Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7

“W trakcie drogi do Przystani przeczytałam wiele komentarzy o podobnie brzmiącej treści „rozpieszczone bananowe bachory, nie mają co robić z kasą rodziców”, „teraz każdy ma depresję, idźcie pobiegać, wyjdźcie z domu”, „Przystań? Pewnie jakaś sekta dla bogatych naiwniaków”. Mimo, że trafiłam do ośrodka z polecenia, to i tak miałam trochę obaw. Czy na pewno mi pomogą? Czy mnie nie oszukają? Czy nie chcą wykorzystać mojej niedyspozycji? Dziś jest mi wstyd, że internetowym trollom i hejterom udało się zasiać we mnie ziarnko  niepewności. Jestem dumna, że mimo to zdecydowałam się na terapię w Przystani. Jednak na samą myśl o tym, ile osób zrezygnowało z wykwalifikowanych specjalistów przez takie opinie, cierpnie mi skóra. Nie dajcie sobie wmówić, że wymyślacie i wcale nie potrzebujecie pomocy. To miejsce zostało stworzone z myślą o ludziach, którzy nie są w stanie poradzić sobie sami. Jeśli ktokolwiek z pracowników Przystani przeczyta ten komentarz, chcę powiedzieć tylko jedno: Dziękuję za uratowanie mi życia” – Jeszcze raz omiotłam wzrokiem opinię o Przystani, którą zamierzałam zamieścić w Google i kliknęłam „Prześlij”. Podobną wpisałam do księgi pamiątkowej i na stronie internetowej ośrodka.   

Kawał pracy za mną i terapeutami. Każdego dnia walczyliśmy o to, by imię Łukasz nie doprowadzało mnie do łez. Pierwsze dni przypominały walkę z żywiołem, tyle że tym żywiołem byłam ja sama. Każde wspomnienie o Łukaszu wywoływało wewnętrzny pożar, który trawił lichy mur, jaki udało mi się wokół siebie zbudować. Czułam się obca i zagubiona, nie potrafiłam się przełamać, by nawiązać kontakt z kimkolwiek. Te wszystkie uśmiechy napotykane na każdym kroku, przyprawiały mnie o mdłości i niesamowicie drażniły, wydawały się całkowicie nienaturalne. Nie potrafiłam zrozumieć, jak terapeuci i personel ośrodka mogą się tak szczerzyć. Nie wspominając o pacjentach… przepraszam, o gościach przystani.

Jak ktoś mógł się uśmiechać w miejscu, gdzie ludzie przychodzili z ciężarami, których nie potrafili już sami unieść?

Początkowo terapia grupowa to był koszmar, siedziałam zgarbiona na krześle otoczona grupą ludzi. Wbijając wzrok w podłogę wysłuchiwałam ich historii, walcząc ze sobą, by nie zatkać uszu. Nie powiedziałam wtedy ani słowa, nie potrafiłam się przemóc i otworzyć na tyle, by przy całkowicie obcych ludziach opowiadać o tym co spotkało mojego brata. Marlena nie kłamała mówiąc, że Marcel też będzie uczęszczał na terapię grupową. Gdy chłopak od fortepianu opowiadał o przyjacielu, którego stracił, a później o muzyce, w której zatracił się bez reszty, poczułam, jak między nami nawiązała się cieniutka nić porozumienia.

Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy po tygodniu, na kolejnej już sesji indywidualnej, Marlena próbowała wyciągnąć ze mnie cokolwiek. Wtedy coś we mnie pękło, poczułam się całkowicie naga. Każda rozmowa obnażała moje lęki, wstyd i ból, ale ta jedna była szczególna. To właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałam od terapeutki pytania, których tak cholernie się bałam. “Opowiedz mi o swoim bracie, ale nie o jego śmierci, tylko o tym jaki był? Czy miał jakieś marzenia? Jakie relacje mieliście?” To wywołało lawinę wspomnień i kaskady łez spływających po moich policzkach. Opowiedziałam jej, jak uczył mnie grać na fortepianie, a także o tym, jak marzył o wspólnej wyprawie do Tromsø – norweskiej stolicy zorzy polarnej. Marlena słuchała, bez oceniania, bez pośpiechu. Kiedy skończyłam, czułam się jak po maratonie. Wykończona, ale lżejsza.

Od tamtego momentu, wszystko się zmieniło. Na terapii grupowej zaczęłam mówić. Nie zawsze dużo, nie zawsze wszystko, ale wystarczająco, by poczuć, że nie jestem sama. Marcel i ja zaczęliśmy rozmawiać częściej. Opowiadał mi o swoim przyjacielu, a ja mówiłam o bracie. Czasami miałam nieodparte wrażenie, że mówimy o tej samej osobie. Znaleźliśmy wspólny język – muzykę, która koiła nas, kiedy wszystko inne wydawało się tracić sens. Najtrudniejszym, a zarazem najważniejszym etapem był czwarty tydzień pobytu. Terapia grupowa koncentrowała się na wybaczaniu – sobie i innym. To był temat, który wydawał się niemożliwy do przepracowania.

Gdyby ktoś zapytał, czy już potrafię wybaczyć sobie i światu? Odpowiedziałabym, że nie. Moja więź z Łukaszem była zbyt silna, by przejść nad tym, od tak, do porządku dziennego. Jednak, z pewnością poczucie winy zelżało, a ja zyskałam wiarę, że może kiedyś uda mi się żyć bez cholernych wyrzutów sumienia.

W międzyczasie zaczęłam chodzić do amfiteatru, by posłuchać gry Marcela. Niezmiennie, dzień w dzień. Gdy pierwszy raz odważyłam się pójść w okolice sceny, czułam jakbym przełamywała jedną z wielu niewidzialnych barier. Marcel zaczynał koncertować codziennie, równo o dwudziestej i z dnia na dzień obserwowało go coraz więcej ludzi. Swój występ zaczynał od aranżacji „Dancing with your Ghost”.

Któregoś razu przebiegło mi przez myśl, że albo chłopak ma nerwicę natręctw i w ten sposób radził sobie z traumą, albo wręcz przeciwnie, to była forma terapii. W końcu ja też przełamywałam się do piosenek, które doprowadzały mnie do niekontrolowanej rozpaczy. Każdego dnia również kończył o tej samej porze. Dwudziesta pierwsza dwadzieścia jeden wyryła mi się w pamięci, choć wolałabym zapomnieć. Najwidoczniej, nie tylko dla mnie, ta godzina była przeklęta. 

Kilka razy zmusiłam się, by usiąść przy fortepianie, ale gdy tylko dotknęłam klawiszy, przeszywał mnie ból niemożliwy do zniesienia.  

Dni powoli zlewały się w tygodnie, a ja odkrywałam, jak bardzo potrzebuję tej przestrzeni. Poranne ćwiczenia, chwile spędzone w bibliotece, rozmowy z innymi – to wszystko pozwalało mi odnaleźć fragmenty siebie, które myślałam, że nieodwracalnie straciłam. Wspólnie z Marleną zaplanowałyśmy moje pierwsze kroki po powrocie – powolne, świadome, z przestrzenią na błędy. Gdy pojęłam, że zbliża się czas mojego wyjazdu, poczułam strach, ale i gotowość do podjęcia walki o siebie i swoje życie. Wiedziałam, że nie jestem jeszcze "naprawiona", bo to nie tak działa, ale czułam, że mogę wrócić do świata, bo na nowo nauczono mnie, jak się w nim poruszać.

Marlena doradziła mi także, abym na kilka dni zatrzymała się w miejscu, które nie będzie wywoływało aż tylu wspomnień co nasz rodzinny dom. No tak, metoda małych kroczków. Wiedziałam, że babcia przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Co prawda, jej dom  był niewielki, ale przytulny. No i była w nim jedyna osoba, która naprawdę bezwarunkowo mnie kochała. I nadal była żywa, przebiegło mi przez myśl. Lilka nie zapędzaj się w te rejony umysłu. Nie rób sobie tego. Przeszłaś długą, wyboistą drogę. Nie spierdol tego.  Upomniałam się. 

 – Hej myślicielko – Dotarł do mnie znajomy ciepły głos – już się nawet nie pożegnasz? – Marcel nie zdawał sobie sprawy z tego, że wyrwał mnie z ciemnego miejsca, w stronę którego ewidentnie zmierzałam.

 – Hej – Uśmiechnęłam się ciepło – będę za tobą tęsknić. Ty nie kończysz pobytu? – Boże Lilka, czy ty zawsze musisz być taka wścibska? Może człowiek potrzebuje więcej czasu?

– Właściwie – zaczął lekko zakłopotany – to nie mam się gdzie podziać. Pobyt tu opłacił –  urwał w pół zdania, jakby wypowiedzenie dalszej części miało mu sprawić ból.

 –Hej, spokojnie, nie musisz się tłumaczyć. Jedno się nie zmieniło. Jestem po prostu wścibska – Uśmiechnęłam się do niego ciepło i objęłam na pożegnanie. – Dziękuję ci za to, że byłeś przy mnie w tych najtrudniejszych momentach terapii. Gdybyś czegoś potrzebował, daj proszę znać. Masz mój numer telefonu.

 –To ja powinienem ci dziękować. – Uścisnął przyjaźnie moją dłoń. – Przez to, że twoja terapia wymagała elementów muzycznych, pomogłem też sobie i wielu innym, obecnym tu osobom. Dyrekcja Przystani zaproponowała mi, abym został u nich i pomagał w prowadzeniu muzykoterapii dla dzieciaków na terapii dziennej i dla dorosłych pozostających tu dłużej. W zamian za to dostanę pokój w skrzydle dla pracowników, jedzenie i niezłą sumkę na waciki.

 – Tak się cieszę. Powodzenia! A teraz przepraszam, muszę uciekać. Zapewne czeka na mnie już transport – Oczywiście zadzwoniłam do pana Jana. Jedyne telefony, jakie wykonałam w trakcie pobytu tu były właśnie do niego. Wspaniały, ciekawy człowiek.

 – Tobie również, mam nadzieję, że więcej się tu nie spotkamy – odpowiedział i przyjaźnie pomachał w moją stronę. Odpowiedziałam mu tym samym i przekroczyłam bramę Przystani. Odetchnęłam głęboko, choć to głupie, bo powietrze było takie samo jak za tą furtą. Jednak kiedy opuszczałam ośrodek, spojrzałam na fortepian i na słońce zachodzące za lasem. Było we mnie coś, czego dawno nie czułam. Nadzieja.

Na jednym z miejsc parkingowych zauważyłam znajomego Volkswagena. Niesamowite jest to, jak bliski stał mi się pan Jan. Z boku mogło wyglądać to dziwne, że zaprzyjaźniłam się ze staruszkiem z taksówki. Jednak od zawsze lubiłam spędzać czas ze starszymi ludźmi. Historie ich życia zazwyczaj mnie wzruszały. Kiedy jeszcze było normalnie, mama kładła bardzo duży nacisk na to abyśmy mieli szacunek do starszych. Właściwie, przez całą terapię próbowałam zrozumieć dlaczego losy naszej rodziny się tak potoczyły. 

Mama wyjechała, gdy miałam szesnaście lat. Łukasz miał dwadzieścia dwa i już dawno mieszkał w Warszawie. Nie znam jej perspektywy, ale też nigdy nie miałam zamiaru jej poznawać. Może kiedyś. Na razie musiałam skupić się na tym, by stanąć twardo na własnych nogach. Chciałam się uniezależnić. Wiedziałam, że mój brat miał jakiś fundusz oszczędnościowy. Zostawił mi go w spadku. Łukasz był świetnym bratem jednak jeszcze lepiej zapowiadającym się prawnikiem. Tuż po ukończeniu studiów, największe kancelarie wręcz zabijały się o to, by zrobił u nich aplikację. Miał obszerną wiedzę z prawa podatkowego i rodzinnego, udzielał bezpłatnych porad prawnych, pomagał w fundacjach. A teraz go nie było.

        Za mną 6 tygodni ciężkiej pracy, aby móc tak spokojnie o nim rozmyślać. Jestem z siebie cholernie dumna. Marlena dała mi namiar na swoją znajomą, która miała prywatną praktykę we Wrocławiu. Chciałam z niej korzystać. Dziewczyno, wydoroślałaś – Uśmiechnęłam się do siebie.

 – Mogę zapytać, o czym myślisz? – Uśmiechnął się do mnie ciepło pan Jan. 

– O niczym konkretnym. Cieszę się, że sobie pomogłam. Mogę powiedzieć, że jestem z siebie w końcu zadowolona – Nic nie odpowiedział, tylko pokiwał głową ze zrozumieniem. – Panie Janie, bardzo dziękuję za całe wsparcie przez ten czas. Naprawdę, to wiele dla mnie znaczy. Bałam się dzwonić do bliskich. Moja babcia za bardzo się tym przejmowała, a przyjaciółka? No cóż, nie wiem, jakie teraz mamy relacje, w końcu wyjechałam bez pożegnania. Teraz wiem, że to było strasznie egoistyczne z mojej strony, ale nie mogłam spojrzeć jej w twarz. – Zauważyłam we wstecznym lusterku starsze, zmęczone oczy, które bacznie mi się przyglądały.

– Dziecinko, nie możesz ciągle myśleć o tym, co czują inni. Podjęłaś słuszną decyzję, zawalczyłaś o siebie i teraz możesz zacząć odbudowywać przyjaźnie. Wcześniej byłaś zbyt skupiona na dramacie, jaki rozgrywał się w twoim życiu. No – Uśmiechnął się do mnie życzliwie – jesteśmy na miejscu – Faktycznie, dojechaliśmy pod dom babci Janiny. Poczułam nieprzyjemne mrowienie w brzuchu, gdy zobaczyłam na podjeździe Mercedesa CLA Coupé w kolorze Czerwień Patagonii. Znałam go aż za dobrze. Pamiętam dokładnie dzień, w którym Zuza dostała swoje wymarzone auto. Miała spieprzony humor, bo dupek, z którym się wtedy spotykała, wystawił ją przed samymi świętami Bożego Narodzenia.

***

Grudzień (dwa lata temu) 

 – I co ja zrobię teraz z prezentem dla niego? – jęknęła moja przyjaciółka. – Prawie sześć tysięcy poszło się jebać. Będę musiała zwrócić tego iPhone do sklepu – Oczywiście nie zwróciła go, 14 pro max służy jej do dziś. 
 – Nie przejmuj się – westchnęłam – niech spieprza. To tylko głupi dzieciak – Przewróciłam oczami. – Zobaczysz, że jeszcze przed Sylwestrem będzie skomlał, żeby do ciebie wrócić.
– Naprawdę tak uważasz? Skąd ta pewność? – zapytała z nadzieją w głosie.
– Zaufaj mi. Tak czuję! – Posłałam jej tajemniczy uśmiech. Wiedziałam, co zaplanowali dla niej rodzice.

***

Zawsze zazdrościłam jej rodziny. Nie dlatego, że byli obrzydliwie bogaci, a dlatego, że naprawdę byli rodziną. Mogli na siebie liczyć w każdej sytuacji. Po odejściu mamy, gdy sytuacja u nas w domu była z dnia na dzień gorsza, to właśnie jej rodzina wyciągała do nas rękę za każdym pieprzonym razem.  A było tego naprawdę wiele.

Gdy pierwszy raz ojciec podniósł na mnie rękę, pan Karol wkurwił się, jakby to chodziło o jego własną córkę. Był gotowy iść do mojego ojca, by samodzielnie wymierzyć mu sprawiedliwość. Na szczęście mama Zuzy zachowała zimną krew i nie pozwoliła mu na to. Obydwoje bardzo dużo pracowali, jeździli po całym świecie, bo tego wymagała ich profesja, natomiast dzień w dzień dzwonili do niej na FaceTime. 

Wiedzieli, że ich córka marzyła o aucie z gwiazdą na masce, więc poprosili Łukasza, aby im pomógł w wyborze. To był prezent na ostatnie święta, na których obecny był mój brat. Oczywiście Zuza całkowicie oszalała na widok swojego prezentu. Namówiłam ją na nagranie relacji na Insta, do piosenki "Wiozę się pomału".  Uśmiechnęłam się na myśl o tym wspomnieniu.  Oczywiście, dwa dni później Pan Dupek napisał, że żałuje i żeby do niego wróciła. Dostał w odpowiedzi piękną wiązankę przekleństw. Moja mądra Zuzia. 

Można powiedzieć, że ojciec Zuzy i Łukasz się przyjaźnili, mimo różnicy wieku. Gdy Palińscy dowiedzieli się, że mój brat zginął, byli zdruzgotani. Pani Karolina cały pogrzeb wtulała się w męża, który również ledwo się trzymał. To łamało mi serce, zwłaszcza że ten chuj (bo na inne miano mój ojciec nie zasłużył) nie zjawił się na pogrzebie własnego dziecka. To u nich przebywałam pierwsze dwa tygodnie po śmierci brata, gdy moja matka  zawinęła kitę do Stanów dzień po pogrzebie. To pani Karolina zaciągnęła mnie po raz pierwszy do psychoterapeuty i to od niej dostałam namiary na Przystań. 

Wigilię, na której Zuza dostała auto spędzaliśmy z nimi. Nasza babcia akurat była w sanatorium,  a reszta… No cóż. Mimo, że ci ludzie znaczyli dla nas więcej, niż nasi właśni rodzice, to nieco się stresowaliśmy tymi świętami. Wiedzieliśmy natomiast, że albo spędzimy czas z nimi, albo włócząc się po mieście, jak rok wcześniej, gdy nie przyjęliśmy zaproszenia. Łukasz wiedział, że pomimo naszej chorej  sytuacji, jak nikt na świece kochałam święta Bożego Narodzenia, zatem kupił prezenty i postawił mnie przed faktem dokonanym. Święta spędzamy u Palińskich.

Dla obcych ludzi był oschłym dupkiem, często mówili, że jest wyprany z uczuć. Być może było w tym ziarnko prawdy. Ja jednak uważałam, że on po prostu nie marnuje emocji na ludzi, którzy byli mu obojętni i tego nauczył też mnie. Za bliskich mogłam oddać życie, za pozostałych, nie zaryzykowałabym nawet złamaniem paznokcia.

To Karol Paliński zawiózł mnie do szpitala, gdy lekarze walczyli o życie Łukasza. To pani Karolina wybierała ze mną sukienkę na studniówkę. To Zuzanna Palińska jest dla mnie jak siostra i nic tego nie zmieni. Nic. Nigdy. Przysięgam.

Gdy wysiadłam z auta czułam się zestresowana, bardziej, niż wtedy, gdy pierwszy raz wspólnie z przyjaciółką robiłyśmy testy ciążowe. Zauważyłam kątem oka, że babcia zmierza w kierunku moim i pana Jana. Uśmiechnęła się do nas serdecznie i otworzyła ramiona. Dwa razy nie musiała mnie namawiać, wpadłam w jej objęcia, a ona uściskała mnie z miłością, głaszcząc przy tym po włosach. Po chwili jednak odsunęła mnie od siebie i spojrzała w stronę Zuzy.

– Powinnaś z nią porozmawiać – szepnęła mi do ucha konspiracyjnie wskazując na niewysoką blondynkę, opierającą się o bok Mercedesa. To auto tak cholernie do niej pasuje. – Okropnie się martwiła. Codziennie, albo przyjeżdżała, albo dzwoniła, by dowiedzieć się, czy aby na pewno nie mam żadnych nowych informacji.

Przełknęłam ślinę i ruszyłam w kierunku auta stojącego na podjeździe. Usłyszałam jeszcze, jak babcia zaprasza pana Jana na herbatę, na co mężczyzna przytaknął bez większego zawahania.
– Babcia flirciara – parsknęłam pod nosem na to stwierdzenie. Jednak moje rozbawienie zniknęło tak szybko, jak się pojawiło, gdy dostrzegłam wymalowane na twarzy Zuzy wkurwienie pomieszane z rozczarowaniem. Stanęłam przed nią ze spuszczoną głową, obserwując jak dopala papierosa. Nie miałam na tyle odwagi, by podnieść wzrok. Całkowicie niespodziewanie przyjaciółka przyciągnęła mnie do siebie i przytuliła z taką siłą, że przez chwilę pomyślałam, że jednak chce mnie udusić.

 – Coś ty kurwa wymyśliła? – Wzięła głęboki oddech. Jakby na mój widok spadł jej kamień z serca. – Myślałam, że umrę ze strachu, gdy przeczytałam list od ciebie. Taka właśnie ze mnie siłaczka – prychnęła, nawiązując do słów zawartych w liście, który ode mnie otrzymała. – Wsiadaj do auta – poleciła – mamy do pogadania.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro