PROLOG
Kolejne niodebrane połączenie od dawnej znajomej. Czy kiedyś była jej przyjaciółką? Chyba tak, zapraszała ją na każde urodziny od dziesięciu lat, mimo że tylko raz przyniosłam jej prezent – kajet ze wstążką. Na więcej nie pozwalały jej znalezione w kieszeniach drobniaki.
Dlaczego ludzie ciągle czegoś ode mnie chcą? Jestem bezużyteczna, więc nie powinni się mną przejmować — pomyślała, odgarniając rudy kosmyk z twarzy. Beznamiętnie wpatrywała się w bezdusznie biały sufit poczekalni. I było w tej chwili jeszcze wiele bezimiennych i nieprzytomnych słów. Ściany pewnie kiedyś były białe; aktualnie w odcieniu przybielonej moreli. Czymś musieli zamalować nieliczne plamy. Ostatni raz oglądała te mury. Powinna się cieszyć. To był dzień szczęścia.
Dzień wypisu.
Nie potrafiła się radować, jak to kiedyś określano w pięknych powieściach; nie dzisiaj. Wczoraj była cała w skowronkach. Miała opuścić szpital. Miała już więcej nie oglądać znienawidzonych twarzy pielęgniarek, lekarzy, sanitariuszy. Powinna skakać ze szczęścia, ale wewnątrz — pod tym lekkim i z pozoru radosnym uśmieszkiem — kryło się... No właśnie — co się kryło? Nicość? Co tak właściwie odczuwała? Obojętność? Smutek? Gniew? Chyba wszystko poza szczęściem. Bała się opuszczać swój bezpieczny światek, który tu zbudowała. Pokochała rutynę dyktowaną przez dawki leków i posiłki na stołówce. Nauczyła się być wdzięczna za krótki uśmiech blondynki z sali obok, którym obdarzała ją, za każdym razem, gdy się mijały. Nie chciała opuszczać cichego kąta w sali "dwa-jedenaście". A teraz już musiała.
Z jednego z gabinetów wyszła wysoka kobieta w białym, nienagannie skrojonym kostiumiku. Jej czarne, lśniące jak łuski mamby czarnej, o której Bracka usłyszała w przededniu wigilii bożonardzeniowej, włosy delikatnie wiły się wokół owalnej twarzy. Mamby... Te około trzymetrowe gady potrafią zabić jednym ukąszeniem. Unoszą się, paraliżują już samym widokiem, wielokrotnie kąsają. Są jednymi z najszybszych węży na świecie. Zabójczo skuteczne. Precyzyjne. Idealne.
Jak macocha.
Przeniosła na nią spojrzenie swoich szarych tęczówek. Usta miała umalowane krwistoczerwoną szminką, jej ulubioną.
Nie! Krwią. Moją krwią — myślała gorączkowo, w przebłyskach... nawet nie wspomnień, może wyobrażeń łapiąc nitki skojarzeń kłócących się z racjonalnym myśleniem. — To zła kobieta. Nie, ona nie istnieje. To wytwór mojej wyobraźni, na pewno. Ona chciała mnie zabić.
— Paulinko, chodź. Już idziemy! — zawołała do rudej aksamitnym głosem, lekko obniżonym niż jej naturalny, szczerząc śnieżnobiałe zęby w pięknym — pozornie lub nie — szczerym uśmiechu.
A może to ja chciałam się zabić? Kto przeciął żyły? Co się wtedy stało? Pamiętam jej twarz. Tylko tyle — rozpaczała w myślach. Kobieta w czarnych szpilkach podeszła do niej i powtórzyła polecenia:
— Paulo, idziemy do domu.
— Ja? — Zacisnęła dłonie, wbijając mimo wszystko krótkie paznokcie w ciało.
— Przecież tylko ty na tym korytarzu masz na imię Paulina, kochanie. — Położyła jej dłoń na ramieniu. Drugą wskazała na boki. Było prawie całkiem pusto, tylko one i mężczyzna rozmawiający z ordynatorem.
Faktycznie. Nosiła imię Paulina, ale przez lata najczęściej mówiono do niej Kredka. Praktycznie zawsze gubiła frotki do włosów; nie miała później jak spiąć rudych pukli. Używała kredek lub ołówków. W szpitalu przedstawiła się imieniem, nazwiskiem i psudonimem. Wszyscy podłapali ksywkę. Poza personelem.
— Zapomniałam — przyznała z niezrozumiałym, nawet dla niej samej, poczuciem winy. Niechętnie wstała, ale dopiero po wielu namowach. Tam źle i tu niedobrze. Nie miała, dokąd uciekać. Popatrzyła na twarz czarnowłosej kobiety. Może tylko jej się wydawało, ale jej zęby się zaostrzyły; przypominały kły jadowitego węża.
Malutkie, ale bezlitosne.
———————— ☆ ————————
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro