby tak było, ale Boże, prędzej skoczyłbym z mostu niż nie wykorzystał tej okazji.

Brown w końcu podniósł wzrok, pomarańczowa łuna z kominka odbiła się w jego przeszklonych oczach. Marty więc kontynuował.

– Ty również chciałeś mi wtedy coś jeszcze powiedzieć, wiem to. Podejrzewam, że na usta cisnęło ci się wiele rzeczy, tak jak i mnie, ale żaden z nas się nie odważył.

Spojrzenie mężczyzny roztopiłoby każde serce, nie ważne jak mocno pokryte lodem. 

– Nie, Marty, o dziwo nie. W mojej głowie kotłowała się tylko jedna myśl, myśl tak szczera, że powinna ujrzeć światło dzienne już dawno.

– Pozwól jej na to teraz.

Emmett uwolnił z uścisku swoje dłonie i przeniósł je na rozgrzane policzki chłopaka.

- Jestem największym szczęściarzem na świecie, a zarazem największym głupcem. Mam kogoś takiego jak ty obok siebie i nic z tym faktem nigdy nie zrobiłem.

Marty chciał pochylić się pierwszy, ale Brown go wyprzedził, dosłownie jakby chciał pokazać samemu sobie, że nie będzie więcej tracić czasu na konwenanse. Pociągnął chłopaka w swoją stronę i pocałował, z początku ostro i zdecydowanie. McFly uczepił się mocno kolan przyjaciela; strach że może to trwać tylko chwilę nie pozwalał o sobie zapomnieć. Przytrzymywał go w miejscu by ten mu nie uciekł, och, gdyby tylko Marty wiedział, że Emmett Brown nie ma zamiaru nigdzie uciekać, a jak już to na pewno nie teraz. 

Pocałunki zwalniały, powoli delikatność i większa czułość wkradły się pomiędzy ich wargi. Języki nadal ocierały się o siebie ale łagodniej, spokojniej. Po jakimś czasie, bo całowali się już trochę naukowiec przeniósł dłonie na plecy chłopaka, ale tylko po to, by jednym ruchem wciągnąć go (bez niepotrzebnego odrywania się od siebie) na swoje kolana. Gdyby na chwilę przerwali zapewne powiedziałby mu, że to przez niewygodną pozycję, ale był to tylko kit, tak naprawdę chciał go mieć na sobie, chciał by ciało tego młodego chłopaka wciskało go w fotel. Wstydliwy sekret Doctora Browna ujrzał światło dzienne, a raczej w tym przypadku światło kominka, zwał jak zwał.

Marty przestał odczuwać łomotanie serca, obijało się ono tak mocno w jego klatce piersiowej, że nie zaprzątał sobie tym głowy, miał zdecydowanie ciekawsze zajęcie. W głębi serca liczył, że jego ponowne przybycie do pięćdziesiątego piątego zostanie zwieńczone pocałunkiem, ewentualnie całusem w policzek. No dobra, w policzek to mógł ciotkę całować, w życiu nie poprzestałby na tym mając w ramionach Doca. Bogu dzięki, że zgadzali się oboje w tej kwestii.

Ręcznik okrywający ramiona poleciał gdzieś na podłogę, wtedy to Marty przypomniał sobie o siniakach, które znaczyły skórę partnera, zwolnił więc starając się trzymać ręce tylko przy ramionach.

– Marty – wydyszał Brown przegryzając dolną wargę chłopaka – Wiesz, że nie jestem ze szkła, to tylko drobne obtarcia, nic mi nie będzie.

Chłopak cmoknął go szybciutko w czubek nosa.

– Nie chcę zrobić ci krzywdy, wątpię bym był w stanie się kontrolować.

Szeroki uśmiech pojawił się na twarzy naukowca.

– Jedyną krzywdą byłaby twoja próba kontrolowania się, błagam na Boga Jedynego, nie rób mi tego.

Nastolatek odchrząknął po czym ściągnął wreszcie z siebie koszulkę.

– Dwa razy nie musisz powtarzać.

Gdyby wiedział, że całowanie przyjaciela obudzi w nim takie pokłady odwagi już dawno by to zrobił, choćby podczas pierwszego spotkania. Stres nie zniknął całkowicie, ale wstyd zakopał się gdzieś głęboko na całe szczęście, nie chciał się bać, nie chciał się wahać. W takich chwilach pewność siebie musi być na pierwszym miejscu, do cholery w końcu wpakował się do wehikułu bez żadnych wątpliwości z myślą, że Emmett będzie chciał go dotykać. A czuł, że ten bardzo chce, nie potrzebował niczego więcej. Ssąc płatek ucha począł zastanawiać się czy może by nie przenieść się na górę do sypialni, Brown miał ogromne łoże tylko dla siebie, aczkolwiek ta cholerna, czerwona kanapa kusiła go od samego początku. Tyle rzeczy mogliby na niej zrobić, nie była duża, ale za to była strasznie mięciutka. Obolałe plecy przyjaciela na pewno mu za to podziękują.

Przejechał językiem od ucha, znacząc śliną drogę (zawsze chciał to zrobić) aż do szczęki, najczulej jak potrafił pocałował te chętne i pełne usta mężczyzny, po czym zsunął się z jego kolan i stanął centralnie przed nim. Cały czas patrząc mu prosto w oczy rozpiął spodnie i pozwolił by spadły na ziemię, wyciągnął stopy z materiału kopnął je gdzieś na lewo i stojąc w samych majtkach wyciągnął w stronę Browna dłoń, którą ten ochoczo pochwycił.

W ten sposób opuścili pierwsze miejsce, fotel mógł sobie odetchnąć. W międzyczasie Brown również ściągnął swoje spodnie i pozwolił Marty'emu działać, był w tej chwili zdany na jego łaskę, co cholernie go rozpalało. McFly, coraz pewniej odkrywając swoje nowe oblicze, popchnął delikatnie mężczyznę na kanapę, ten od razu zrozumiał przekaz, położył się grzecznie opierając głowę na oparciu, oczywiście po to by mieć lepszy widok. Chłopak usiadł okrakiem na jego brzuchu podpierając się na kolanach, kanapa wymiary miała idealne, jakby wszystko było wyliczone specjalnie pod nich. Pochylił się pozwalając dłoniom mężczyzny na małą eksplorację. Palce szybko dobrały się do gumki od majtek.

Marty parsknął śmiechem wisząc tuż przed twarzą Browna, dłonie oparł po obu jej stronach.

– Ktoś tu zdaje się być bardzo niecierpliwy.

Nos otarł się o nos.

– Gdybyś widział to co ja również nie traciłbyś czasu.

– Pozwoli Pan, Panie Brown, że to ja dziś trochę poeksperymentuję, a Pan będzie ładnie leżał i informował mnie o wynikach tegoż eksperymentu. Zgoda?

Emmett był człowiekiem czynu, bez zbędnego gadania pociągnął partnera do pocałunku tak gorącego i mokrego, że Marty dopiero po chwili poczuł iż jest teraz całkowicie goluteńki.

– Cóż za zwinność, tylko pozazdrościć – dźwignął się do siadu i zabrał dłonie mężczyzny ze swoich pośladków kierując mu je za głowę – One mają zostać w tym miejscu, obok albo pod głową, nie wybierają się nigdzie indziej, na razie.

– W tej pozycji jestem gotowy zgodzić się na wszystko.

– Dobrze wiedzieć.

Marty rozpoczął od małych całusów na szyi, stamtąd przeniósł się na klatkę piersiową przy której chwilę pozostał. Boże, te mięśnie i sutki, jak wróci do swoich czasów spisze z naukowcem kodeks dotyczący ubioru, to jest Doc nie może mieć na sobie niczego prócz białego fartucha. Przegryzając lewy sutek podniósł wzrok by spojrzeć na mężczyznę i ponownie odjęło mu mowę. Emmett wyglądał prześlicznie, kropelki potu były już widoczne na jego czole, oczy mocno zaciśnięte sprawiły, że chłopakowi wnętrzności wykonały obrót o sto osiemdziesiąt stopni. To on, Marty McFly we własnej osobie sprawiał, że dojrzały mężczyzna ledwo się kontrolował, dyszał i jęczał, coraz głośniej i głośniej. Już na tym etapie był z siebie cholernie dumny, a tyle jeszcze przed nimi. Nie chciał dłużej pastwić się nad biednym naukowcem, który ocierając się dolną połową ciała od dobrych kilku minut starał się w ten sposób dać chłopakowi znać, że dłużej tak nie wytrzyma. Sam czuł to samo, ale najpierw chciał zająć się tym problemem u niego.

Majtki zniknęły, a ich miejsce zajęły usta, co wyciągnęło z Emmetta tak wyuzdany, głośny jęk, że nawet ta burza za oknami nie była w stanie tego zagłuszyć. Czy Marty czasami wyobrażał sobie siebie robiącego facetowi laskę? Tak, od pewnego czasu nawet często miał to przed oczami. Niesamowite, że ludzie mający rozbudowaną wyobraźnie są w stanie wyobrazić sobie dosłownie krok po kroku co robią, a potem przenieść to do rzeczywistości. Tak właśnie zrobił Marty, poruszał ustami w górę i w dół, jak to zawsze widział przed oczami, przytrzymując członka prawą dłonią (Doc miał się czym pochwalić). Głosy wydawane przez przyjaciela stały się jasnym sygnałem, że happy end w tej części programu jest już bardzo blisko.

– Marty, ja, ouch

Marty zatem przyspieszył chcąc przynieść ulgę partnerowi, ten jednak zaczął coś tam dukać, żeby zaczekał bo on by chciał jeszcze do tego coś zrobić. McFly od razu zrozumiał. Na chwilę wypuścił go z ust.

– Kochany, to że dojdziesz teraz nie oznacza, że to będzie dziś ostatni raz.

Nie wdając się w niepotrzebną wymianę zdań wrócił do przerwanej czynności wkładając w nią tyle siły ile mu jeszcze pozostało w tej rundzie. Emmettowi pot lał się z czoła, biedny nie wiedział czego się chwycić tak mu było dobrze.

– Tak, tak, TAK!

W końcu wsunął mu we włosy palce delikatnie błagając by chłopak wziął go jeszcze głębiej, a gdy tak się stało, konstelacje gwiazd, a właściwie to cały wszechświat zamajaczył mu przed oczami. Ciałem wstrząsnął dreszcz rozkoszy, ekstaza płynęła w jego żyłach, nie czuł już nic poza błogim stanem upojenia seksualnego. Miał wrażenie, że uniesie się za chwilę i poleci wysoko zabierając ze sobą ślicznego chłopaka, który posilił się przed chwilą wszystkim co miał do zaoferowania. Przy końcówce zakrztusił się, ale i tak był to wyczyn w kontekście całości. Trzeba powiedzieć to głośno, no miał wrodzony do tego talent.

Zaczerwieniony z opuchniętymi ustami wdrapał się z powrotem na mężczyznę chcąc odnaleźć jego wargi. Naukowiec miał jednak inne plany, chciał się odwdzięczyć. Obrócił ich tak, że teraz to Marty leżał na kanapie, pocałował go żarliwie oczywiście używając języka, zauważył, że chłopakowi się to bardzo podoba.

– Teraz moja kolej przed wielkim finałem.

Zanim McFly zdążył powiedzieć cokolwiek, Brown już drażnił językiem jego wejście. Chłopak nie powstrzymywał jęków bo i po co by miał, nikt ich tu przecież nie usłyszy, mogli robić co tylko im się podobało i to oni decydowali o głośności. To było cudowne, to było zbyt piękne by mogło być prawdziwe pomyślał Marty kiedy to przyjaciel wreszcie zajął się jego członkiem, wciąż badając językiem dziewicze miejsce. Czuł że za chwilę eksploduje, to było tak intensywne doznanie. Ponownie słyszał swoje dudniące serce, tym razem w głowie, wszystko w czaszce mu pulsowało. Jedno wygięcie się w łuk, drugie, a za trzecim słodka fala przeszyła go od stóp do głów, odcięło go, na chwilę świadomość opuściła jego ciało. Bawił się czasem sam ze sobą, ale kurwa, nie było porównania. Otrzymywać pieszczoty od drugiej osoby to jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie można otrzymać. Dopiero po chwili oddech w miarę się uspokoił o ile w ogóle można było to tak nazwać, kleił się od potu i własnej spermy, którą Emmett w większości zdążył zebrać chusteczką, to co zostało między innymi na brzuchu chłopaka, bardzo szybciutko zlizał.

McFly zachichotał, język przyjaciela połaskotał go po odpowiednim mięśniu.

Boże, niby słyszał nie raz, że seks to całkiem niezła siłownia, że wyciąga siódme poty, ale nie sądził, że można się aż tak zmęczyć. Przytulił się do Browna, pozwolił mu opaść na siebie plackiem, mężczyzna też się cały kleił od wszystkich płynów, które ze sobą dzielili tej cudownej nocy. Czekała ich jeszcze jedna rzecz, na samą myśl Marty'emu motyle w brzuchu zatrzepotały. Przejechał prawą dłonią czule po włosach naukowca i począł składać delikatne pocałunki na jego czole, zmuszając by przyjaciel podniósł głowę. Usta na powrót się złączyły, a ogień zapłonął między nimi wcale nie zmniejszą siłą, może i ciała były już nieco zmęczone, ale serca, o nie, serc nie da się zgasić od tak. Ssąc z wielkim zaangażowaniem język Emmetta poczuł, że dostaje zastrzyku energii. Wyswobodził się z uścisku i przewrócił ich do odpowiedniego ustawienia to jest on na górze, mężczyzna na dole.

– Poczekaj – wydyszał Doc głaszcząc go po udzie – Chcę, żeby dla nas obu było to komfortowe, jeśli nie chcesz –

– Doc, domyśliłem się o co chodzi w momencie gdy wciągnąłeś mnie na swoje kolana. Wszystko co tutaj dzisiaj robimy, robimy bo oboje tego chcemy. Pragniemy siebie nawzajem i swoich ciał, ból się pojawi, ale będzie chwilowy, uwierz mi. Nie po to czytałem gazetki pod kołdrą, co nieco wiem. Po za tym, mam asa w zanadrzu.

Brown roześmiał się tylko po to by sekundę później wytrzeszczyć gały na tego ślicznego chłopca, ponieważ wspomnianym asem były jego własne paluszki. Kazał partnerowi poślinić jego własne dwa palce po czym wyprostował się by wsunąć je w samego siebie. Westchnął słodko, język Browna bardzo dobrze go w środku wypieścił, nieprzyjemne uczucie zniknęło w trymiga. Nadgarstek pracował coraz szybciej i szybciej, a dodając jeszcze dłonie przyjaciela głaszczące go blisko krocza – orgazm zaskoczyłby go gdyby w porę nie zabrał paluszków.

Uśmiechnął się szeroko wiedząc, że zaraz wypełni się ponownie i to wreszcie odpowiednią częścią ciała. Emmett Brown dźwignął się do pozycji siedzącej, chciał być jak najbliżej Marty'ego, w tym momencie tylko to się liczyło. Ułożyli się tak, by Doc mógł oprzeć się o kanapę i stabilnie dyrygować każdym ruchem.

Język otarł się o język, usta zamknęły na ustach, głęboki wdech i nakierowując swojego członka nareszcie wbił się w chłopaka bez najmniejszego problemu. Pierwsze pchnięcie, drugie...McFly siedząc na zgiętych kolanach mocno ścisnął nimi biodra mężczyzny. Zarzucił ręce na jego ramiona, odchylił głowę maksymalnie do tyłu, pięknie eksponując szyję, naukowiec nie mógł nie skorzystać. Pieprząc chłopaka z całych swoich sił jednocześnie przygryzał skórę na szyi, przyjemne łaskotanie szybko dało o sobie znać, och spodziewał się tego. Wystarczyło jedno spojrzenie na Marty'ego i dostawało się spazmów. Oboje dyszeli już niemiłosiernie, dźwięki wydawane przez nastolatka podchodziły pod pisk, słodkie wołanie z rozkoszy. Tuż przed, dosłownie kilka sekund przed najcudowniejszym orgazmem w ich życiu, złączyli swoje czoła, Marty objął dłońmi twarz przyjaciela, a ten mocno uczepił się jego bioder. I raz i dwa i...

Nie ma słów by to opisać, nie da się tego opowiedzieć. Jeśli Niebo istniało to tak musiało tam być - największe spełnienie spychające doczesne odczucia w niepamięć. Błogość, lekkość, spokój ducha. Niebywałe szczęście.

Gdy po jakimś czasie otworzyli oczy, uśmiechnęli się do siebie. Słodko cmoknęli, trącili nosami, a potem zasnęli na kanapie w swoich ramionach, okryci kocem, który skądś wyciągnął Doc nie ruszając się nawet z miejsca.

Za oknem burza ustała, a powietrze po niej było czyste i rześkie.

/\/\/\/\/\/\/\

Dawno takie nie było, pomyślał Emmett Brown witając wschód słońca na ganku od strony ogrodu. W salonie na czerwonej kanapie wciąż drzemał chłopiec z jego marzeń, osoba, z którą chciałby się związać na zawsze. Niby rozumiał siebie z przyszłości, ale znowu tak nie do końca. Czyżby nagonka na tego typu związki w osiemdziesiątym piątym była większa? Nawet tutaj w okolicy kojarzył przynajmniej dwie takie pary, nie trzymały się może za ręce ale wszyscy wiedzieli, że kobiety mieszkają razem. Nikomu to nie przeszkadzało, każdy pilnował czubka własnego nosa, zatem więc co jego przyszłą wersję powstrzymywało? A może po tej pierwszej nocy wszystko się zmieni? Miał taką nadzieję, bo gdyby tylko mógł na kolanach błagałby Marty'ego o zostanie z nim w latach pięćdziesiątych.

Gdyby tylko było to możliwe.

Wciągnął chłodne powietrze przez nos i uśmiechnął się. Z salonu dochodził do niego dźwięk pianina, chłopiec musiał się już obudzić. Westchnął starając się trzymać w ryzach, jasne było że nastolatek musi wrócić.

Pusty kubek po kawie odstawił do zlewu, minął korytarz i wszedł do salonu. Miał rację, Marty siedział przy pianinie, nago. Brown nie był lepszy, zdążył tylko narzucić na siebie szlafrok. Cmoknął przyjaciela w czubek głowy i przysiadł się do niego, a gdy dotarło do niego co ten gra, mocno go przytulił.

– No ale marsz żałobny grać z samego rana chyba nie wypada.

– Pan Brown widzę się troszkę zna.

– Oddałem się nauce, ale to nie oznacza, że odrzucam każdą inną gałąź.

McFly bardzo się starał, ale nie potrafił powstrzymać łez. Pociągnął nosem.

– Wiem, wiem. Muszę wracać, bo tak należałoby zrobić, ale co ja poradzę, że moje serce chce zostać tutaj.

– Nawet nie wiesz jak mi to schlebia. To była najpiękniejsza noc w całym moim życiu, zapamiętam ją do końca życia, Marty. Mówię całkowicie szczerze, nie żartuję. Nie wiem jak się zachowam, nie umiem ci na to odpowiedzieć, bo zdaję sobie sprawę, że obawiasz się mojej reakcji w przyszłości – uniósł podbródek chłopaka by ten na niego spojrzał. – Ale jednego jestem pewien. Jeśli choć w jednym procencie za trzydzieści lat będę czuł to co czuję w tej chwili, nie masz się zupełnie czego obawiać. 

Śmiech wypełnił salon, ptaki za oknem ćwierkały, promienie listopadowego poranka leniwie głaskały białą firankę.

Marty przegryzł wargę po czym chwycił za materiał szlafroka.

– Wiesz, bezpieczniej byłoby chyba gdybym poszedł po wehikuł po zmroku, najlepiej późno wieczorem, dobrze go ukryłem, ale sam rozumiesz.

Brownowi zaświeciły się oczy.

– Czytasz mi w myślach, mój drogi. Po za tym, ostatniej nocy nie pokazałem ci mojej sypialni.

/\/\/\/\/\/\/\

A jednak młodsza wersja Doctora Emmetta Browna się myliła, nawet jeden procent nie wystarczył. Kiedy Marty wrócił do roku osiemdziesiątego piątego i chciał z przyjacielem spokojnie o tym porozmawiać, ten wyrzucił go za drzwi. Dosłownie kazał mu wyjść i nie wracać, pierwszy raz słyszał by naukowiec krzyczał, a co dopiero na niego. Serce pękło mu na pół widząc to okrutne spojrzenie.

Doc go nienawidził.

Odwrócił się i wyszedł z garażu, od tamtej pory minęło prawie pół roku. Brown ani razu nie próbował się z nim skontaktować w tym czasie, jakby zapadł się pod ziemię. Marty'ego wiele razy kusiło by w paradować do przyjaciela, nawrzeszczeć na niego, wyrzucić z siebie te wszystkie emocje i zobaczyć co z tego wyjdzie. Za każdym jednak razem przypominał sobie, że przecież mężczyzna doskonale zdaje sobie sprawę z siły jego uczuć, ich pierwsza wspólna noc nie była tylko chwilą zapomnienia.

Jedyną logiczną teorią był fakt iż przez te trzydzieści lat coś się zmieniło i Emmett nie myślał o nim tak jak by ten chciał. To w końcu szmat czasu jak już wcześniej wspominał. Wiele się mogło wydarzyć. Także nie dość, że stracił jakąkolwiek nadzieję to jeszcze raz na zawsze stracił najlepszego przyjaciela.

Dni mijały, a chłopak coraz częściej dochodził do wniosku, że może ta noc tylko dla niego była taka cudowna. Niby do niczego przyjaciela nie namawiał, ale to on stanął pod jego drzwiami kradnąc wehikuł czasu. Prychnął na swoje odbicie w lustrze, jeszcze jakby tego było mało musiał wciskać się w garnitur bo rodzice obchodzili rocznice ślubu. W starej wersji roku osiemdziesiątego piątego, to jest przed jego nieplanowaną podróżą w przeszłość, rodzice nigdy nie obchodzili rocznicy, no chyba, że był zbyt mały by to pamiętać, ale za żadne skarby nie mógł sobie jakiegolwiek świętowania przypomnieć. W nowej rzeczywistości, w której ojciec Marty'ego wydawał książki, a mama nie miała problemu z alkoholem wydawali przyjęcia z każdej możliwej okazji. Już słyszał, że na zakończenie roku szkolnego wylatują na jakąś wyspę.

Cieszył się, że spędza teraz więcej czasu z rodzicami, martwią się o niego, mają dla niego czas i zawsze chętnie wysłuchają, ale bał się, że prędzej czy później to go przytłoczy, to całkiem nowe życie. Lepsze, ale wciąż pamiętał poprzednie, które wcale aż takie złe nie było. Swoją drogą ciekawe czy Lorraine wysłuchałaby opowieści o jego problemach sercowych. Z tego co się orientował Brown był bliskim przyjacielem rodziny (do ich kłótni) i rodzice zawsze mówili o nim z szacunkiem, lubili go. Gdyby nie jego głupi wybryk, może i mieliby szanse na stworzenie razem udanego związku.

Podwinął rękawy koszuli, marynarkę ściągnął kiedy catering wjeżdżał z tortem. Przyjęcie nie było najgorsze, goście zdawali się nie zwracać na niego uwagi, nie podchodzili, nie wypytywali o nic. Był za to wdzięczny wszechświatu. Jedynie mama co jakiś czas do niego podchodziła pytając czy może nie potrzebuje porozmawiać, co było bardzo miłe, zważywszy że to jej przyjęcie i nie musiała tego robić. Aczkolwiek nie chciał jej w tym wyjątkowym dniu smucić, zbywał pytania machnięciem dłoni zwalając na ból głowy. Po fajerwerkach, goście zaczęli opuszczać ogród, ekipa sprzątająca powoli ściągała dekorację, w tle muzyka wciąż leciała cicho z głośnika.

– Kochanie, mam nadzieję, że czujesz się już lepiej. Przykro mi, że nie mogłeś bawić się jak należy.

Jeśli coś mu się podobało w tym nowym życiu, to właśnie jego relacja z mamą, bardzo o niego dbała. Wcześniej miała zbyt wiele własnych problemów, w tym brak oparcia ze strony George'a by móc w pełni zajmować się dziećmi.

– Nic się nie stało, mamo. Cieszę się, że wy się dobrze bawiliście. To najważniejsze.

Lorraine pogłaskała go pieszczotliwie po policzku.

– Och skarbie, zobaczysz wszystko się ułoży. W końcu porozmawiacie i jakoś się dogadacie.

Chłopak wytrzeszczył oczy. Kobieta prychnęła.

– No już nie rób takich oczu, jestem kobietą, a przede wszystkim twoją matką. Mamy zawsze wiedzą co trapi ich dzieci, po za tym domyśliłam się, że twój humor ostatnimi czasy musi być związanym z Doctorem Brownem. Dawno nie było go u nas, nie pojawił się również na przyjęciu. Napisał tylko krótką notatkę, by nas o tym powiadomić, to miłe z jego strony. Nie wtrącam się, bo to twoje życie, ale dam ci pewną radę. Cierpliwości nigdy za wiele, niektórzy potrzebują więcej czasu na zrozumienie pewnych rzeczy, uwierz mi, wiem co mówię. Twój ojciec bardzo się zmienił odkąd go poznałam, gdybyś go widział jako nastolatka... – zaśmiała się, cmoknęła go w czoło i ruszyła do salonu.

Ogród był pusty, lekki wiaterek smagał liście drzew. Muzyka przyjemnie wypełniała ciszę. Nagle poczuł, że ktoś mu się przygląda, potarł kark z przyzwyczajenia i odwrócił się. Tego się nie spodziewał.

– Lorraine – odchrząknięcie – To znaczy twoja mama powiedziała mi gdzie cię znajdę.

Doc wyglądał bardzo ładnie, miał na sobie smoking, zupełnie jakby po prostu spóźnił się na przyjęcie. Starał się uśmiechnąć, ale usta nie współpracowały z nim, twarz miał zmęczoną i smutną.

– Nawet nie wiesz jak bardzo świerzbi mnie, żeby dać ci w pysk.

– Domyślam się, pozwoliłbym ci na to. Zasłużyłem.

Nogi miał jak z waty podchodząc do przyjaciela. Ten drgnął lekko szykując się na najgorsze. Serio,  naprawdę myślał, że zacznie go tu okładać pięściami? Był wściekły, ale bez przesady. Objął go mocno i przytulił się do jego klatki piersiowej wdychając z lubością swój ulubiony zapach. Och, jakże mu tego brakowało. Doc wypuścił powietrze z płuc jakby trzymał je tam od pół roku i cmoknął Marty'ego w czubek głowy również go przytulając.

– Przepraszam cię Marty, tak bardzo cię przepraszam. Nie zasłużyłeś na takie traktowanie, a na pewno nie na odtrącenie bez wyjaśnień. Z początku myślałem, że to najlepsze rozwiązanie. Ruszysz przed siebie, ja wyjadę, każdy pójdzie w swoją stronę, ale już po tygodniu wiedziałem jak bardzo się pomyliłem.

Jakby kamień spadł Marty'emu z serca, jak dobrze było to usłyszeć. Wciąż był zły, ale jego Doc wrócił, wrócił do niego.

– Tak, boli mnie fakt, że wyrzuciłeś mnie za drzwi i nie dałeś szansy się wytłumaczyć, ale też nie jestem bez winy – McFly oparł dłonie na koszuli przyjaciela patrząc mu głęboko w oczy. – Oszukałem cię, ukradłem twój wynalazek i wykorzystałem. Nie było to w porządku ani trochę, ja również przepraszam. Powinienem z tobą najpierw porozmawiać, a nie od razu pakować się do auta. 

Emmett przejechał dłonią po włosach chłopaka, zakładając mu kilka kosmyków za ucho.

– Ładnie ci w dłuższych włosach.

– Tobie również.

Tak, proszę państwa, Doctor Brown miał włosy związane w krótki warkocz. W oczach Marty'ego było to super sexy.

– Aczkolwiek muszę zaznaczyć, że nie zmieniłbym nic a nic. Gdybym wiedział, że wyjedziesz i tak to się potoczy i tak bym się cofnął do pięćdziesiątego piątego. Nie żałuje ani jednej minuty spędzonej z tobą na tej kanapie. Ani jednej.

Naukowiec pochylił się w stronę jego ucha.

– To wciąż jest najcudowniejsza noc w całym moim życiu. Ile bym dał by mieć w sobie tyle odwagi co kiedyś, nie uciekłbym jak idiota, nie zachowałbym się jak tchórz.

– Trzeba było się na ciebie rzucić od razu.

– Trzeba było dać mi po pysku.

– To też.

– Tak bardzo cię przepraszam, nie wiem jak mogę ci to wszystko wynagrodzić.

McFly zarumienił się.

– Znajdzie się jakiś sposób.

– Ty naprawdę...mnie chcesz?

Spojrzenie chłopaka zmiękło po tych słowach. Naprawdę Doc nie sądził, że Marty tego pragnie, że pragnie być cały czas obok niego?

- Tak głuptasie, ciebie właśnie chcę. Nie wybrałem tej konkretnej nocy bez powodu. Byłeś wtedy taki inny, nie bałeś się okazywać uczuć. Patrzyłeś na mnie, zerkałeś w moją stronę i chciałeś, żebym to zauważył. Nie odwracałeś wzroku. Choć i tak zazdrość o moją własną mamę powinna być dla mnie ostateczną wskazówką – parsknięcie. – Wiedziałem, że tamten ty mnie zrozumiesz, że będziesz wiedzieć o co mi chodzi. Nie było to fair w stosunku do ciebie, zdaje sobie z tego sprawę, ale zadziałałem instynktownie. Chciałem ciebie i nadal chcę, Doc. Nie wiem jakiego dowodu jeszcze potrzebujesz.

– Byłem wściekły na siebie, a to przerodziło się w złość na ciebie. Najbardziej bolał mnie fakt, że musiałeś użyć wehikułu by dostać to czego pragniesz choć byłem obok. Nie umiem ci powiedzieć czy rozmowa ze mną doprowadziłaby nas do łóżka, może jeszcze bardziej bym spanikował, nie wiem. Pomimo wszystko cieszę się, że wydarzyło się to tamtej nocy, w tamtym salonie. Kilka dni wcześniej śliczny chłopak pojawia się znikąd, totalnie zawraca mi w głowie a potem wciska mnie w fotel. Nie wiem jak ty, ale ja uważam to za całkiem niezły obrót zdarzeń.

Pocałunek ten smakował dokładnie tak jak wszystkie poprzednie. Z początku ostry, gwałtowny jakby obu brakowało tlenu, a następnie przeradzający się w bardziej czuły, delikatny, słodki. Muzyka sama ich poprowadziła, kołysali się do jej rytmu jeszcze długo tego wieczora.

– Tamtej nocy byłem gotów poprosić cię o rękę, gdyby to oznaczało że ze mną zostaniesz. Nawet nie wiesz jak się poczułem gdy się spotkaliśmy po raz pierwszy, to jest dla ciebie po raz pierwszy. Wsadziliby mnie do więzienia za każdą drobną myśl o tobie. 

– Nie chcieliby usłyszeć moich w tej chwili. 

Lorraine odesłała ekipę by nikt im nie przeszkadzał, by mieli przystrojony ogród tylko dla siebie.

W końcu mama zawsze wie, co dziecku w duszy gra. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro