Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

14

Zalgo niemal wyrwał drzwi z zawiasów, gdy wpadł do zapieczętowanego pokoju. Jego oczy błyszczały szaleństwem i przerażeniem. Gdy zobaczył Meredith leżącą bezwładnie na podłodze, jej białą szatę splamioną krwią, a nową, bladą rękę zwisającą bez życia, coś w nim pękło. Strach i gniew ścisnęły jego serce jak żelazne łańcuchy

— Meredith! — jego głos drżał, gdy klęknął obok niej, delikatnie unosząc jej twarz. Jej oczy były zamknięte, a oddech płytki. — Coście jej zrobili?!

Amon, Lewiatan i Baal patrzyli na Zalgo spokojnie, choć ich twarze były twarde jak kamień. To oni wydali rozkaz, oni doprowadzili do tej przemiany. Nawet gdyby ona się nie zgodziła, zrobili by to siłą.

— To było konieczne — odezwał się Amon zimnym, beznamiętnym głosem. — Bez tej przemiany nie miałaby szans w tej wojnie. Byłaby zbyt słaba, poza tym, jest nam potrzebna w rytuałach, jako pół demon nie mogła odprawiać większości których potrzebujemy.

— Nie przeżyłaby ewentualnego starcia z aniołem — dodał Lewiatan, jego złote oczy nie odrywając się od Zalgo. — Teraz jest silniejsza, bezpieczniejsza, gdyby znalazła się w takiej sytuacji, wytrzyma do czasu aż przybędzie jakieś wsparcie

— Dla dobra wszystkich, dla niej samej — Baal mówił spokojnie, choć było widać cień współczucia w jego oczach. To u niego Meredith trenowała, to on nauczył ją i Phenexa wszystkiego co teraz wiedzieli — Zrobiliśmy to, co było konieczne.

— Dla dobra wszystkich?! — Zalgo warknął, jego głos pełen bólu i gniewu. — Zniszczyliście ją! Zrobiliście z niej waszą lalkę! Do cholery- Podpisaliśmy kontrakt! — Krzyknął

— Zapominasz się gdzie jest twoje miejsce, jeszcze jedno słowo a Meredith wróci tam gdzie teraz powinna być — Amon ostrzegł i wyszedł z pomieszczenia, tuż za nim Lewiatan i Baal.

Nie chciałem być częścią tego co tu się stało.

Zalgo usłyszał jedynie w głowie, potem szum, a Slenderman zniknął z pomieszczenia. Znów popatrzył na Meredith.

Jego dłoń drżała, gdy przesuwał ją po jej bladym policzku. Jej ciało było zimne, ale jej serce biło, choć słabo. Odetchnął głęboko, próbując opanować narastający chaos w swoim umyśle. W końcu podniósł ją ostrożnie i zwrócił się do Halphas.

— Opiekuj się nią — powiedział cicho, choć jego głos drżał. — Nie znam się na miksturach. Zadbaj, żeby wróciła do sił.

Halphas skinęła głową, jej oczy były pełne łez, to co tu widziała było straszne

— Zrobię wszystko, co mogę, panie.

Zalgo wyszedł z pokoju, niosąc Meredith w ramionach, jakby była jego najcenniejszym skarbem. Zabrał ją do jego sypialni i ułożył delikatnie na łóżku. Przez chwilę patrzył na nią w ciszy, jej twarz była blada, a na czole krople zimnego potu przypominały najcenniejsze perły. Zalożył jej kosmyk włosów za ucho, dłonie drżały mu niekontrolowanie. Halphas była świadkiem jak czysty grzech, jeden z wielkich książąt piekła, odchodził od zmysłów nad ukochaną.

— Meredith... — wyszeptał, głos łamał się pod ciężarem emocji. — Nigdy nie chciałem, żebyś przez to przechodziła, prosiłem byś na nic się nie zgadzała...

Halphas stała tuż obok, trzymając fiolkę z leczniczym eliksirem. Jej twarz była napięta, ale pełna determinacji, nie mogła stracić nikogo więcej. Spojrzała na Zalgo z cichym współczuciem.

— Pomóż mi ją posadzić, panie — powiedziała łagodnie. — Musi wypić ten eliksir, zanim straci przytomność na dobre.

Zalgo delikatnie podniósł Meredith, podtrzymując ją za ramiona. Jej ciało było ciężkie, bezwładne, jakby pozbawione resztek sił. Jej powieki drżały, ale nie otwierała oczu. Halphas podsunęła fiolkę do jej ust, a chłodny płyn spłynął do jej gardła. Meredith kaszlnęła lekko, ale przełknęła miksturę.

— Wytrzymaj, słowiku — wyszeptał Zalgo, jego głos załamywał się. — Jesteś bezpieczna. Obiecuję.

Po chwili Halphas odsunęła się, pozwalając Zalgo przytulić Meredith do siebie. Siedział na skraju łóżka, obejmując ją mocno, jakby mógł ochronić ją przed całym złem świata, które już zdążyło ją dosięgnąć. Jego palce gładziły jej włosy, a w jego oczach płonął gniew wymieszany z bezradnością.

— Jak mogli mi to zrobić... — wysyczał, jego głos był pełen goryczy. — Jak mogli ją tak skrzywdzić i nazwać to koniecznością?

— Z całym szacukiem, panie, ciało Meredith miało problemy z przyjmowaniem naszej energii— powiedziała cicho Halphas, kładąc dłoń na jego ramieniu. — Musimy wierzyć, że to było dla jej dobra. Bez tej przemiany mogłaby zginąć, jej w połowie ludzkie ciało było jak balon z wodą. Im więcej wody w środku... Jej żyły w końcu pękłyby jak bańka, ten rytuału napewno ma jakieś plusy...

Zalgo potrząsnął głową, jego oczy błyszczały od powstrzymywanych łez.

— Nie obchodzi mnie, co było konieczne, był jakiś sposób żeby nie cierpiała, nie musiała stawać się w pełni demonem. To jej ludzka natura sprawiała że była tak piękna... Nie chcę świata, w którym ona cierpi za moje i ich błędy. Nie chcę wojny, która odbiera mi ją kawałek po kawałku.

Halphas zacisnęła palce na jego ramieniu, nigdy nie spodziewała się że zobaczy go w takim stanie, jak bezbronne dziecko patrzące na zło świata. To było piękne jak ta ludzka kobieta zmieniła jego dusze.

— Przetrwa. My jej na to nie pozwolimy. Ona jest silniejsza, niż myślisz. A teraz potrzebuje cie bardziej niż zwykle.

Zalgo skinął głową, choć wciąż nie był przekonany. Nie spuszczał wzroku z Meredith. Jego ręce były gotowe ochronić ją przed każdym zagrożeniem, nawet jeśli tym zagrożeniem byli ci, którym kiedyś ufał.

— Nie zostawię cię — obiecał cicho, pochylając się, by złożyć delikatny pocałunek na jej czole. — Będę przy tobie, dopóki nie otworzysz oczu.

Halphas usiadła po drugiej stronie łóżka, czuwając nad Meredith równie wytrwale. Jej palce zaciskały się na kolejnej fiolce z eliksirem, a jej wzrok błądził po twarzy przyjaciółki, szukając oznak poprawy.

Cisza w pokoju była ciężka, przerywana jedynie cichym oddechem Meredith i drżącymi westchnieniami Zalgo. Oboje wiedzieli, że to dopiero początek.

                                                  —

Tymczasem Dantalion krążył nerwowo przed drzwiami sypialni Meredith. Jego dłonie zaciskały się w pięści, a twarz wykrzywiała frustracja.

— Muszę ją zobaczyć! — powiedział stanowczo. — Muszę wiedzieć, że nic jej nie jest.

Nie teraz, Dantalion — Slenderman odpowiedział chłodno, zasłaniając drzwi własnym ciałem. — Ona potrzebuje odpoczynku.

— To nie twój interes! Nie jesteś tu nikim ważnym, odsuń się zanim przestane być miły — warknął, próbując go odepchnąć.

Slenderman wyprostował się, jego macki bez zastanowienia odepchnęły Dantaliona

Nikt oprócz Halphas i Zalgo nie ma prawa wejścia. Zapamiętaj to

Dantalion zawahał się, jego twarz wykrzywił grymas złości. Nie mógł przejść. W końcu odwrócił się i odszedł, ale Slenderman wciąż obserwował go póki nie zniknął w cieniu korytarza.

Coś jest z nim było nie tak

Jego lojalność... była wątpliwa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro