Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2

    Trzasnął drzwiami tak mocno, że huk poniósł się echem po holu. Ruszył korytarzem, omijając w pośpiechu zszokowanych, przyglądających mu się pracowników. Wiedział, że patrzyli na upokarzający ślad, który nosił na policzku – odcisk dłoni własnego ojca. Nacisnął guzik widny pięć razy, jakby miało to przyspieszyć działanie maszyny. Nie przyspieszyło. Jednak Ian musiał w jakikolwiek sposób wyładować swój gniew. Tę furię, która zdawała się palić go od wewnątrz żywym ogniem. Nienawidził tego życia. Nienawidził swojej rodziny. Nienawidził ludzi, którzy go otaczali. Odbierali mu wszystko. Kawałek po kawałku. Odbierali wolną wolę, by stworzyć marionetkę, spełniającą ich ambicje. 

    Gdy wyszedł z firmy ojca, stanął przy barierce na chodniku i odetchnął głęboko. Miał wrażenie, że to nie działo się naprawdę. Nie wierzył, że plotki... Przecież ukrywali się. Dbali o to, by nikt nie przyłapał ich w dwuznacznej sytuacji. A mimo to, jego własny ojciec właśnie postawił mu ultimatum. Albo przestanie spotykać się z Saszą, albo straci rodzinę.

Tylko czy Ian naprawdę mógł dalej nazwać go swoją rodziną? Czy rodzic stawia własne dziecko przed takimi wyborami? Ian czuł się rozdarty. Zawiedziony i zdradzony. Tak długo błądził po omacku, a gdy wreszcie znalazł w życiu kogoś, kto był mu podporą, kto nadawał jakikolwiek sens codzienności, to od razu chciano mu to odebrać. To było... Niesprawiedliwe. Stał tak i zadręczał się zaistniałą sytuacją, gdy na parking podjechał czarny, znajomy samochód. Szyba zjechała w dół, a Ian spojrzał prosto w niebieskie oczy, tak podobne do jego własnych.

    — Wsiadaj — usłyszał. — Wracasz do domu.

    To nie była prośba. To nie była nawet sugestia. Twardy rozkaz, którego nie mógł nie wykonać. Ale nie miał zamiaru dawać sobą pomiatać.

    — Nigdzie nie jadę — warknął, rzucając bratu zbuntowane spojrzenie.

    Wiedział, że ojciec go tu przysłał. Wiedział, że teraz będą chcieli kontrolować go bardziej niż zwykle. Zrobią wszystko, by nie spotykał się z Saszą, by plotki ustały, by nie skalał dobrego imienia rodziny swoją "innością".

    Starszy brat spojrzał tylko na niego z politowaniem.

    — Pójdziesz do niego? — prychnął. — Nie zachowuj się jak gówniarz. Wsiadaj, zanim konsekwencje twoich wybryków staną się nieprzyjemne nie tylko dla ciebie.

    Ian otworzył zacisnął szczękę. Chociaż wszystko w nim krzyczało, wszystko się buntowało, zrobił krok do przodu. A potem wsiał posłusznie do samochodu i zapiął pas.

    Tego dnia nie spotkał się z Saszą w umówionym miejscu. Nie pierwszy i nie ostatni raz.


***


    Obudził się cały spocony, z sercem dudniącym gdzieś w okolicy gardła. Przez kilka długich minut wpatrywał się w biały sufit, starając uzmysłowić sobie, że to był tylko sen. Durny sen, przykre wspomnienie. A jednak niemal czuł, jak coś zaciska się na jego szyi. To było śmieszne, że po tylu latach wciąż odczuwał ten irracjonalny niepokój, choć już dawno uwolnił się spod wpływu swojej rodziny. A mimo to, ci i tak nie dawali za wygraną. Nawiedzali go nawet w snach. Podniósł się do siadu, odrzucając z mokrego ciała kołdrę. Potrzebował kąpieli.

    Gdy stał pod prysznicem i pozwalał, by letnia woda opłukiwała jego ciało, z jakiegoś powodu zaczął myśleć o tym obdartusie, którego wczoraj zgarnął z ulicy. Mimowolnie uśmiechnął się pod nosem, dochodząc do wniosku, że w pewien sposób mu zazdrościł. Może i nie znał tego chłopaczka, ale dzieciak wydawał mu się taki... Wolny. Nieskrępowany. Być może klepał biedę, ale...

    Właśnie. 

    Ian miał pieniądze. Miał szafę pełną szytych na miarę garniturów i markowych koszul. Miał ten swój modny, obrzydliwie bogaty apartament i nowoczesny samochód... I nic poza tym. Ubrań nie miał kto z niego zdejmować, w mieszkaniu nikt na niego nie czekał, a samochodem jeździł tylko do pracy.

    Zacisnął usta, potrząsając głową, chcąc odpędzić od siebie te obleśnie depresyjne myśli, przez które ostatnio nie poznawał sam siebie. Powinien się rozerwać. Tak, tego mu było trzeba. Powinien wyjść do ludzi, zabawić się, poznać kogoś nowego. Z tym postanowieniem udało mu się przeżyć większą część dnia. Złożył wniosek o wyrobienie nowego dowodu osobistego, wpadł do firmy, odwiedził Liję, by zobaczyć się z Maksymem. Nie posiedział tam jednak zbyt długo, bowiem maluch był nad wyraz niespokojny przez ząbkowanie. Gdy wrócił do domu, było przed dziewiętnastą, więc Ian stwierdził, że to doskonały moment by się odświeżyć i wyskoczyć gdzieś do klubu.


***


    Castiel zagwizdał, gdy dowiedział się ile jest wart sam portfel. Gdy chciał zapłacić kartą okazało się, że była już nieaktywna. Pociął ją więc na drobne kawałeczki, z uśmiechem na ustach. 

    Piesek. 

    Chuj mu w dupę. 

    Przez chwilę się wahał, zastanawiając się, czy sprzedać ten czarny, skórzany portfel, który niewątpliwie był bardziej niż satysfakcjonującym łupem. Niemal wręczył go znajomemu, który się parał opieką nad pożyczonymi przedmiotami, jednak coś go powstrzymało. Krótka myśl, świeże wspomnienie oczu o barwie gradowych chmur.

    — A portfel? 

    Pytające spojrzenie znudzonego chłopaka, kilka lat starszego od Castiela, skupiło się na krótki moment na jasnowłosym. Val z całą pewnością coś brał. Ostatnimi czasy jego spojrzenie traciło na klarowności. 

    — Cas? — ponowił pytanie, gdy jego rozmówca zatopił się w myślach. 

    — Portfel sobie zostawiam — odpowiedział Castiel.

    Val był znajomym. Nikim więcej. Castiel nie miał czasu zawracać sobie dupy innymi ludźmi. Miał już w życiu wystarczająco trosk. Zacisnął usta, chowając portfel za pasek spodni, w którym nie pozostało już nic poza dowodem osobistym. Wszystkie karty, jako że nieaktywne, zostały przez niego zniszczone, a pieniądze, których był całkiem gruby plik, wylądowały w wewnętrznej kieszeni jego bluzy. Miał pieniądze, więc nie musiał wracać do domu, do wuja. Skierował swoje kroki w stronę pobliskiego, całkiem drogiego, branżowego klubu, nie wiedząc jeszcze, że był to najgorszy pomysł na jaki mógł wpaść. Znajomym, którym wisiał forsę lub rozmaite przysługi, postawił kolejkę. Oczywiście na koszt przystojnego biznesmena. Konkretnie wstawiony śmiał się teraz z resztą częściowo znanego mu towarzystwa, a częściowo przypadkowymi ludźmi. Wyciągnął złotego Malboro, przekręcając papierosa w dłoni, nie zapalając go przez dłuższą chwilę. Może powinien zwrócić chociażby portfel z dowodem osobistym i innymi wizytówkami? Potrząsnął głową. Skąd mu się wzięły nagle takie myśli? Tamten facet i tak rzygał pieniędzmi. Pewnie w dupie miał ten kawałek skórzanego materiału i parę banknotów... 

    Ian Morozov. Ian Morozov. Ian Morozov. 

    Castielowi podobał się wydźwięk tego imienia i nazwiska. 

    Morozov. 

    Pasowało to do tych niebieskich oczu. Zima kojarzyła mu się właśnie z bielą i błękitem. 

    Morozov.

    — Ian Morozov — odezwał się cicho.

    — Słucham, w czym mogę pomóc? 

    Nad Castielem stał prawowity właściciel skórzanego portfela we własnej osobie. Trzymał w dłoni szklankę z bursztynowym płynem i wydawał się być lekko niezadowolony z zaistniałej sytuacji. 

    Ian nie przypuszczał, że idąc do klubu, zastanie tu właśnie małego złodziejaszka. 

    Castiel podskoczył w miejscu, niemal spadając z barowego stołka, opierając się mimowolnie o pierś znajomego mężczyzny, który akurat za nim stał. Jednak został pochwycony pod ramiona, co uchroniło go przed twardym zderzeniem z klubową podłogą. Sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Wypił za dużo, przez co stracił panowanie nad własnym ciałem. Pewnie znowu dostanie po mordzie, o ile pan biznesmen nie zaprowadzi go teraz prosto na komendę policji. To wszystko mogło się dla niego źle skończyć. Chyba powinien poszukać lubrykantu, inaczej jego cztery litery mógł czekać wyjątkowo zły los w pace. Kompletnie go zamroczyło z powodu pochłoniętych tak śmiało procentów. 

    — Śledziłeś mnie? Spodobałem ci się? — wybełkotał, stawiając na tanią prowokację. 

    Nie myśląc trzeźwo, gdy tylko odzyskał względną równowagę, otarł się o wyższego mężczyznę. Niebieskie tęczówki były ciemne, ale nawet przy tych słabych klubowych światłach widać było ich intensywny błękit. Oparł głowę na piersi Iana. Ian. Tak się nazywał... 

    — Wiesz... Nie sprzedałem portfela... — powiedział cicho, powoli tracąc kontakt z rzeczywistością. - Ian. Ian. Ian Morozov. Podoba mi się ten wydźwięk — zaśmiał się cicho, wiedząc, że jego sytuacja jest nieciekawa. — Chyba będę rzygał.

    — Widzę, że dobrze się pije za cudze — westchnął z rezygnacją Ian, zarzucając sobie ramię chłopaka przez kark. — Zabieram go — rzucił tylko do znajomych dzieciaka, którzy nie wyrazili ani słowa sprzeciwu. Większość nawet nie zwróciła na nich uwagi. — Jak narzygasz mi na buty, to urwę ci łeb i naleję soku do gardła — warknął.

    Gdy wyszedł przed klub, w twarze uderzyło ich chłodne, nocne powietrze. Zaprowadził dzieciaka na pobliski murek, a sam kucnął przed nim.

    — Ej, halo, kontaktujesz jeszcze? Gdzie moje dokumenty? — spytał, klepiąc młodego lekko po twarzy.

    Widać, że dzieciak nie wylewał za kołnierz. Tylko że... Cholera, ile on mógł mieć lat? Był w ogóle pełnoletni? No i to, jak się prezentował... Kluby, kradzieże, alkohol... W dodatku ci jego znajomi puścili go z Ianem tak po prostu. Przecież taki tryb życia aż prosił się o jakąś traumatyczną tragedię z mordem i gwałtem na czele.

    — Dlatego, kurwa, nie lubię dzieci. Wyrastają na takie to to... — prychnął.

    Castiel poczuł się lepiej po zetknięciu ze świeżym powietrzem. W klubie było zbyt duszno. Przez chwilę milczał, próbując zyskać kilka dodatkowych sekund na powrót do rzeczywistości. Oczywiście wyjście na dwór nie anulowało magicznie skutków nadmiernego upojenia alkoholowego, ale o dziwo chłopak trochę otrzeźwiał. 

    — Nie będę rzygał — mruknął Castiel, a Ian odetchnął z ulgą. — Czemu jeszcze mi nie przywaliłeś? Na twoim miejscu dałbym sobie porządny wpierdol, a później zataszczył na policję. 

    W momencie wypowiedzenia tych słów Castiel się przeklął. Mógł milczeć. Czemu się w ogóle odezwał? Nawet jak na bycie tak zalanym, podsuwanie rozwiązań osobie, którą okradł raczej do inteligentnych rzeczy nie należało. Ciekawe czy był jakiś sposób, by odratować się z tej nieszczęsnej sytuacji.

    I w tym momencie zerknął na szyld lokalu, przed którym się znajdowali. 

    Gejowski klub. 

    Spojrzał na mężczyznę z zaskoczeniem. Po kimś takim spodziewał się czegoś... Idealnego. Idealnej rodziny, z idealnym życiem i wypełnionego po brzegi sejfu ukrytego za jakimś tandetnym i obrzydliwie drogim obrazem. Czyżby jednak jego zainteresowania sięgały gdzie indziej? Castiel nie myślał. A może był to tylko taki pretekst. Pochwycił twarz Iana w swoje dłonie, stając przy tym na palcach i rozchylił usta, przejeżdżając językiem po dolnej wardze mężczyzny. 

    Ian zamarł, czując ciepłe wargi na swoich ustach i szczupłe, niskie ciało, śmiało na niego napierające. Spojrzał w szare oczy, tętniące życiem, ekscytacją i swobodą. Minęło sporo czasu, odkąd był z kimś tak blisko, a ta sytuacja od razu przywołała niechciane wspomnienia. Sasza był trochę wyższy, nieco lepiej zbudowany i idealnie pasował do ramion Iana. 

    Pamiętał ten moment idealnie, choć przecież było to tak dawno. Przez długi czas, gdy spotykał się z Saszą, traktował go z pewną dozą nieufności. Myślał, że ten młody student, który wiecznie za nim łaził, miał w tym jakiś interes. Że był taki jak reszta ludzi, którzy otaczali Iana. Że chciał się zbliżyć do niego, bo pragnął rozpoznawalności, pieniędzy, dobrej pozycji... Dlatego Ian uprzedzony już solidnie do ludzi, nie ufał nikomu. Nawet tej szarej, przestraszonej myszce, która zwróciła mu portfel. Spotykał się z Saszą przede wszystkim z ciekawości. Jednak im dłużej to trwało, im bliżej go poznawał, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że Aleksander jest inny. Różnił się diametralnie od osób, które dotychczas otaczały Iana. Jego niewinność i bezinteresowność sprawiły, że Ian po raz pierwszy coś poczuł. Pragnął być bliżej, pragnął pozostać w zasięgu ciepła, które Sasza zdawał się roztaczać dookoła swojej osoby. I pamiętał dokładnie ten moment, gdy pocałował go po raz pierwszy. Stali wtedy pod rozłożystym drzewem w parku, po zajęciach. Ian zabrał Aleksandra na lody i spacer, gdy nagle pogoda diametralnie się zmieniła. Sasza wtedy przepraszał go po raz piąty za to, że upuścił podczas ucieczki pod drzewo loda, którego Ian mu kupił. Wtedy mężczyzna zdecydował się go uciszyć. Chwycił go za policzki i złączył ich usta w tak niewinnym całusie, na jaki było go wtedy stać. A czerwonych policzków szatyna, nie zapomni już nigdy.

    I kompletnie nie miał pojęcia dlaczego zaczął myśleć o tym akurat teraz. Mimo że usta, które go całowały również były wąskie, ciało szczupłe, a oczy szare, to nie trzymał w ramionach Saszy, a śmierdzącego wódką podlotka, którego imienia nawet nie znał. I ta myśl go otrzeźwiła. Uniósł dłoń, układając ją na policzku chłopaka, zdawałoby się, że w całkiem romantycznym geście. Jednak odsunął go od siebie, obejmując przezornie na wypadek gdyby gówniarzowi wpadła do głowy ucieczka. 

    — Dobra, to teraz idziemy na komisariat — rzucił sucho.

Castiel z rozczarowaniem odnotował, że został oderwany od ust bruneta. Musnął swoje własne wargi, jakby coś na nich było, prawie się zatoczył, ale na szczęście wciąż był przytrzymywany za ramiona. Spojrzał z zaskoczeniem w ciemne oczy Iana.

    — Co? Chyba żartujesz? — wybełkotał wystraszony. — Nie... On mnie zabije — wyszeptał do siebie, zakrywając usta i na chwilę przenosząc wzrok na wyjątkowo ruchliwe podłoże. 

    Reakcja dzieciaka na słowa Iana zdecydowanie nie była czymś, czego Ian się spodziewał. Myślał, że znów zobaczy to aroganckie spojrzenie, usłyszy kilka pewnych siebie odzywek, czy tanich prowokacji. Jednak autentycznie przerażenie w nietrzeźwym spojrzeniu chłopaka wbiło Iana w ziemię. Przez chwilę nie wiedział jak zareagować, wpatrując się w dzieciaka z konsternacją. Jednak panika widoczna w jego oczach przybierała na sile z każdą chwilą, a oddech przyspieszał. Ian wzmocnił uścisk na szczupłych ramionach i lekko nim potrząsnął.

    — Hej! Okej, żartowałem! — powiedział, próbując uchwycić rozbiegane spojrzenie szarych oczu. Bezskutecznie. — No już, nie zabiorę cię na komisariat, jeśli oddasz mi portfel — zapewnił.

    Chciał się nawet uśmiechnąć pokrzepiająco, bo może w jakimś stopniu zrobiło mu się dzieciaka żal, ale jedyne na co mógł się wysilić to dość karykaturalne wykrzywienie ust, które z pewnością wywołałoby płacz u niemowlaka.

    Castiel skrzyżował nogi, nieznacznie się uspokajając, gdy wizja komisariatu się oddaliła. Jednak nie chciał oddawać portfela... Nie chodziło o jego cenę. Czarny, elegancki, skórzany portfel bardzo pasował do tego czarnowłosego mężczyzny o burzowych oczach. Zacisnął usta w konsternacji. Czemu zareagował tak gwałtownie? Spojrzał na Iana i się roześmiał widząc jego wykrzywioną twarz. W jakiś sposób doskonale dostrzegał w tym grymasie próbę uśmiechu. Czemu miał z nim aż tak duży problem? Nie znał nikogo, kto nie umiałby się uśmiechać... Do teraz. On był pierwszy. Castiel trzeźwiał. Przypomniał sobie swoje słowa i wyobrażenia, gdy przekroczył próg bogatego apartamentu dzień wcześniej. O sraniu w jedwabne pieluchy i życiu jak z bajki. Blondyn przyjrzał się uważniej stojącemu przed nim mężczyźnie.

    — To ma być uśmiech? — wyszczerzył się w odpowiedzi, powoli uspokajając swój oddech.

    Wyciągnął portfel zza paska dżinsów i wepchnął go Ianowi, niemal go nim popychając. Brunet z zaskoczeniem przytrzymał odzyskany przedmiot, wypuszczając przy tym Castiela z uwięzi. Chłopak od razu skorzystał z okazji. Uciekł.

    Ian odwrócił się gwałtownie, z jakiegoś powodu chcąc go zatrzymać, ale jak na pijanego, chłopak był całkiem szybki i zwinny. Brunet przestąpił z nogi na nogę i cmoknął, niezadowolony. Znów nie dowiedział się nawet, jak się dzieciak nazywa. 

_________________________

Okej, poprawiony drugi, więc od następnego lecimy na świeżo. :3

~Kid

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro