Rozdział 1
Arlyne
Siedziałam w swoim pokoju i patrzyłam przez okno na bardzo dobrze znany mi krajobraz. Nasi ludzie kręcili się wszędzie, jak zawsze. Część z nich szła na strzelnice, a inni robili obchód terenu. Zdecydowanie tego widoku mi brakowało, gdy byłam w Madrycie. Obróciłam się w fotelu i odchyliłam głowę. Przymknęłam oczy i wróciłam do tego, co wydarzyło się ponad rok temu.
Odwróciłam się i patrzyłam na samochód, który się oddalał. Nie przystanął. Nie zawrócił. Po prostu odjechał, zostawiając mnie samą na tej pieprzonej płycie lotniska. Przełknęłam łzy i z wysoko uniesioną głową, poszłam do samolotu. Zdecydowanie to był czas, gdzie od nowa mogłam być już po prostu sobą. Sięgnęłam za pasek spodni i dotknęłam swojej broni. Brakowało mi jej.
Kiwnęłam głową stewardessie, która stała koło schodków do odrzutowca i weszłam do środka.
– No, nie. Co ty tutaj robisz? – westchnęłam, gdy zobaczyłam Silviano, rozpartego w jednym z foteli.
– Czekam na ciebie, amerykanko.
– Delgado wie, że tu jesteś? – usiadłam na fotelu obok niego i uporczywie patrzyłam się przed siebie.
– Nie – kątem oka złapałam ruch na fotelu obok. – Przyjechałem z ciekawości. Czemu od początku nie powiedziałaś kim jesteś, tylko bawiłaś się z nami?
– Ja się z wami nie bawiłam. To wy macie chujowych ludzi, którzy nie umieli szukać tam, gdzie powinni – prychnęłam. – Delgado, aż musiał swojego człowieka wysyłać, żeby się o mnie czegoś dowiedzieć. Jednak nazwisko Wright jest bardzo popularne w Miami.
– Wiesz, że zrobiłaś się straszną suką?
– Ja się nią nie zrobiłam. Ja taka byłam – sprostowałam. – Teraz wiecie, dlaczego nie bałam się do was strzelać. Więcej byście stracili, zabijając mnie. Masz jakieś jeszcze pytania?
– Tylko jedno. Jest ci szkoda, że wyjeżdżasz?
– Nie. W końcu lecę do domu i wymarzę te kilka tygodni z mojej pamięci, Silviano.
– To chciałem usłyszeć.
Wstał z fotela i przeszedł do przodu odrzutowca. Dopiero wtedy, podniosłam na niego wzrok i obserwowałam go. Gdy wysiadł, spojrzałam przez okno i widziałam, jak kiwał do kogoś głową. Po chwili podjechało czarne BMW i pojechał.
Rozparłam się wtedy wygodnie i zapięłam pas. Było mi bardzo szkoda, że wyjeżdżam, bo w moim sercu był już czarnooki Hiszpan.
– Kiedy startujemy? – rzuciłam okiem na tą samą stewardessę.
– Za dziesięć minut.
– Doskonale.
Miałam teraz kilka godzin, żeby wymyślić bardzo dobrą historyjkę, dlaczego zniknęłam na tyle. Na szczęście różnica czasowa, tylko mi w tym pomagała. Odwróciłam głowę do okna i patrzyłam, jak odrywamy się od ziemi, a Madryt zostaje tylko jasnym punktem w dole.
Kilkanaście godzin później, wylądowaliśmy na lotnisku w Miami. Odstawiłam kieliszek szampana, o który poprosiłam podczas lotu i wstałam z miejsca. Pożegnałam się z załogą samolotu i wyszłam na płytę lotniska. Staliśmy na prywatnej części. Niemal od razu pojawił się samochód, do którego wsiadłam i odjechaliśmy. Nawet nie musiałam mówić adresu. Kierowca na pewno był załatwiony przez Delgado, który idealnie zaplanował mój przylot do domu. Oparłam łokieć na parapecie i patrzyłam, jak moje miasto budziło się do życia. Uwielbiałam widok takiego Miami. Zdecydowanie czułam się, jak w domu.
Dojechaliśmy pod mój adres i wysiadłam z samochodu. Stanęłam na chwilę, zakładając ręce na biodra. Chwilę tak stałam i przyglądałam się budynkowi, który był moim domem. Wielka willa, tabun ochroniarzy, a w tym wszystkim ja. Dziewczyna, która musiała stawić czoła temu, co będzie się działo w środku. Ruszyłam do przodu i stanęłam przy ogrodzeniu. Na straży stał jeden z ludzi, z którymi miałam dobre kontakty.
– Arlyne? – zauważyłam, jak z każdą sekundą jego oczy robiły się coraz większe.
– Nie, kuźwa. Duch Święty – westchnęłam. – Otwieraj to – kopnęłam szpilką w ogrodzenie. – A tu masz potwierdzenie – podniosłam bluzkę na tyle, żeby było widać tatuaż.
– Pan Wright, na pewno się ucieszy.
– W to nie wątpię. Najwyżej szybciej mnie zabije.
Weszłam na teren domu i kilka mężczyzn, przystanęło i patrzyło się na mnie tak, jakby zobaczyli ducha. Przewróciłam na nich oczami i naciskając klamkę weszłam do środka. Głuchy stukot obcasów, wypełnił pustą przestrzeń. Była siódma rano, więc za niedługo mój tata zacznie swój dzień.
Poszłam do salonu i z barku wzięłam sobie szklankę oraz whisky. Z napełnionym szkłem, przeszłam na fotel, który był odwrócony tyłem do wejścia do salonu i usiadłam na nim. Założyłam nogę na nogę i kołysząc trunkiem w szkle, czekałam, aż mój sąd ostateczny się obudzi i tu zejdzie.
Nie musiałam czekać długo, żeby usłyszeć dźwięk przeładowywanej broni. Wychyliłam naraz alkohol i wstałam z fotela.
– Witaj, tato.
– Arlyne? – opuścił broń. – Jak się tu znalazłaś?
– Długa historia. Ważne, że już jestem.
– Masz rację – podszedł do mnie i przytulił do siebie. – Tak bardzo cię kocham. Myśleliśmy z mamą, że nie żyjesz.
– Jestem, Wright. Tak łatwo nikt się mnie nie pozbędzie z tego świata.
– Gdzie byłaś? Kto cię porwał? – odgarnął mi włosy z twarzy. – Arlyne, powiedz coś – odezwał się, gdy chwilę milczałam. – Kogo bronisz?
– Nikogo – cofnęłam się o krok. – Jestem zmęczona.
– Rozumiem – kiwnął pomału głową. – Poczekam, aż zaczniesz mówić.
Minęłam tatę, zostawiając go samego w salonie. Poszłam na swoją stronę domu i dotknęłam poręczy, wchodząc na górę. Uśmiechnęłam się do siebie. W końcu byłam w domu, do którego było mi tak tęskno.
Zatrzymałam się przed wejściem do swojego pokoju i wzięłam głęboki oddech. Nacisnęłam pomału klamkę i weszłam do środka. Wszystko było dokładnie tak, jak zostawiłam to kilka tygodni temu. Jedynie moja przytulanka, którą dostałam jako dziecko, była położona na łóżku. Czułam, że to była sprawka mamy. Dotknęłam jej i jedna pojedyncza łza, spłynęła po moim policzku. Nie mogłam sobie wyobrazić tego, co musiała przeżywać przez ten czas.
Stanęłam naprzeciwko okna i spojrzałam daleko przed siebie. Patrząc i myśląc nad tym, co się stało, wiedziałam jedno; jeśli kiedykolwiek Delgado stanie na mojej drodze, zobaczy to, kim się przez niego stałam. Dziewczyna ze złamanym sercem, jest największym niebezpieczeństwem dla innych.
Od tego czasu, stałam się zabójcą. Jeździłam na większość akcji. Przemyt, haracze, nawet zabójstwa na zlecenie. Chciałam tego. To pomagało mi wyrzucić swój gniew i zamknąć serce.
– Arlyne, Austin przyszedł do ciebie – powiedziała mama, wchodząc do mojego pokoju.
– Już? Nigdy nie zrozumie, że pół godziny, to pół godziny – westchnęłam. – Już idę.
Moja rodzicielka, tylko coś mruknęła pod nosem i wyszła z pokoju. Znając ją, teraz mnie wyklinała pod nosem, jaka jestem zła. Od kiedy wróciłam do domu, nie mogła zrozumieć, że dalej chcę być przy tacie i mu pomagać. Bała się o mnie, że znów coś mi się stanie i tym razem straci mnie na zawsze. Uspokajałam ją, ale nie zawsze to przynosiło efekty. Była cudowną mamą, ale niestety nie byłam córką, jaką chciała mieć. Nie potrafiłam zrezygnować z tej adrenaliny, którą kochałam.
Wstałam z łóżka i wyszłam z pokoju. Poprawiłam jeszcze włosy rękoma i przeszłam do salonu, gdzie siedział mój przyjaciel. Spełnił moją prośbę, o którą prosiłam przed porwaniem. Zajął się i Dave'm i Megan. Dave, był teraz przykładnym ojcem, który płacił alimenty, a Megan mamą. Razem z Austinem tworzyli parę od prawie roku. Pomagał jej we wszystkim i kochał jej córeczkę Belle, niczym swoją. Nigdy też nie pozwalał odczuć mojej przyjaciółce, że jest w tym sama. Wiedział, że Megan jest dla mnie ważna i jeśli ją skrzywdzi, będzie wąchał kwiatki od spodu.
– O co chodzi, Austin? – usiadłam naprzeciw niego.
– Ciebie również miło widzieć, Arlyne – przewrócił oczami.
– Austin, nie jesteśmy dwiema babciami po siedemdziesiątce, żeby rozmawiać o swoich wnukach przy herbatce. Czego potrzebujesz?
– Twojej oceny – sięgnął do kieszeni kurtki. – Myślisz, że Meg się spodoba?
Wyciągnął czerwone pudełeczko i mi podał. Otworzyłam je i moim oczom ukazał się chyba największy diament, jakiego znalazł u jubilera. Pierścionek był piękny. Kamień miał na pewno więcej, niż dwa karaty. Zamknęłam pudełko i mu oddałam.
– Jest piękny, ale wiesz, że Megan nie potrzebuje, aż tak wielkich kamieni?
– Wiem, ale chciałem go jej podarować. Zgodzi się?
– Oczywiście – westchnęłam. – Mam wam udzielić błogosławieństwa? – zaśmiałam się.
– Na to jeszcze przyjdzie czas. Na razie musimy pojechać do Freda.
– Jezu, znowu do niego – przeciągnęłam ostatnie litery. – Czemu ojciec nie pozwoli mi go zabić?
– Bo jeszcze jest za cenny. Wstawaj, Wright.
Kilka miesięcy po moim powrocie do Miami, dobiegły nas informacje, że Fernando został zabity w Europie. Nie musiałam nawet zgadywać, kto go zabił. Podobno to była zbrodnia w afekcie, gdyż kilka dni wcześniej zginął ojciec Delgado, Alberto. Czułam jednak gorycz, gdyż to ja chciałam zabić tego skurwysyna. To ja miałam z nim większe porachunki, a nie Delgado. Jeszcze martwiła mnie sprawa Marco, o którym nagle wszelki trop się urwał.
Wyszłam za Austinem i rozdzieliliśmy się do samochodów. Ja jechałam swoim, a trzech chłopaków z tyłu. Długo musiałam czekać, aż tata się do mnie odezwie, a jeszcze dłużej, żebym przestała jeździć z tabunem ludzi, jako niańki. Spoglądnęłam we wsteczne lusterko, aby upewnić się, że nigdzie się nie zgubili.
Miałam do przejechania ponad pół Miami, ale na szczęście w południe był mały ruch. Docisnęłam pedał gazu do ziemi i przygryzłam wargę, uśmiechając się. Kochałam tą adrenalinę, nie mniej, niż strzelanie do żywych celów. Prędkość może nas zabić, ale miałam nadzieję, że zginę w mniej pospolity sposób.
Dojechałam na miejsce i poczekałam, aż moi ludzie podjadą. Stanęli obok mnie i dałam im znak, że możemy wejść do środka. Ochroniarz nawet nie zareagował na nas, a wręcz odwrócił głowę, gdy przechodziliśmy przez bramki. Dobrze wiedział z kim ma do czynienia, gdyż to nie była nasza pierwsza wizyta tutaj.
– Ale pana Smitha, nie ma teraz w biurze – dziewczyna, która stała zza biurkiem wstała na nasz widok.
– Jeszcze lepiej się składa.
– Tam nie wolno wchodzić – zaczęła za nami biec.
– Posłuchaj no, dziewczynko – odwróciłam się do niej. – Lepiej nie zaczynaj ze mną. Szef na pewno będzie chciał mnie widzieć, a jak nie to mam bardzo miłych przyjaciół, którzy pokażą tobie, co to znaczy cisza – wskazałam jej ruchem brody za nią. – Więc lepiej wróć za biurko i do swoich obowiązków, słodka.
Odwróciłam się na pięcie i poszłam do gabinetu naszego dłużnika. Otworzyłam drzwi z rozmachem, ale pomieszczenie było puste. Cmoknęłam z niechęcią i usiadłam na jego fotelu. Założyłam nogi na biurko i wzięłam do rąk notes, który tam leżał. Wychodziło, że pan Fred, wróci do nas za dziesięć minut. Rozparłam się wygodnie w fotelu i zostało mi tylko czekać. Austin oraz dwóch chłopaków, stało obok drzwi. Robili, jako postrach na takie osoby, jak właśnie nasz dłużnik.
Dokładnie, jak w zegarku, dziesięć minut później do gabinetu wszedł Smith. Spojrzał najpierw na mnie, a później na chłopaków. Uśmiechnęłam się i mlasnęłam językiem.
– Nie ładnie tak się spóźniać z zapłatą – opuściłam nogi i wyjęłam zza paska broń, którą położyłam na biurku. – Wiesz, że tego nie lubimy.
– Wright... – przełknął nerwowo ślinę i zamknął za sobą drzwi na klucz. – Na prawdę chciałem wpłacić wczoraj większość, ale...
– Ale kot ci umarł, czy może biedna staruszka z domu obok? – wstałam z fotela. – Jesteś nam winien dokładnie....
– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy – dopowiedział Austin.
– Było dwieście – jego oczy się rozszerzyły.
– Było, jednak wiesz, jak to jest. Z każdą chwilą dług się zwiększa. Prawie jak tykanie zegara; tik, tak, tik, tak – podeszłam do niego i przyłożyłam mu broń do skroni. – Kiedy, do kurwy to spłacisz?! – nacisnęłam za spust, ale pocisk nie wystrzelił, gdyż broń była zabezpieczona.
– Nie, nie proszę – zaczął błagać.
– Skomlisz, jak pies, Smith. Niby z ciebie taki właściciel firmy, a zaciągasz dług u mafii. Głupi, by nawet tego nie zrobił – pchnęłam go na ziemię. – Masz czas do końca roku.
– Ale to tylko dwa tygodnie – zauważyłam, jak jego ręce drgały.
– To sporo czasu. Całe czternaście dni i trzysta trzydzieści sześć godzin – pchnęłam go na podłogę. – Zapamiętaj sobie, że Arlyne Wright wróciła. Nie spocznę, dopóki nie spłacisz całego długu, a nawet jeśli nie ty, to twoja rodzina.
– Mam na koncie dwadzieścia tysięcy. Tylko tyle udało mi się odłożyć. Mogę wypisać czek.
– Dawaj – mężczyzna podniósł się i wyjął z kieszeni marynarki blankiety. Wypisał na odpowiednią kwotę i mi go podał. – Pamiętaj, że godziny uciekają. Tik, tak, tik, tak... – pokazałam na zegar, po czym opuściliśmy biuro, a następnie budynek.
– Wiesz, że on tego nie spłaci? – powiedział, Kevin, który był od niedawna dopiero u nas.
– Wiem. A ja z przyjemnością go zabiję – uśmiechnęłam się, patrząc na niego i wsiadłam do swojego samochodu.
Odjechałam, udając się prosto do fundacji. Za pół godziny miałam spotkać się z Megan, więc mogłam jeszcze spokojnie wpaść do ojca i zostawić mu czek od Smitha. Dałam znać chłopakom, żeby pojechali już do domu. Nie musiałam mieć nianiek w postaci trzech wielkich facetów na spotkaniu z koleżanką.
Podjechałam pod naszą fundację Heartbeat i wysiadłam z samochodu. Zostawiłam pistolet w schowku i weszłam do budynku. Nikt mnie nawet nie zaczepił po drodze, bo wiedzieli kim jesteś i dlaczego. Większość pracowników i tak dalej myślało, że na tym się wszystkiego dorobiliśmy.
– Tato, za chwilę umówiłam się z Meg, mama została w domu.... – jednak nie dokończyłam, gdyż zobaczyłam, że ktoś siedzi przed jego biurkiem. – Przepraszam nie wiedziałam, że masz spotkanie.
– Spokojnie. To nasz dobroczyńca w tym roku – ojciec wskazał dłonią na mężczyznę przed nim, który odwrócił się w moją stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro