Rozdział drugi
Rano ponownie dzwonię do Magdy.
Moja przyjaciółka znowu nie odbiera. Zaczynam się tym faktem odrobinę denerwować, ale wciąż nie na tyle, by wszczynać alarm. Dochodzę do wniosku, że po porannym joggingu, prysznicu i śniadaniu po prostu się do niej przejadę i zobaczę, czy zabalowała tak bardzo, że od dwóch dni leczy kaca. To wprawdzie nie byłoby w jej stylu, ale kto ją tam może wiedzieć.
Noc na szczęście minęła mi w miarę spokojnie. Łyknęłam tabletkę na sen i aż do rana nic nie przeszkodziło mi odpoczynku. Poranek jest zdecydowanie ładniejszy od poprzedniego dnia – jest jasno, na niebie nie widzę żadnych chmur i słońce świeci mocno, podnosząc temperaturę powietrza. Wkładam legginsy, luźny T-shirt, na nogi zakładam buty do biegania, a na uszy słuchawki i ruszam w trasę.
Nie pamiętam okolicy zbyt dobrze, więc na początek, żeby się nie zgubić, włączam w telefonie GPS i wybieram ścieżkę, która prowadzi do miasta. Podłoże jest mokre, miejscami błotniste, więc patrzę uważnie pod nogi, przeskakując co większe kałuże, gdy w słuchawkach rozbrzmiewa Martin Garrix. Nie jest to mój ulubiony rodzaj muzyki, ale do joggingu idealny.
Biegnę przed siebie, cały czas kontrolując trasę na aplikacji w telefonie. Bit w słuchawkach jest coraz głośniejszy i coraz szybszy, nabiera tempa równocześnie z tempem moich kroków. Zerkam na pulsometr, po czym przyspieszam jeszcze. Wokół mnie nie ma ani jednej żywej duszy, ścieżka jest zupełnie pusta, drzewa kołyszą się lekko na wietrze. Choć głównie patrzę pod nogi, kontroluję okolicę, bo nie czuję się tu zupełnie pewnie – nawet jeśli za dnia i tak jest dużo lepiej.
W Warszawie zwykle biegam po asfalcie. Tutaj powierzchnia jest nierówna i dużo bardziej miękka, co sprawia, że szybciej zaczynam się męczyć. Wybiegam na nieco szerszą ścieżkę, kieruję się w lewo, oddalając od miasta; bit w słuchawkach robi się coraz głośniejszy, gdy dostosowuję do niego tempo i równym krokiem ruszam przed siebie.
Nie wiem, ile biegnę, bo zazwyczaj, gdy to robię, tracę poczucie czasu. Bieg pomaga oczyścić umysł i na chwilę oderwać się od wszystkiego, co mnie trapi – właśnie dlatego zdecydowałam się na poranny jogging. Pilnuję sygnałów dawanych mi przez ciało, by wiedzieć, kiedy zawrócić, by mieć jeszcze siły na powrót. Biegnę przed siebie równo, pozwalając, by mój oddech z każdą minutą stawał się coraz cięższy. To cudowne, oszałamiające uczucie.
Przynajmniej dopóki coś mi go nie przerywa.
W pierwszej chwili nie rozumiem nawet, co się dzieje. Jakiś ogromny, ciemnoszary kształt wyskakuje ku mnie z krzaków i rzuca na mnie, zanim zdążę się zasłonić. Widzę błyszczące w świetle dnia, wielkie białe kły; zasłaniam się odruchowo ramieniem i robię krok w tył, słuchawki mi wypadają i w zaległej nagle w uszach ciszy słyszę wyraźnie mój własny, mrożący krew w żyłach krzyk.
Czy to jest wilk?!
Zwierzę wpada na mnie, zwalając mnie z nóg, aż tracę równowagę i lecę do tyłu. Mam pecha, bo w miejscu, gdzie kończy się ścieżka, a zaczynają drzewa, zaczyna się też spadek terenu. Podłoże ucieka mi spod stóp, znowu się drę, kiedy ląduję na ziemi na plecach i staczam się prosto do jakiegoś dołu wypełnionego błotem.
Obijam sobie boleśnie łokieć, ramię i biodro, a moją łydkę przeszywa ostry ból, gdy wreszcie zatrzymuję się na dole, z policzkiem w ziemi. Wszystko mnie boli i nie mam siły się podnieść.
Co to było?! Co za zwierzę mnie zaatakowało?! Czy powinnam uciekać?!
Słyszę szelest, jakby coś się do mnie zbliżało; wiem, że muszę stąd pryskać, ale nie mam siły, żeby podnieść się z ziemi. Czuję się jak siedemdziesięciolatka po ataku rwy kulszowej. Jęczę i próbuję się pozbierać, ale mój kręgosłup odpowiada bólem, podobnie jak prawa łydka. Cholera. Jeśli się okaże, że trwale się uszkodziłam, to pomoc nie znajdzie mnie do przesilenia zimowego...
Coś zasłania mi światło słoneczne i po chwili orientuję się, że to ta sama bestia, która zepchnęła mnie ze ścieżki. Stoi nade mną i gapi się, a ja zamieram. Ma wielki biało-szary pysk, czarny nos i spiczaste uszy, jest duży i masywny. Wilk. Ja pierdolę, stoi nade mną wilk! W życiu nie widziałam na oczy wilka!
Zamykam oczy, zdecydowana, by nie patrzeć, jak rozszarpuje mi tętnicę szyjną, ale w tej samej chwili z oddali dobiega mnie obcy męski głos.
– Alfred!
Wilk podnosi łeb i zaczyna szczekać; kiedy ponownie otwieram oczy, stwierdzam, że nie rusza się jednak nawet o krok. A potem schyla się ku mnie ponownie i... liże mnie w policzek. Jestem w szoku.
– Alfred, na litość boską... Ty zapchlony kundlu! Chryste, nic pani nie jest?!
Zdecydowanie męski, wyraźnie zaniepokojony głos. Próbuję się ruszyć, ale to sprawia, że wydaję z siebie kolejny jęk, a zwierzę nade mną przekrzywia łeb i przygląda mi się z ciekawością.
– Proszę zabrać to bydlę! – wyduszam z siebie z trudem. – Chciał mnie zabić...
– Zabić? – Znowu ktoś zasłania mi słońce. To chyba właściciel tego potwora. – Nie, chciał się tylko pobawić. Musiała pani... zbyt gwałtownie na niego zareagować. Alfred, waruj.
Pies odsuwa się posłusznie. Dopiero wtedy dostrzegam stojącego za nim mężczyznę. Próbuję się podnieść, ale kręgosłup odpowiada tępym bólem, jęczę więc i rezygnuję z tego ruchu, a facet pochyla się nade mną i chwyta mocno za ramię, żeby mi pomóc.
Jego uścisk jest zaskakująco silny i bez problemu winduje mnie do pozycji stojącej, chwytając mnie mocno w talii. Syczę, gdy przez moją łydkę przebiega fala bólu ostra niczym sztylet wbijający się w ciało; w następnej chwili uświadamiam sobie, że jestem cała w błocie, i próbuję się odsunąć, ale facet trzyma mnie mocno.
– Niech się pani nie szarpie – mówi ostro. – Wszystko w porządku? Zleciała pani z samej góry?
No raczej! Koziołkowałam jak dziecko na WF-ie w podstawówce!
Zamieram i spoglądam na niego, dopiero wtedy uważniej przyglądając się właścicielowi tej bestii. Mimowolnie czuję odrobinę niepokoju.
Facet nie wygląda zbyt cywilizowanie. Ma na sobie zniszczoną kurtkę i wytarte dżinsy, a twarz w dużym stopniu zasłania mu ruda broda. Jest wysoki i masywny, ale raczej dobrze zbudowany niż tęgi, co czuję wyraźnie, gdy znajduje się tak blisko i trzyma mnie tak mocno. Wygląda na jakiegoś drwala z głuszy.
Dałabym mu parę lat więcej ode mnie, sądząc po zmarszczkach mimicznych widocznych w kącikach jego brązowo-zielonych oczu. Przyglądają mi się bystro, oceniająco, aż dostaję ciarek. Jezu.
Jakiś facet, w dodatku taki, grasuje po moim lesie z ogromną bestią u boku. Czy ja w ogóle mogę się przy nim czuć bezpiecznie?!
– Nie zleciałam – odpowiadam z pretensją, lekko tylko drżącym głosem. – Pana zwierzę mnie zepchnęło!
– Alfred? – pyta z rozbawieniem. – Raczej chciał się pobawić, a pani spanikowała. No już, wszystko dobrze. Uderzyła się pani w głowę? Coś panią boli?
Chwyta mnie za twarz, żeby uważniej mi się przyjrzeć, na co zamieram. Ma dużą, ciepłą dłoń, której dotyk budzi we mnie dziwne uczucia. Mam wrażenie, że serce podchodzi mi do gardła.
– Wszystko! – krzyczę nieco zbyt spanikowanym głosem. – Co to w ogóle znaczy... To zwierzę powinno być na smyczy! Może zrobić krzywdę przechodniom!
Tak, po tych słowach w oczach nieznajomego faceta już wyraźnie błyszczy rozbawienie.
– Przechodniom? – powtarza uprzejmie. – Jesteśmy w lesie. W ciągu ostatnich miesięcy nie spotkałem tu żywej duszy, a wychodzę z Alfredem regularnie kilka razy dziennie. Nie przesadza pani trochę?
Dobra, mam dość. Nie będzie mnie pouczał jakiś drwal z Mazur, przez którego tyle co wylądowałam w bajorze pełnym błota! Czuję, jak zasycha mi na twarzy i na ubraniach, i ostatnie, na co mam w tej chwili ochotę, to pogadanki z tym palantem. Muszę wrócić do domu i wziąć prysznic.
Chociaż błoto jest podobno dobre na cerę.
Wyszarpuję się z jego uścisku, a on na szczęście nie próbuje mnie zatrzymywać. Robię krok do tyłu i aż krzyczę z bólu, gdy moja łydka zaczyna piec, jakby ktoś wsadził w nią pogrzebacz. Chwieję się, a mężczyzna podtrzymuje mnie znowu, żebym nie straciła równowagi.
– Kurwa – wyrywa mu się. – Wbiła sobie pani coś w łydkę. Trzeba to opatrzyć. Proszę się trzymać.
A potem tak po prostu, bez słowa uprzedzenia, bierze mnie na ręce.
W pierwszej chwili odruchowo próbuję się wyrwać, ale on tylko mocniej mnie do siebie przyciąga, poprawia chwyt i mamrocząc coś pod nosem, rusza z powrotem w stronę ścieżki. Wobec tego chwytam go za szyję i mielę między zębami przekleństwo. Facet jest naprawdę silny – idzie pod górkę, w dodatku wymijając kolejne drzewa, niesie mnie, a jednak nie wydaje się nawet zmachany. W połowie trasy odwraca się i cmoka na tego potwora.
– Alfred, do nogi – mówi, po czym rusza w dalszą drogę.
Wkrótce wydostajemy się z powrotem na ścieżkę. Rozglądam się za swoim telefonem i słuchawkami, które gdzieś tu straciłam, ale nigdzie ich nie widzę. Świetnie. Będę tu musiała wrócić...
– Zgarnąłem pani telefon po drodze – mówi zachrypniętym głosem ten koleś. – Proszę się nie martwić, nic mu się nie stało. W którą stronę?
Waham się, spoglądając na niego kątem oka. Nie wygląda na godnego zaufania. Nie chcę mu mówić, gdzie mieszkam, ale jeszcze bardziej nie chcę, żeby zabrał mnie do siebie – gdziekolwiek miałoby to być. Może mieszka w jaskini. Albo w szałasie w lesie.
Właściwie trochę tak wygląda.
– W lewo, na cypel – odpowiadam więc w końcu niechętnie. – Mieszkam w domu Gajdów.
– O, czyli pani na urlopie? – ożywia się nie wiadomo dlaczego.
Mamroczę coś pod nosem, starając się, by nie wyszło zbyt wyraźnie. Niby tak, ale jednak nie do końca. On sądzi, że wynajmuję ten dom, tak jak robiło to wielu letników. Nie chcę go wyprowadzać z błędu, bo skoro kojarzy określenie „dom Gajdów", to kojarzy też na pewno, co się z nimi stało.
Córka Gajdy. Pod tym określeniem jestem znana w Giżycku. Jeśli mogę go unikać, to właśnie to robię.
Jego zwierzę idzie obok nas, gdy rusza raźnym krokiem w stronę mojego domu. Zna drogę, nie waha się ani chwili, co sprawia, że staję się jeszcze bardziej podejrzliwa. Zabrał mi telefon, poszczuł na mnie tego potwora i teraz chce wejść do mojego domu. Zna okolicę. Co, jeśli to jakiś świr?
Wygląda trochę jak świr. Jak zamknięty w lesie świr, który od miesięcy nie widział innego człowieka i zaczyna wariować na sam widok innej istoty ludzkiej...
– To piękny dom, prawda?
Moje rozmyślania przerywa jego zachrypnięty głos. Marszczę brwi.
– Był pan w środku?
Kręci głową. Muszę się nieco odsunąć, bo jego broda łaskocze mnie w policzek, tak blisko się znajduję.
– Nie, widziałem tylko zdjęcia na Airbnb, ale z zewnątrz bardzo mi się podoba – odpowiada. – Biały siding zawsze wydawał mi się tandetny, a tu wygląda świetnie. Też pani tak uważa?
Oczywiście, że tak. W końcu pomagałam go babci urządzać – przynajmniej na odległość. Nigdy nawet nie zajrzałam do środka, ale miałam swój udział w doborze materiałów, mebli i kolorystyki. Obie chciałyśmy, żeby ten dom jak najmniej przypominał o mojej przeszłości.
Właściwie nie wiem, dlaczego babcia nigdy go nie sprzedała. Przez pierwsze lata chyba brakowało jej sił, by się tym zająć, a potem miała inne sprawy na głowie. Nie byłam łatwym dzieckiem, gdy dorastałam, głównie ze względu na swoją przeszłość. A potem uznała, że woli odczarować złe wspomnienia – i w pewnym sensie jej się to udało.
Dobrze, że letnicy przyjeżdżający do domu rodziców nie wiedzieli, co się w nim stało. Ja nadal nie wiem, jak zasnę w nim bez leków nasennych.
– Pasuje do motywu marynistycznego – przyznaję z roztargnieniem. – Mieszka pan gdzieś w okolicy?
Właściwie nie chcę wiedzieć, ale czuję, że powinnam. Skoro już niesie mnie do domu i za chwilę będę musiała go wpuścić do środka, mogę równie dobrze czegoś się o nim dowiedzieć, prawda? Może okaże się, że to wcale nie jest żaden seryjny morderca.
Znałam jednego. Wiem z autopsji, że po ich wyglądzie można tego nie poznać.
Facet robi jakiś bliżej nieokreślony ruch głową w lewą stronę.
– Kawałek dalej, w głębi lasu – wyjaśnia. – Jest tam taki nieduży, drewniany, wyremontowany domek. Wynajmuję go od kilku miesięcy.
To mnie zastanawia, ale nie mówię na ten temat ani słowa, gdy skręca w ścieżkę prowadzącą do mojego domu. Niesie mnie taki kawał, a nie wydaje się nawet zmęczony, oddech ma spokojny i rozmawia ze mną bez żadnego problemu. Z jednej strony to niesamowite, jaki musi być silny.
Z drugiej myśl, co musiałabym zrobić, żeby go znokautować w razie potrzeby, nie chce mi wyjść z głowy.
Jego wilk trzyma się jego nogi jak przyklejony; wygląda na naprawdę dobrze ułożonego. Nie, to musi być pies. Niemożliwe, żeby facet trzymał w domu prawdziwego wilka.
– Co to za rasa? – pytam od niechcenia, spoglądając na zwierzaka.
– Wilczak czechosłowacki – odpowiada mój sąsiad. – Może wydawać się straszny, ale tak naprawdę jest bardzo przyjazny.
– Myślałam, że atakuje mnie wilk – mamroczę.
Facet wydaje z siebie dźwięk, który musi być śmiechem. Mnie to wcale nie bawi. Najadłam się strachu i uszkodziłam sobie przez niego nogę!
– Przepraszam – mówi, wchodząc po schodach na werandę mojego domu. Dopiero tam puszcza mnie i stawia ostrożnie na nogi. Chwieję się, ale udaje mi się utrzymać równowagę. – On naprawdę nigdy wcześniej czegoś takiego nie robił. W mieście nie zwraca uwagi na innych ludzi, ale tutaj... chyba go trochę poniosło. Może poczuł zew natury.
Sięgam do paska, w którym ukryłam klucze do domu, i otwieram drzwi. Mężczyzna cały czas stoi za mną, więc spoglądam na niego pytająco.
– Da sobie pani radę? – pyta. – Czuję się odpowiedzialny za pani nogę. Chętnie pomogę z opatrunkiem.
Robię próbny krok i krzywię się z bólu. Kurwa. Apteczka jest w łazience na piętrze. Co za idiotyczny pomysł!
Szkoda, że sama to wymyśliłam, myślę z przekąsem. Cóż, kiedy projektowałyśmy wnętrze i stwierdziłyśmy, że w ciasnej toalecie na dole się nie zmieści, nie przypuszczałam, że kiedyś skończę tu ze zranioną nogą!
– Chyba nie mam wyjścia – mamroczę, po czym otwieram drzwi szerzej. – Proszę wejść.
Facet nie bierze mnie więcej na ręce, ale chwyta za ramię i pomaga wkuśtykać do środka. Nadal boję się spojrzeć na łydkę, ale skoro on jest pewien, że opatrunek wystarczy, to chyba nie może być tak źle? Wprawdzie boli jak skurwysyn, ale może po prostu mam niski próg bólu, czego przez poprzednie trzydzieści dwa lata mojego życia jakimś cudem nie zauważyłam.
Siadam na krześle przy niewielkim stoliku między kuchnią a salonem, bo nie chcę ubrudzić błotem mojej pięknej niebieskiej sofy. Nie wejdę na górę, więc niestety muszę tam posłać mojego nowego znajomego – który nadal pozostaje bezimienny.
– Jeśli mam pana wpuścić na piętro, to najpierw muszę chociaż poznać pana imię – mówię, wyciągając do niego rękę. – Inga.
Chociaż nie widzę tego przez brodę, przysięgłabym, że się uśmiecha. Domyślam się tego po błysku w jego oczach i sposobie, w jaki je mruży. Ujmuje moją dłoń i ściska ją mocno, a mnie przechodzi kolejny dreszcz. Ma zdecydowany uścisk, dokładnie taki, jak lubię, i ciepłą, dużą, przyjemną w dotyku dłoń.
Mam ochotę mu zaufać, a to od razu wydaje mi się podejrzane. Trzymaj dystans!, krzyczy ten głos w mojej głowie, którego nie potrafię się pozbyć od dwudziestu lat.
– Leon – przedstawia się krótko, po czym odsuwa nieco. – Rozumiem przez to, że apteczka jest na górze?
Kiwam głową i podaję mu lokalizację, a po chwili mężczyzna znika na schodach. Dopiero wtedy odważam się zerknąć na swoją łydkę.
Auuć. Robi mi się niedobrze, gdy tylko między brudem dostrzegam krew. Spadając, musiałam rozharatać sobie czymś nogę, bo spod poszarpanych legginsów widać długą, wąską, głęboką ranę biegnącą przez pół łydki. Mam wątpliwości, czy w apteczce znajdzie się dość środków, żeby to załatać, ale postanawiam zaufać mojemu nowemu znajomemu.
Wraca po chwili; poza apteczką niesie też miskę pełną wody i gąbkę. Spogląda na mnie krytycznie.
– Zdejmij but – poleca, klękając przede mną. – Spróbuję oczyścić ranę, zanim ją zdezynfekuję.
To nagle przeszliśmy na ty?, przemyka mi przez głowę, ale posłusznie ściągam buta, bo na widok krwi robi mi się trochę słabo i nie mam siły się wykłócać. Leon sięga do moich legginsów; drgam, gdy jednym ruchem urywa zniszczoną nogawkę, odsłaniając moją nogę aż do kolana. Chwyta mnie delikatnie za łydkę i zanurza stopę w przyjemnie ciepłej wodzie. Dostaję ciarek.
Nie, to wcale nie od jego łagodnego, gorącego dotyku. Skądże. Przecież to tylko jakiś obcy facet, o którym nic nie wiem!
– Mogę wpuścić do środka Alfreda? – pyta, kiedy zanurza gąbkę w wodzie i zaczyna łagodnie obmywać moją łydkę. Jestem tak zaskoczona i tak zapatrzona w tę pochyloną nade mną rudą głowę, że w pierwszej chwili nie zauważam tego pytania. – Nigdy nie wchodzi, jeśli mu nie pozwolę.
Dopiero po chwili przenoszę wzrok na otwarte drzwi, za progiem których siedzi ten ogromny pies. Wow. Jest naprawdę dobrze wychowany.
– Jasne – odpowiadam słabo.
Leon odwraca się do psa i wydaje komendę, a ten natychmiast wchodzi do środka. Podchodzi bliżej i jakby od niechcenia oblizuje moją dłoń; szybko chowa z powrotem język, jakby udając, że nic takiego nie zrobił, a ja mrużę oczy, ale nie potrafię się na niego gniewać, zwłaszcza gdy widzę jego merdający ogon.
– Polubił cię – zauważa lekko Leon. – Może to dlatego rzucił się na ciebie w lesie. Chciał się przywitać.
Dziękuję za takie powitanie!
Syczę i spinam się, kiedy rana na łydce odpowiada bólem na jego działania. Leon odrywa na chwilę od niej wzrok i rozgląda się dookoła.
– Świetne okna – mówi, wskazując na ogromną szybę od podłogi do sufitu, za którą widać jezioro. – Widok dodaje uroku temu wnętrzu, nie sądzisz? Oglądałem go na Airbnb, bo bardzo chciałem go wynająć, ale był zabookowany na większość terminów.
Nie dziwią mnie te słowa. W okolicy nie ma zbyt dużo nieruchomości takich jak ta. Remont jedynie podwyższył wartość nieruchomości i sprawił, że jeszcze więcej ludzi chce ją odwiedzać.
– Tak, widok jest super – przyznaję bez entuzjazmu. – To nie tyko okno, ale też wyjście na taras. Można tu urządzić imprezę z widokiem na Kisajno.
Wiem, bo sama zaproponowałam dobudowanie go, kiedy babcia wzięła się za remont. W oryginalnej zabudowie go brakowało.
Nawet nie zauważam, kiedy Leon kończy zajmować się moją nogą. Osusza ją ręcznikiem i szybko zakłada opatrunek. Po wszystkim stawia na stoliku fiolkę z lekami przeciwbólowymi.
– Lepiej to weź – sugeruje. – Jak już do końca zejdzie z ciebie adrenalina, pewnie będzie boleć jak cholera.
– Już boli jak cholera – jęczę.
Jestem bez śniadania i nie mam nic do jedzenia. Muszę jechać do Giżycka zrobić zakupy, zanim w ogóle wezmę leki przeciwbólowe, bo nie chcę sobie rozwalać żołądka. Ale cóż... to już nie jest jego problem.
– Robiłaś to już? – pyta nagle Leon, podnosząc się z klęczek i zabierając za sprzątanie po swoich działaniach opatrunkowych.
Posyłam mu pytające spojrzenie. Ten duży facet w moim salonie wygląda dziwnie. Pod kurtką ma chyba koszulę w kratę. No drwal jak nic!
– Czy urządzałaś imprezę – dodaje, kiedy nie odpowiadam. – Na tarasie.
Kręcę głową, przyglądając się czujnie, jak pakuje apteczkę i wylewa brudną wodę do zlewu w kuchni. Nie należę do dokładnie najbardziej ufnych osób. Spędziłam mnóstwo czasu u psychologów, jeszcze będąc dzieckiem, na co dzień radzę sobie całkiem nieźle, ale zawsze miałam problem z zaufaniem i bliskością. To chyba nic zaskakującego, biorąc pod uwagę, jak bardzo zawiodła mnie najbliższa mi osoba.
– Może chciałabyś mnie zaprosić? – pyta od niechcenia, wracając do mnie i opierając się o stół. Rozchylam w zdziwieniu usta, przyglądając się, jak pod materiałem grają mu mięśnie, gdy zakłada ramiona na piersi. – Chętnie zjadłbym z tobą kolację, Ingo. Możemy uznać to za podziękowanie za moją pomoc.
Podnoszę brew.
– Za pomoc w starciu z twoim psem, którego sam na mnie napuściłeś? – uściślam.
Leon parska śmiechem.
– Nie napuściłem na ciebie mojego psa – protestuje z rozbawieniem. – Nawet nie wiedziałem, że kogoś dostrzegł, póki nie usłyszałem twojego krzyku. Chryste, krzyczysz tak, jakbyś grała w jakimś horrorze o zdeformowanych mordercach.
– Serio? Droga bez powrotu? To jest twoje skojarzenie? – pytam ze zgorszeniem.
Leon tylko rozkłada bezradnie ręce, a ja waham się. Nie potrafię go odczytać. Znamy się jakieś pół godziny, a ja jestem cała w błocie, więc wątpię, żebym mu się podobała. Za to wyraźnie podoba mu się mój dom. Może to dlatego chce się wprosić na kolację.
Może nie jest żadnym świrem, który zabije mnie przy pierwszej nadarzającej się okazji?
– Jeśli nie chcesz... – zaczyna, ale wtedy przerywam mu, mówiąc:
– Zamierzałam zaprosić jutro kilku znajomych na kolację. – Wcale nie zamierzałam, ale kiedy raz wpada mi to do głowy, uznaję, że to wcale nie jest zły pomysł. – Możesz wpaść. Przynieś wino.
Poznanie go z moimi znajomymi wprawdzie oznacza, że Leon dowie się, kim jestem, ale trudno – to prędzej czy później i tak by nastąpiło. Jeśli chcę kontynuować tę znajomość, muszę to zrobić w kontrolowanym środowisku. Nie zostanę z nim sam na sam, bo za bardzo się tego obawiam.
Coś jednak jest ze mną mocno nie tak.
– Jasne. Dzięki. – Uśmiecha się, po czym woła psa, który do tej pory leżał pod moim krzesłem. – Będę o siódmej. Do zobaczenia, nie obciążaj za bardzo tej nogi i weź coś przeciwbólowego.
Już po chwili go nie ma, a ja z trudem podnoszę się z krzesła i kuśtykam do toalety. Po prostu świetnie. Nie dość, że boli mnie noga i nie mam w domu nic do jedzenia, to jeszcze dałam się wmanewrować w jakąś głupią imprezę, którą muszę zaplanować. Mam nadzieję, że Magda w ogóle będzie mogła przyjść.
Prawdziwego szoku doznaję jednak dopiero w toalecie na widok swojego odbicia w lustrze. Chryste. Wyglądam jak bezdomny, który przez ostatni miesiąc spał na komunalnym wysypisku śmieci! Jestem cała umazana błotem, mam liście w rozczochranych włosach i brud dosłownie wszędzie. Aż dziwne, że Leon potraktował mnie poważnie, zamiast cały czas się ze mnie śmiać!
Może to i dobrze, że będę miała jeszcze okazję pokazać mu się wyglądająca jak człowiek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro