3
— Rozejść się! Meredith, pozwolisz? — zapytał Operator podchodząc do drzwi w których stała brunetka. Kiwnęła nieznacznie głową i weszła do gabinetu, zamykając za sobą drzwi. Stanęła przed jego biurkiem, i westchnęła cicho pochylając się do przodu.
— Proszę mi wybaczyć to nagłe najście, chciałam omówić szczegóły sytuacji w piekle, i tego jak będzie wyglądać Pański powrót do podziemi — zaczęła — Jeżeli nie chce Pan aktualnie o tym rozmawiać, będę czekać na odpowiedni moment. Jeszcze raz proszę o wybaczenie.
— Meredith, to ja powinienem prosić o wybaczenie. Mogłem Cię zabić. Nie kontroluję tego — powiedział z klarownie słyszalną skruchą. Brunetka skinęła jedynie głową, i gdy tylko Operator skończył swoją wypowiedź zmieniła temat.
— Panie, jak już mówiłam, chciałam omówić nasze przejście w podziemia — nie czekając na odpowiedź, kontynuowała, a jej dłoń zapłonęła. Po kilku sekundach pojawiła się na niej mapa piekła — Nie możemy wejść w żaden oficjalny portal, Cocytus i Judecca. Podróż zajęłaby nam za dużo czasu, a w Cocytusie moglibyśmy nie przeżyć — powiedziała wskazując dwa wymienione przez siebie regiony — Zostaje nam jeszcze nieoficjalny w Cainie, ale musimy udać się do Ptolomei by dołączyć do pozostałych. Z tego co wiem, dwójka od lorda Asmodeusza i lorda Mammona już tam jest. Wrócili od razu by nadzorować tamtejsze ziemie. My musimy być tam przynajmniej dzień przed pełnią. Czyli trzeba przejść przez cały Wschodni Rewir Antenory a zajmie nam to przynajmniej dziesięć godzin. Do tego postoje, zanim tam dotrzemy będzie kolejny dzień. Dlatego za zgodą mego Pana przeniesiemy się przez rytuał — westchnęła krzyżując za sobą ręce. Wyprostowała się czekając na odpowiedź.
— Czyli najlepszym rozwiązaniem jest wyruszenie dziś w nocy... — zamyślił się chowając twarz w kościstych dłoniach — Jakie są szanse na powodzenie misji, Meredith? To znaczy, czy mamy szansę na wygraną.
— Nie wydaję mi się. Jeżeli nasz przeciwnik jest w stanie wskrzeszać zmarłych, mamy marne szanse na wygraną. Jeśli nie zlikwidujemy go jak najszybciej, możliwe, że będzie w stanie przywrócić do życia pierwsze demony, najsilniejsze i najbardziej doświadczone — westchnęła głośno wiedząc, że może bardzo szybko pożegnać się ze swoim domem — Jeśli jest tak silny jak nam się wydaje, nawet lord Amon może mieć problemy z walką. Gdyby wskrzesił chociażby Najjaśniejszego Lucyfera, świat demonów przestałby istnieć.
— Dziękuję Meredith. Proszę, abyś czekała na mnie o drugiej, przed rezydencją. Zbierz potrzebne rzeczy do rozpoczęcia rytuału aby wszystko odbyło się bezproblemowo. Możesz już wyjść — rzekł, a w głowie brunetki pojawił się donośny pisk. Humanoid wezwał do siebie swoich pełnomocników, z którymi dziewczyna minęła się w drzwiach. Ruszyła do swojego pokoju, przy okazji oceniając zniszczenia jakie spowodował Slenderman.
Wychodząc z lewego skrzydła willi musiała przejść przez salon, by dostać się do prawego w którym znajdowało się jej tymczasowe lokum. Duże pomieszczenie połączone z równie sporą kuchnią wręcz pękało w szwach. Wszędzie było pełno mieszkańców rezydencji a rozmowy czy śmiechy, z echem, odbijały się od drewnianych okien i gołych ścian. Meredith wbiła wzrok w podłogę i przybierając kamienny wyraz twarzy, szybkim krokiem próbowała przejść przez salon. Przeszkodził jej jednak mocny uścisk na nadgarstku. Brunetka zastygła w bezruchu by po chwili gwałtownie odwrócić się w stronę potencjalnego napastnika. Wyrwała ujętą dłoń, ale złagodniała parę sekund po tym. Tuż za nią stała Sally, która była powodem dla którego Meredith przystanęła na środku pokoju dziennego. Dziewczynka zaśmiała się cicho, szczerząc się do kobiety.
— Meredith! Zdenerwowałaś Operatora, i udało Ci się przeżyć! Jak to zrobiłaś? — zapytała ciągnąc ją w stronę dwóch dużych, szarych foteli, i małej sofy w tym samym kolorze. W kąciku siedziały dwie dziewczyny, które mignęły brunetce przed oczami, chwilę po wtargnięciu do rezydencji. Meredith dobrze wiedziała kim są. Smukła białowłosa po lewej, Adeline Abendroth, uśmiechała się do niej ciepło, popijając wino razem z czarnowłosą Jane Elizabeth Arkensaw, której maska nie wyrażała zbyt wiele emocji. Kobiety idealnie kotrastowały ze sobą przez co brunetka nie chcąc psuć im chwili, próbowała wyrwać się ośmiolatce na co dziewczynka wbiła panzokcie w jej nadgarstek. Meredith nie skrzywiła się, taki ból był niczym dla arystokratki, jednak zdziwiona zachowaniem Sally syknęła cicho — O rajuśku, przepraszam! Nie chciałam, nie panuję nad tym — powiedziała na jednym wdechu dziewczynka szukając wzrokiem jakichś chusteczek. Rany nie były głębokie, paznokcie zielonookiej nie były aż tak ostre, ale jej siła była nie porównywalna do siły człowieka.
— Sally musisz nauczyć się wodzić swoim ciałem, i nie pozwalać by najsłabsze emocje nim rządziły — westchnęła Jane podchodząc do Meredith z materiałową chustką, którą przyłożyła do jej nadgarstka — Nie podpuszczaj jej do twoich królów, dobra? To jeszcze dziecko, mało wie i ma siano w głowie.
— Gdzieżbym śmiała, wasz Pan jest dla nas wielkim wsparciem w aktualnej sytuacji, nie mogłabym nadwyrężyć jego zaufania — powiedziała pochylając głowę do przodu.
— A właśnie, o co w końcu chodzi? Macie wojnę? — zapytała Ally wstając z siedzenia. Odłożyła kieliszek na mahoniowy stolik i podeszła do kobiet. Z zaciekawieniem patrzyła na Meredith domagając się odpowiedzi.
— Dwójka królów została zgładzona, wypowiedziano nam wojnę dlatego musieliśmy poprosić o pomoc. W przypadku mego władcy, padło na Slendermana — wyjaśniła omijając najważniejsze części. To wszystko o czym mogły wiedzieć — Proszę wybaczcie mi, muszę zdobyć materiały do rytuału — rzekła wymijając dwie dziewczyny, uprzednio uśmiechając się przepraszająco do Sally.
Brunetka bardzo przypominała Lazari. Na samo wspomnienie o córce swojego Pana zrobiło jej się weselej. Wiedziała, że musi wykonać powierzone zadanie jak najlepiej, by wrócić do następczyni Pana Dumy, ale też do samego Zalgo. Jej serce zabiło szybciej a na bladych policzkach pojawił się nieznaczny rumieniec. Nie mogła się do tego przyznać, ale kochała swojego Pana. Tylko jak mogła ośmieszać się przed istotą, która dała jej długowieczność? To tak jakby kochać swojego Boga, i zabić się by z nim być, albo chociaż nie cierpieć przez tą głupią świadomość nieosiągalnego szczęścia. Zalgo dał jej pracę, pomógł niezliczoną ilość razy w czym nie raz uratował od śmierci, a i tak majaczyła o miłości, szydząc z jego tytułu.
Meredith westchnęła głośno uderzając się w twarz, to nie był czas na rozmyślanie o nieodwzajemnionej miłości. Dla kobiety jej życie się nie liczyło, najważniejsza była jego rodzina, jak i on sam. Dlatego wpadła do swojego pokoju, i zostawiając w nim biżuterię od Zalgo, równie szybko z niego wybiegła, uprzednio wywołując z ognia małą torbę, do której wkładała rzeczy potrzebne do rytuału. Jeszcze pusta skórzana sakwa powiewała na wietrze kiedy ta szukała w ziemi kości kruka, poroża jelenia i paru ziół. Jęknęła głośno, kiedy znajdując szczątki ptaka, po raz kolejny okazały się one nie tego gatunku. Chciała użyć swoich umiejętności, by pomóc sobie w szukaniu, ale wiedziała jak ciężko jest przenieść się rytuałem do podziemii, więc nie próbowała zużyć nawet minimalnej ilości energii.
Wtem, usłyszała głośny ryk, tuż za sobą. Przewróciła oczami i odwróciła się w stronę odgłosu. Ukazała jej się koścista kreatura, z grubymi pazurami i świecącymi się ślepiami. Odetchnęła głęboko wiedząc, że plany o nie zużywaniu energii właśnie legły w gruzach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro