Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

PROLOG


Kolejne niodebrane połączenie od dawnej znajomej. Czy kiedyś była jej przyjaciółką? Chyba tak, zapraszała ją na każde urodziny od dziesięciu lat, mimo że tylko raz przyniosłam jej prezent – kajet ze wstążką. Na więcej nie pozwalały jej znalezione w kieszeniach drobniaki.

Dlaczego ludzie ciągle czegoś ode mnie chcą? Jestem bezużyteczna, więc nie powinni się mną przejmować — pomyślała, odgarniając rudy kosmyk z twarzy. Beznamiętnie wpatrywała się w bezdusznie biały sufit poczekalni. I było w tej chwili jeszcze wiele bezimiennych i nieprzytomnych słów. Ściany pewnie kiedyś były białe; aktualnie w odcieniu przybielonej moreli. Czymś musieli zamalować nieliczne plamy. Ostatni raz oglądała te mury. Powinna się cieszyć. To był dzień szczęścia.

Dzień wypisu.

Nie potrafiła się radować, jak to kiedyś określano w pięknych powieściach; nie dzisiaj. Wczoraj była cała w skowronkach. Miała opuścić szpital. Miała już więcej nie oglądać znienawidzonych twarzy pielęgniarek, lekarzy, sanitariuszy. Powinna skakać ze szczęścia, ale wewnątrz — pod tym lekkim i z pozoru radosnym uśmieszkiem — kryło się... No właśnie — co się kryło? Nicość? Co tak właściwie odczuwała? Obojętność? Smutek? Gniew? Chyba wszystko poza szczęściem. Bała się opuszczać swój bezpieczny światek, który tu zbudowała. Pokochała rutynę dyktowaną przez dawki leków i posiłki na stołówce. Nauczyła się być wdzięczna za krótki uśmiech blondynki z sali obok, którym obdarzała ją, za każdym razem, gdy się mijały. Nie chciała opuszczać cichego kąta w sali "dwa-jedenaście". A teraz już musiała.

Z jednego z gabinetów wyszła wysoka kobieta w białym, nienagannie skrojonym kostiumiku. Jej czarne, lśniące jak łuski mamby czarnej, o której Bracka usłyszała w przededniu wigilii bożonardzeniowej, włosy delikatnie wiły się wokół owalnej twarzy. Mamby... Te około trzymetrowe gady potrafią zabić jednym ukąszeniem. Unoszą się, paraliżują już samym widokiem, wielokrotnie kąsają. Są jednymi z najszybszych węży na świecie. Zabójczo skuteczne. Precyzyjne. Idealne.

Jak macocha.

Przeniosła na nią spojrzenie swoich szarych tęczówek. Usta miała umalowane krwistoczerwoną szminką, jej ulubioną.

Nie! Krwią. Moją krwią — myślała gorączkowo, w przebłyskach... nawet nie wspomnień, może wyobrażeń łapiąc nitki skojarzeń kłócących się z racjonalnym myśleniem. — To zła kobieta. Nie, ona nie istnieje. To wytwór mojej wyobraźni, na pewno. Ona chciała mnie zabić.

— Paulinko, chodź. Już idziemy! — zawołała do rudej aksamitnym głosem, lekko obniżonym niż jej naturalny, szczerząc śnieżnobiałe zęby w pięknym — pozornie lub nie — szczerym uśmiechu.

A może to ja chciałam się zabić? Kto przeciął żyły? Co się wtedy stało? Pamiętam jej twarz. Tylko tyle — rozpaczała w myślach. Kobieta w czarnych szpilkach podeszła do niej i powtórzyła polecenia:

— Paulo, idziemy do domu.

— Ja? — Zacisnęła dłonie, wbijając mimo wszystko krótkie paznokcie w ciało.

— Przecież tylko ty na tym korytarzu masz na imię Paulina, kochanie. — Położyła jej dłoń na ramieniu. Drugą wskazała na boki. Było prawie całkiem pusto, tylko one i mężczyzna rozmawiający z ordynatorem.

Faktycznie. Nosiła imię Paulina, ale przez lata najczęściej mówiono do niej Kredka. Praktycznie zawsze gubiła frotki do włosów; nie miała później jak spiąć rudych pukli. Używała kredek lub ołówków. W szpitalu przedstawiła się imieniem, nazwiskiem i psudonimem. Wszyscy podłapali ksywkę. Poza personelem.

— Zapomniałam — przyznała z niezrozumiałym, nawet dla niej samej, poczuciem winy. Niechętnie wstała, ale dopiero po wielu namowach. Tam źle i tu niedobrze. Nie miała, dokąd uciekać. Popatrzyła na twarz czarnowłosej kobiety. Może tylko jej się wydawało, ale jej zęby się zaostrzyły; przypominały kły jadowitego węża.

Malutkie, ale bezlitosne.

———————— ☆ ————————

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro