PERON DRUGI
Kręciło jej się w głowie. Czuła się osłabiona i przytłoczona jakąś niewidzialną siłą, uchodziły z niej siły. Dłonią opierała się o ścianę, by nie upaść na podłogę, do stóp macochy. Jej niedawna wściekłość wyparowała. Miała ochotę zwinąć się w kłębek, pozostać w bezruchu do momentu, w którym wyzionie ducha, tym razem skutecznie.
Uniosła wzrok na kobietę, stojącą nad nią. Przewyższała ją o dobre piętnaście centymetów. Bez najmniejszego wysiłku mogła napluć jej w oko.
Trafiłaby.
Ale to nie ona jest wcieleniem precyzji i skuteczności, fałszu i zdrady. Ono stoi przed nią. Ta kobieta — przesiąknięta żółcią i jadem wiedźma. Tak od zawsze określała ją w myślach. Żółta wiedźma. Sam ten kolor idealnie ją odzwieciedlał; z pozoru była mądrą, szczęśliwą, dobrą, będąc bezwstydnicą i zdradziecką żmiją. Ale tylko do Kredki. Jaki miała cel? Aż tak kochała swoje dzieci, by dążyć po trupach do celu?
Aż tak?
Czy to w ogóle można by nazwać miłością...?
Paulinę bolało to, że mimo wszystko one obie były podobne. Obydwie skrzywdzone, chociaż Bracka nie znała przeszłości macochy, czuła to w kościach. I jeszcze była żółć. Ten kolor, nie substancja. Ona też je łączyła. Paulina była szaleńcem, Cecylia — klasycznym przypadkiem czarnego charakteru. Obie były inteligentne, chociaż na dwa różne sposoby. Żona Brackiego podchodziła do wszystkiego podstępem, skradała się, czaiła.
Już tu jest — myślała dziewczyna.
Chciała ukąsić, zatruć krew, sparaliżować, patrzeć na cierpienie ofiary, jej paskudną, powolną śmierć. Może inaczej nie potrafiła? Może po prostu się bała, że jeśli ktoś nie będzie cierpiał przed nią jak Jezus, to ona sama będzie musiała to zrobić. Tak bardzo się bała. I gdy kielich goryczy się do niej zbliżał, ona wylewała go na kogoś kto siedział na przeciwko. Widziała w jego oczach strach, to samo przerażenie, które czuła chwilę wcześniej.
Młoda Bracka zaś pochłaniała fakty, a następnie tworzyła nowy świat. Widziała inaczej niż inni. Tak tłumaczył to jej prowadzący dla Grzegorza. Cecylia mówiła o niej, że jest inna.
I czasem w słowie "inna" słyszała "wyjątkowa".
Kiedyś Kredka tak bardzo uwielbiała słoneczniki... Cieszyła się, gdy rosły w ogrodzie matki; były coraz większe, większe, WIĘKSZE. Pięły się do nieba. Ona też tak chciała. Czasem skakała, by dosięgnąć jednego z płatków. Poczuć jego aksamitny dotyk, który będzie łaskotał delikatne opuszki palców dziewczynki. Chciała móc sięgać nieba jak one.
One były takie piękne; żółte, złote wręcz jak słońce w lecie.
Bardzo chciała mieć takie oczy. Złociste, pełne radości, ciepła. Tak, tego ciepła, które daje bezpieczeństwo.
Spokojnie, Linciu, nikt cię nie skrzywdzi. Jestem tutaj — szeptała na ucho jej matka. Głaskała córeczkę po rudych włoskach, gdy dziecko płakało przerażone nocnym koszmarem w identyczną czuprynę rodzicielki.
Dlaczego mnie zostawiłaś, mamo? — pytała w głowie. — Czy gdybym nie poszła wtedy do koleżanki, to nadal byś żyła?
Cecylia wyszła z pokoju, zwołując swoje dzieci, jakby wychodzili z cyrku. Z niesmakiem spoglądała na pasierbicę. Jej zdaniem dziewczyna nie ma szans na dłuższy żywot. Zapewne zagłodzi się na śmierć albo zrobi sobie cokolwiek innego. Za jakiś tydzień, może dwa przyjdzie zawiadomie o zgonie. Później pogrzeb i wreszcie Cecylia osiągnie cel.
Będzie spokojna.
To najważniejsze.
Kredka została sama. Usiadła na podłodze. Samotnie kołysała się, natarczywie obejmując kolana, jakoby w obawie, że i one mogłby ją zostawić. W końcu mają stopy, mogłyby sobie pójść. Wtuliła głowę między ramię a udo. Wdychała własny zapach — mieszaninę mydła i łez, które zdążyły wsiąknąć w bluzkę. Blade włoski na skórze łaskotały jej policzki.
Macocha kazała jej odejść. Musi się za to zabrać. Wyjedzie jeszcze tego dnia. Ucieknie od znajomych, od ludzi, od jesieni, która zaczynała nadchodzić. Nie chciała nic ze sobą zabierać. Może wyjedzie na tydzień, może na miesiąc, rok, lata? Może już nie wróci do Chełma? Co będzie robiła? Będzie pracować? Spróbuje poprawić maturę i pójdzie na studia? Może oba? Gdzie zamieszka? Co się z nią stanie? Jak długo przeżyje sama?
Siedziała na podłodze jeszcze jakiś czas. Straciła rachubę, ile mogło to trwać. Równie dobrze mogło minąć parę minut jak i kilka godzin. Podniosła się i błędnym wzrokiem spoglądała na świat. Nieskazitelnie białe meble przypominały jej szpitalną dyżurkę pielęgniarek.
Chyba tam jednak było lepiej.
Przynajmniej nie była nienawidzona do tego stopnia. A może? Może wszyscy ją nienawidzili, a ona sama sobie tylko wmawiała, że jest inaczej?
Przez zawroty głowy poruszała się chwiejnym krokiem. Dłoń zaczepiła na pasku niewielkiego placeka z trzema kieszeniami. Z niedaleko stojącej komody wyciągnęła swoje dokumenty. Dowód, świadectwa. Włożyła rękę w środek najmniejszej przegrody, chcąc sprawdzić, czy na pewno miała porfel. Lekko rozsunęła zamek portmonetki, palcami ścisnęła kilka banknotów zaoszczędzonych przy cotygodniowym kieszonkowym udzielanym przez ojca. Pierwszy tydzień powinna przeżyć. Może to i lepiej, że wyjedzie tylko ze swoimi pieniędzmi i nie będzie nikomu nic winna?
Na kanapie leżały jej pomięte ubrania. Zabrała parę dżinsów, dwie białe bluzki, majtki. Wszystko spakowała do plecaczka. Poczucie siły szybko ją opuściło. Ponownie poczuła ciężar, który tak rzadko ją opuszczał.
— To wszystko moja wina — łkała Paulina.
Moja, moja, moja! — dopowiadała w myślach. — To wszystko moja wina. Jak mogłam nakrzyczeć na te małe dzieci, że przez przypadek dziubnęły mnie cyrklem? Przecież to tylko dzieci; nie chciały zrobić mi krzywdy.
Ale ich uśmieszki mówiły, co innego. Paulina nie chciała wierzyć, że próbowały zrobić jej coś złego. Ale może? Może jednak chciały?
~~~
— Po-poproszę bilet na następny pociąg — wydukała.
Zawiadowca wpatrywał się w nią dużymi oczami jasnymi jak skuta lodem morska toń uczuć. Miał wielki, biały wąs, który zakrywał całą górną wargę mężczyzny. Kredce przypomniał się portret Piłsudskiego wiszący w jednej z sal podstawówki. Ten mężczyzna mógłby do niego pozować. Jego skóra była opalona na brąz, a w niektórym miejscach widniały jeszcze ciemniejsze plamy, zapewne spowodowane chorą wątrobą lub zwyczajną starością. Miała takie jedna z pielęgniarek, która odchodziła na emeryturę. Na pewno była stara.
— Dokąd ma jechać ten pociąg, proszę pani? — spytał, zakręcając wąsisko na palcu.
— Gdziekolwiek.
— Gdziekolwiek? Jest pani pewna, że nie wie, jakim pociągiem chce pani jechać?
— Byle jakim. Tym, który najszybciej odjeżdża.
Mężczyzna zmarszczył krzaczaste, siwe brwi i przez moment bacznie obserwował dziewczynę. Jej prośba wydawała się dla niego dziwna, nietypowa, ale uznał, że pewnie chciała się rozerwać przed studiami, szkołami, piorun wie czym i wyjechać w pierwsze, lepsze miejsce. Odwrócił się do niej tyłem, sprawdził godzinę na małym, srebrnym zegarku na nadgarstku, a następnie — pory odjazdów.
— Może być pociąg do Lublina o osiemnastej jedenaście, ale jeśli pani chce dalej jechać, mogę zarezerwować pani bilet z przesiadką. Do Rzeszowa na przykład. — Ponownie przyjrzał się rozkładowi. — Albo jutro do Warszawy Zachodniej lub Rejowca.
— Poproszę ten do Lublina.
W zamian za odpowiednią sumę Kredka otrzymała swój bilet. Peron był pusty; nie widziano żywego ducha poza zawiadowcą w kantorku. Usiadła na ławeczce. Jej ramiona stały się jeszcze bardziej pulchne, gdy przyciskała je do siebie. Choć sama Paulina nie była gruba to te jedno miejsce, gdzie odkładał się u niej tłuszcz, stało jednym z jej największych kompleksów. Nie potrafiła go zaakceptować. Spojrzała na blade blizny pokrywające nadgarstki. Wiedziała, że ciągną się wyżej. Ich też nienawidziła. Szpeciły ją jeszcze bardziej, choć całokształt przez lata uznawała za brzydki i bezwartościowy, a Cecylia, Eufemia i Edward tylko ją w tym utwierdzali.
Nienawidziła swoich rudych włosów, gdy wyzywali ją od marchwi i wiewiór. Nienawidziła swojego zadartego nosa, gdy mówili, że wygląda jak świnia. Nienawidziła swojego ciała, bo w środku wydawało jej się puste, jakby dusza je opuściła dawno temu.
Pod skórą miała próżnię, której nie potrafiła usunąć i wypełnić szczęściem.
Tego ostatniego brakowała jej tak bardzo jak rodzicielskiej miłości. Miłości i słoneczników.
Słoneczniki powinny wypełnić jej wnętrze. Wtedy byłaby dumna, szczęśliwa i pełna ciepła. Mogłaby rozgrzać najzimniejszą norę, rozświetlić najciemniejszy kąt, gdyby miała więcej wiary w samą siebie. A może gdyby nie była chora?
Przed nią pojawił się chłopiec z kanapką w ręku. Paulina podniosła głowę, by zobaczyć kim był. Ujrzała hebanowe, zaczesane do tyłu, lśniące w promieniach zachodzącego słońca włosy, ciemne, dobre oczy i smutny uśmiech przyrodniego brata.
— Maks? — nie dowierzała dziewczyna.
— Przyszedłem przeprosić, Kredko.
~~~
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro