v. adrian
Do balu został tydzień. Cała szkoła żył tylko odliczaniem do Bożego Narodzenia. Adrian nie miał partnerki, ale po odmowie puchonki nie pytał nikogo. W Wigilię, przeddzień balu i całkowicie śnieżny wieczór siedział w Pokoju Wspólnym ślizgonów i pił, mając nadzieję, że nikt go nie zaczepi. Przeliczył się. Zapomniał o Kendrze Feathers, jego przyjaciółce. No, w pewnym sensie. Najbezpieczniej było powiedzieć koleżance, ale tak to już było z relacjami starszych ślizgonów.
Dziewczyna była cała w śniegu, ale najwyraźniej również w bardzo dobrym humorze. Weszła do pokoju i rozejrzała się po nim. Szukała kogoś. Pomimo, że Pucey próbował wcisnąć się głębiej w fotel i tak stojący już w rogu, szybko go zauważyła.
- Witaj, Adrianie.
Najlepszą obroną jest atak.
- W tym tygodniu byłaś dziwnie nerwowa, Kendro.
Dziewczyna zaczerwieniła się lekko, co jednak był bardzo widać na jej bladych policzkach. Przełożyła warkocz grubych czarnych włosów na drugie ramię i zaczęła skubać jego końcówkę.
- Z kim idziesz na bal?
- Z nikim. Będę nowym Snapem i, nikomu nic nie wyjaśniając, zostanę wrednym nauczycielem snującym się po lochach. Albo rzucę się z latarni Smeatona w Plymouth i jako duch będę straszył mugolskich turystów, którzy zapuszczą poza godzinami otwarcia. Obie te opcje są niezwykle kuszące. A ty?
- Ja... No tak... Ja mam partnera, ale boję się, że go nie zaakceptujecie...
Chłopak już lekko pijany rozpoczął przepytywanie. Zupełnie jakby Kendra była jego młodszą siostrą. Zawsze tak było. Od trzeciego roku, kiedy wróciła zapłakana do salonu ślizgonów. Wyjaśniła im wszystko, jemu i Sage Rutherford. Niedługo później ta druga ścięła włosy z nieznanego mu powodu. W trójkę byli ze sobą całkiem zżyci.
- Traktuje cię dobrze?
- Tak.
- Jest czystej krwi?
- Taaak.
Przeciągnięta samogłoska mogła oznaczać kłamstwo, ale odpowiedź był twierdząca, więc jego pijany umysł kazał mu się odczepić i to zaakceptować. Poza tym, te dwa pytania mu wystarczały.
- To nie ma problemu - zapewnił przyjaciółkę.
Dziewczyna nie wyglądała na przekonaną.
- No właśnie jest - zaczęła strzelać palcami ze zdenerwowania. - Jest gryfonem.
Adrian automatycznie pomyślał o Vincencie przez sam fakt przynależności do tego domu. A jak pomyślał o Vincencie, to i o wszystkich momentach, w których obejmował Beulah. I od razu zacisnęły mu się ręce w pięści. Wycharczał wreszcie przez zaciśnięte zęby:
- Jeżeli to nie jest żaden ze złotych chłopców, to jest w porządku.
- Adrian, powiedz mi, co się z tobą dzieje? - chłopak odwrócił wzrok. - Wszyscy się zastanawiamy i martwimy, nikt cię nie poznaje.
Kiedy ślizgon wciąż nie reagował, położyła mu swoją kościstą rękę na dłoni trzymającej butelkę. Na jej dotyk wzdrygnął się, ale skupił na niej całą swoją uwagę.
- Adrian. Dobrze wiesz, że ja ci nic nie zrobię, po prostu chcę ci pomóc tak jak ty wielokrotnie pomagałeś mnie. Czy komukolwiek innemu. Nie chcę, żeby stało ci się coś złego, żebyś spadł na dno, żebyś się pogrążył. Chcę, żebyś dalej szedł ze mną przez życie jako mój przyjaciel. Chyba możesz to dla mnie zrobić?
Chłopak pociągnął łyk Ognistej Whisky z butelki i wymamrotał:
- Wiesz, kiedy się kogoś kocha, nie martwi się o siebie, tylko o to, jak poczuje się ta druga osoba.
Dziewczyna zaskoczona cofnęła dłoń. Jej przyjaciel nie miał nikogo na stałe, albo przynajmniej ona o tym nie wiedziała. Wtedy przypomniała jej się puchonka, która za każdym razem, gdy się mijali prychała wyniośle i odwracała się od niego. Udawała jednak, że nic nie wie, nie chciała, żeby się w sobie zamknął.
- Skąd możesz to wiedzieć?
Podniósł wreszcie wzrok na nią i pełnym smutku i żalu głosem wyszeptał.
- Gdybym ci powiedział, znienawidziłabyś mnie.
Przechylił butelkę do końca i odstawił na pobliski stolik. Wstał i delikatnie zatoczył się. Dziewczyna szybko posadziła go z powrotem na fotel i pobiegła do dormitorium szóstorocznych ślizgonów. Wielokrotnie tam już bywała. Często umawiali się na granie w Eksplodującego Durnia czy Szachy Czarodziejów całym ślizgońskim rocznikiem. Zapukała i, nie słysząc żadnego głosu sprzeciwu, pchnęła już i tak uchylone drzwi. Widok, jaki zastała nie zdziwił jej ani trochę: Graham i Kasjusz siłowali się na jednym z łóżek, Miles czytał jakąś oprawioną w skórę książkę i co jakiś czas dopisywał coś na marginesie, a Lucjan starał się zaścielić swoje posłanie.
- Lucjan, pomożesz mi zebrać Adriana? Proszę cię, wiesz, jaką on ma słabą głowę do alkoholu.
- Jasne. O, albo czekaj. Ja go tu przetransportuję, a ty przygotuj jego łóżko. I moje też możesz, jakby ci się chciało.
Kiedy Adrian leżał już spokojnie pod kołdrą, a Montague i Warrington zaprzestali wreszcie swojej codziennej przepychanki o błahostkę, dziewczyna przysiadła na brzegu posłania Bole'a i powiedziała:
- Pilnujcie go trochę, proszę.
- Czego od nas wymagasz? - Miles wzruszył ramionami zrezygnowany. - Robi to zupełnie bez naszej wiedzy, przecież widziałaś. Kendra, jesteśmy zupełnie bezsilni, tak jak ty.
- Co się z nim dzieje?
- Kendra, sami chcielibyśmy wiedzieć, ale nic nam nie mówi.
Dziewczyna westchnęła zrezygnowana i wstała.
- To dobranoc chłopcy. Jutro ważny dzień chyba dla nas wszystkich, wypadało by nie zaspać.
Odpowiedziało jej kilka aprobujących pomruków i dźwięki zasuwanych zasłonek od łóżek. Kiedy wróciła do swojego dormitorium od razu poszła spać. Jutro faktycznie był wielki dzień.
Adrian obudził się z ogromnym bólem głowy nadzwyczaj wcześnie. Spojrzał na zegar wiszący na jednej ze ścian i wytrzeszczył oczy. Było dopiero po siódmej. Dlaczego on się teraz obudził? Po cichu, tak, żeby nie obudzić żadnego ze współlokatorów, podniósł się i sięgnął do szuflady szafki nocnej po eliksir na kaca. Ze zdenerwowaniem stwierdził, że jego zapasy się skończyły.
Trzeba będzie doważyć...
Wciągnął na nagie ramiona pierwszy lepszy sweter, który wpadł mu w ręce, brązowo-pomarańczowy. Ubrał spodnie i spakował do torby pergamin, atrament i pióro. Skoro już się tak wcześnie obudził, zamierzał dobrze wykorzystać czas, który pozostał mu do wieczora. Zszedł do Wielkiej Sali, gdzie zjadł śniadanie i zgarnął kilka jabłek na obiad. Ruszył na przechadzkę po błoniach. W zimie, i w dodatku o tej porze były zupełnie puste. Po drodze układał sobie słowa, którymi odpisze B.Y.E.. W poprzednim liście zadała bardzo ciekawe pytanie, mianowicie na temat małżeństw, które przestają się kochać. Zamierzał porządnie to przemyśleć i odpowiedzieć bardzo inteligentnie.
Kiedy doszedł na skraj Zakazanego Lasu, zawrócił. Jeszcze nigdy nie złamał zakazu wchodzenia tam i zamierzał się trzymać tego stanu rzeczy. Co jak co, ale odważny to on raczej nie był.
Zbliżała się pora obiadowa, jabłka zostały zjedzone. Wrócił szybko na dziedziniec, gdzie napisał list, i poszedł na piąte piętro, do skrytki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro