ROZDZIAŁ 12
Sir William Adam Surrey
Widziałem przez okno w salonie, że troje Amerykanów, których zaprosiłem na rozmowę do Surrey Hall, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, zbliżają się do bramy okalającej teren dworu. Zastanawiałem się, czy rzeczywiście było dobrym pomysłem, by mnie i moją rodzinę nachodzili w domu. Może powinienem był wymyśleć inne (lepsze) rozwiązanie dręczących nas problemów?
Było już za późno, żebym zmienił zdanie i kazał całej trójce pójść precz. Musiałem zaufać nie tylko sobie i swojemu zdrowemu rozsądkowi, ale pokładać nadzieję w tym, że przy nich nie osiwieję ze zgryzoty. Rozwaga i spokój ducha pomógł niezliczonym rzeszom ludzi wykaraskać się z gorszych tarapatów niż moje.
- Idą? - Anna, moja żona, trafnie odczytała targające mną emocje, ale nie zadała więcej pytań niż to jedno.
Odpowiedziałem, że tak, Amerykanie już przyszli, więc prosiłbym, by zajęła się dziećmi, bo ja musiałem pogadać z naszymi gośćmi. Cokolwiek bym nie zrobił, tak czy siak musiałbym odbyć tę niemiłą rozmowę i dowiedzieć się, co nimi kierowało, czego chcieli, dlaczego uparli się, żeby ze mną rozmawiać.
Byłem hrabią i głową rodziny Surrey i to należało do moich powinności, żebym dbał i pilnował swojego.
Nie trwało długo, gdy Anna poszła do dzieci, a ja zostałem sam w salonie, bijąc się z myślami. Do drzwi ktoś zastukał. Po sposobie kołatania poznałem, że to jeden z lokajów, więc powiedziałem "proszę", a ten wszedł do salonu i zapowiedział przybycie tych, których przyjścia i tak się spodziewałem. Poprosiłem go, by przyprowadził gości do salonu. Nie dodałem, że to miejsce było dobre jak każde inne (oprócz prywatnych pomieszczeń), żeby przeprowadzić rozmowę, a potem mieć ją z głowy.
Poprosiłem lokaja, by przekazał kucharce Elisabeth podała do salonu kanapki oraz ciepłą herbatę. Nie miałem ochoty podkarmiać niemiłych gości, ale gościnność rzeczą świętą.
Gdy Elisabeth uwinęła się z zadaniem, przybysze zdążyli usiąść na kanapie i zmierzyć mnie wzrokiem. Dwaj mężczyźni - jeden młody, drugi mniej więcej w moim wieku - mieli dziwnie zaambarasowane miny, natomiast towarzysząca im kobieta wyglądała na przekonaną, że wolałaby przebywać wszędzie, tylko nie w Surrey Hall. Cała trójka najwyraźniej się dobrze znała, ale nie darzyła wzajemną sympatią. Stanowili jakby dwie odrębne grupy - oni dwaj, ona jedna.
- Dzień dobry, panie hrabio. - O dziwo, chociaż nie wiem, czemu się temu dziwiłem, Amerykanka dobrze radziła sobie z moim ojczystym językiem.
Nawet akcent miała jakby tutejszy.
- Dzień dobry państwu - odpowiedziałem, oczekując że przynajmniej się przedstawią, tak jak wymagała tego grzeczność.
Nazwisko Doyle kojarzyło mi się z Irlandią, z hrabstwem Leinster (Wicklow, Wexford i Carlow), trochę też ze Szkocją, ponieważ w tejże forma nazwiska Doyle przybrała postać McDougall.
- Ma pan szkockich albo irlandzkich przodków? - zagadnąłem ciekawie starszego z mężczyzn, który przedstawił się jako Connor Doyle.
- Pewnie w którymś momencie się jakiś przytrafił, zważywszy na moje imię oraz nazwisko. - Pan Connor nieznacznie się uśmiechnął, lecz nie rozwinął swej wypowiedzi.
Nie miałem zamiaru robić przeglądu w jego drzewie genealogicznym. Przyszedł, chciał rozmawiać i mówił, to i się rozgada, gdy przyjdzie na to pora.
- Swego czasu dużo podróżowałem do Irlandii. - Connor Doyle westchnął ciężko, jakby to zdanie i jego wypowiedzenie na głos sporo go kosztowało.
- Założę się, że nie o tym chciał pan ze mną mówić? - odezwałem się do niego i zauważyłem, że pani Nancy zaczęła uważniej przysłuchiwać się wymianie zdań pomiędzy nami dwoma.
- To prawda, chciałbym poruszyć inną kwestię - przytaknął Connor.
Nie odezwałem się, oczekując, że on uczyni to pierwszy. I tak też się stało.
Znowu padło imię Carl, na dźwięk którego pani Nancy drgnęła jakby na jeżu usiadła.
- Wiem, jak brzmiało to, co powiedział mój tata. - Kevin Doyle bronił ojca, ale dopiero słowa Nancy wprawiły mnie w osłupienie.
- Pan nam nie uwierzył, prawda? - stwierdziła. - A czy to by się zmieniło, gdybym powiedziała coś, o czym wie tylko najbliższa rodzina?
Wiem, czym zajmowała się rodzina zięcia sir Edvarda, jego matka, dziadek i prababka.
Wiedziałem do czego zmierzała, ja też znałem prawdę, ale co innego wiedzieć, a co innego powiedzieć to na głos. Ludzie bywali okrutni, wszystko co inne budziło w nich lęk i obawy. Mimo wszystko pozwoliłem Nancy mówić. Zdawało się, że Kevin i jego ojciec nie znali prawdy, bo patrzyli na mówiącą kobietę z mieszaniną ciekawości i niedowierzania.
- Byli zjadaczami grzechów - powiedziała pani Nancy. - Eduarda wychowywała matka, bo ojciec chłopaka wykpił się od odpowiedzialności za dziecko. Gdy dziewczyna umierała, sir Edvard obiecał jej, że zaopiekuje się chłopcem i nie da go na zmarnowanie. Może widział w młodym swoje odbicie, podobieństwo do swojej własnej sytuacji z dzieciństwa? Kto tam wiedział?
Pewnie w jakimś stopniu tak, bo bez baczenia na słowa i zdanie innych, zajął się młodym, gdy jego rodzona matka umarła. Gdy wróciła własna córka sir Edvarda, pożenił młodych, ot i cała historia! - Nie wiedziałem, skąd pani Nancy się o tym dowiedziała, ale mówiła szczerą prawdę.
Postanowiłem pójść za ciosem i zapytałem ją, kim był Carl i co ją z nim łączyło. Popatrzyła na mnie jakbym spytał o coś, o czym z niechęcią mówiła i wspominała.
Ale odpowiedziała, chociaż czyniła to cokolwiek niechętnie.
- Carl to ... Mój rodzony ojciec, a pańska kuzynka, mieszkająca obecnie w Stone Hill, jest moją matką. - Tego to ja się zupełnie nie spodziewałem, Connor i Kevin też chyba nie, bo mieli zszokowane miny, jakby prawda o powiązaniach rodzinnych pani Nancy mocno nimi wstrząsnęła.
Ona zaś nie patrzyła już na żadnego z nas, miała wyraźną chęć odejść i zostawić nas samych z całą tą prawdą, ale nie pozwoliłem jej na to.
- Dlaczego pani mi o tym powiedziała? - Zastąpiłem Nancy drogę.
Nie odpowiedziała. Czyli: sam się domyśl, człowieku!
- Jak mogłaś tak mnie oszukać, Nancy?! - Connor wyglądał na mocno zawiedzionego, ale nie był wściekły. - Jesteś najbardziej bezduszną osobą jaką poznałem w swoim życiu!
- Ja nie mam sumienia, Connor. - Nancy ironizowała. - Skoro już wiecie, pójdę sobie, bo nic tu po mnie. Zrobiłam co trzeba było i ostrzegłam pana hrabiego, a co on z tym zrobi, to już jego rzecz.
Nie oceniałem postępowania Nancy, ani też nie gloryfikowałem tego, jak bardzo pogubiła się w swym życiu. Nie oceniałem tego, co się porobiło pomiędzy nią a Connorem, swoje sprawy i zadawnione urazy powinni załatwiać między sobą. Nie miałem prawa się wtrącać.
Kevin spoglądał ukradkiem na ojca, jakby ten spodziewał się, że ten zaraz odezwie się do Nancy w sposób co najmniej chłodny i nie wyważony. Connor zaś był smutny, ale nie zdruzgotany, jakby nic nie mogło go już zadziwić. Co mogłem więcej zrobić ponad to, co już zrobiłem?
Nancy przyszła - ja ją wysłuchałem i to wszystko. Mogłem jedynie posłuchać jej ostrzeżeń albo i nie. Wybór należał do mnie.
- Co zamierza pan dalej, panie hrabio? - Gdy Connor mówił, Nancy bez słowa wyminęła nas i wyszła z salonu, ale żaden z nas jej nie zatrzymał.
Nie odpowiedziałem, bo nie wiedziałem, jak mógłbym powstrzymać Carla i kuzynkę przed zniszczeniem mi życia.
Niby krótka rozmowa, ale miała moc bomby zrzuconej na Hiroszimę. Nad moją głową gromadziły się czarne chmury, a ja nie miałem pomysłu jak zażegnać nadchodzącą katastrofę.
Kuzynka poczuła się na tyle silna, że uznała, iż mogła odpłacić mi za doznane i wyimaginowane krzywdy, a ja jej nic bym i tak jej nie zrobił, żeby ją powstrzymać.
Miałem załamać ręce i biadolić? Nic z tych rzeczy! Pomyślałem, że gdyby tak przekonać Nancy, by grała w mojej drużynie, miałbym szansę, żeby wyjść zwycięsko z trudnej sytuacji, w której się znalazłem. Znała bowiem Carla i swą matkę lepiej niż ja, potrafiła sprawniej niż ja przewidzieć każdy ich ruch.
To samo powiedziałem Kevinowi i Connorowi, bo chociaż nie ufałem im tak do końca, to przeczuwałem, że nie kombinowali niczego na boku. Nie mogłem nic poradzić na to, że potrzebowałem sprzymierzeńców, żeby wygrać wojnę z kuzynką.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro