Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

PERON CZWARTY

Turkot kół o szyny zaczął dźwięczeć w uszach Kredki tuż po odejściu Maksymiliana. Jego czarna czupryna kilka minut wcześniej znieknęła za rogiem, zostawiając po sobie lekki cień wyryty w pamięci dziewczyny, delikatnie majaczący wśród innych wspomnień na tle brzęczenia komarów. Zaczynało robić się nie tylko ciemno, ale i chłodno. Sama temperatura nie sprawiała większego dylematu; to świat i myśli zalewał chłód, bezgraniczna, zimna szarość utraconego dawnego życia.

Była zaskoczona. Nie tęskniła.

Nie tęskniła ani za ojcem, ani za rodzeństwem, a już tym bardziej za macochą. Brakowało jej tylko Maksa, który mimo swego długiego milczenia, okazał się być jej jedynym przyjacielem, jedynym wsparciem w jej świecie. Niegdyś był kolorowy, pełen szczęścia i słoneczników krajobraz tracił nasycenie, barwę.

Umierał.

Umierał, lecz nie przestawał istnieć. Opiewał w czerń i biel.

— Co ty zrobiłaś, Kredko? — szeptała samej sobie dziewczyna, gdy wsiadała po jednego z wagonów pasażerskich, z namaszczeniem gładząc poranione nadgarstki. Każde nacięcie, zadrapanie, rana była jednym wspomnieniem; czarną plamą na białej kartce, skazą na niewinnym dziecku.

Tylko już wróć. Bądź tą samą Kredką, co byłaś.

— Te czasy nigdy nie wrócą. To już było. Nie ma tamtej mnie, i wreszcie to ja sama tak zdecydowałam. — Spojrzała przez szybę na rozmazującą się chełmską panoramę. Beżowe kamienice przetykały czerwień i brąz dachów, zieleń drzew i pejzaż namalowany ręką samego Boga — zachodzące słońce.

Kilka chwil wcześniej spytała, czy słońce wzejdzie. Jej większa część była przekonana, że powinno już dawno zniknąć, zgasnąć na wieki i dać ludziom zamarznąć w ciemnościach wiecznej nocy. Drobniutkie igiełki raniłyby każdy fragment skóry, przedostawałyby się do wnętrzności, zalewałyby je krystalicznym jadem.

Bała się tego. Bała się śmierci od trucizny, dlatego nigdy nie przedawkowała, chociaż miała tyle okazji. Trucizna to jad, a jad to węże. Węże wszelkich ras i rozmiarów; wszystkie kojarzyły jej się jednakowo, chociaż tego nie chciała, z tą samą istotą — Cecylią. Na samą myśl o jej oczach przeszywały ją straszliwe dreszcze, nagle się prostowała, jakby rozluźnione mięśnie sprawiały jej okropny ból.

— Kim ja jestem?

Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Nikt nie próbował jej pomóc w rozwiązaniu zagadki.

Może po prostu nikt nie wiedział? Może nie chciał wiedzieć? A może obawiał się powiedzieć prawdę.

Co wiedziała o samej sobie? Nie. Co o sobie myślała?

Uważała się za niską, rudą, grubą świnię. Pokrakę, jak nie raz, nie dwa nazwała ją Cecylia. Dziewczyna nie miała, a raczej nie dostrzegała żadnych szans w starciu z samą sobą.

Aż do tego dnia, gdy zostawiła wszystko, co miała, co znała za sobą. Zostawiła cały świat, który więził ją jak ptak w jednej z patriotycznych piosenek, które słyszała w szkole.

Uwięziony ptak nie śpiewa, a czy wiesz: dlaczego?

Bo nie spotkasz nigdy w klatce ptaka szczęśliwego.

Wyrwała się z więzienia, uciekła lub została uwolniona. Poczuła nagły przypływ wdzięczności dla własnej macochy. Dla własnego wroga, utrapienia, oprawcy. Dla okupanta, który cząstka po części zabierał z niej pokłady życia.

Wtedy stawała się Cecylią Eliwierską-Bracką — pełną wrogości, niespełnionych ideałów, wręcz pustą, perfekcjonistką, która utraciła szczęście wraz z przepitym życiem ojca, dzieciństwem zmarnowanym na opiekowaniu się trójką młodszego rodzeństwa.

Celia doskonale pamiętała pierwsze spotkania z Grzegorzem; ciągle opowiadał jej o swojej upartej żonie i ukochanej córce, nieraz zaśmiewał się przy tym do łez. Również pragnęła być tak kochana. Zawodowy sukces, talent muzyczny i uroda jej nie wystarczały. Ba! Nawet wolała ich nie mieć, a posiadać normalną rodzinę i miłość. Kiedy na jej drodze pojawił się Bracki, niewiele starszy od niej zaczynający budowlaniec, wszystko rozwiązał.

Były tylko dwa problemy: młoda, urocza, delikatna żona i jej małe odbicie — córeczka.

Z jednym łatwo sobie poradziła; wiedziała, że w wieku nastoletnim Zuzanna miała epizody depresyjne, a przez szkolne traumy była bardzo niestabilna, krucha. Wmówienie, że mąż zdradza ją z siostrą swojego młodszego przyjaciela było łatwym zadaniem. Po kilku bezowocnych kłótniach Bracka nie wytrzymała, zakończyła swoją egzystencję.

Gdy grunt był już gotowy, Eliwierska przystąpiła do działania, jakby była wytrawną szachistką — najpierw ustawiała swoje pionki, by w najmniej oczekiwanym momencie wypowiedzieć z tryumfalnym uśmieszkiem: szach-mat, mon ami.

Teraz udało jej się zniszczyć wnętrze Pauliny, ale zawsze zostanie ta mała cząsteczka chęci do życia, do walki.

       Starała się usprawiedliwiać, ale sumienie nie pozwalało jej zaznać spokoju. Postanowiła wmówić sobie, że część odpowiedzialności spada na Grzegorza, a część na Paulinę. Dlaczego nie? Skoro jej pomagało, dlaczego w tym nie trwać?

—Macocha wygrała, ale ja też wygram. Wygram, bo...

No, właśnie, jaki był powód? Dlaczego miała wygrać?

— Bo nazywam się Paulina i nie pozwolę jej zniszczyć. Bo Maks we mnie wierzy...

Świat zaczął na powrót nabierać barw; mdłe szarości nabierały ciepłych odcieni beżu i żółci. Czerwone niebo pokrywało się fioletem, a po wschodniej stronie pojawiały się pierwsze gwiazdy.

Gwiazdy nadziei.

Każda z nich była swego rodzaju słonecznikiem, źródłem szczęścia. Gdy na nieboskłonie zaczynają się pojawiać te ciała niebieskie, serce przez moment prześciga tykanie zegara, podniecenie oplata długimi palcami każdy centymentr kwadratowy skóry, narządy spoglądają z uwielbieniem na połacie nieba.

Słońce wzejdzie, Kredko, wzejdzie.

A nawet jeśliby miało nie wzejść, jest jeszcze noc, równie piękna co dzień. Można w jej czasie dokonać wielu rzeczy niezwykłych.

Można na nowo zacząć żyć. Świat też znów żyje.

~~~

K O N I E C

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro