6. Niepokojąca cisza
~Eleven~
Przebyłem dość szybko drogę między Dwienkowem a piramidą. Obszedłem ją dookoła i znalazłem wejście w postaci dziury w kamiennej ścianie. Trochę niepewnym krokiem przelazłem przez otwór i wszedłem do niewielkiego pomieszczenia. Na środku piaszczystej podłogi znajdowała się srebrna płytka. Wokół rosły kaktusy, ale nie wyglądały groźnie. Dwoma krokami znalazłem się na płycie. Znów zakręciło mi się w głowie i poczułem silny podmuch powietrza, tym razem dodatkowo pomieszany z piaskiem. Zamknąłem oczy, a mimo to czułem ziarenka uderzające o skórę twarzy i rąk. Gdy otworzyłem oczy, leżałem na piachu we wnętrzu piramidy. Poniosłem się i otrzepałem z kurzu, po czym ruszyłem przed siebie. Czekało mnie sporo czasu poświęconego na zagadki. Po kolei naciskałem guziki i przestawiałem dźwignie. Niepokoiło mnie to, że było okropnie cicho. Zbyt cicho. Dookoła rosły kaktusy, ale jeszcze żaden nie próbował się na mnie rzucić. To było podejrzane, nawet bardzo. Spodziewałem się czekającej na mnie armii zaraz po wejściu, tymczasem skończyłem parter, a nic nie usiłowało się do mnie dobrać. Cofanie się w czasie funkcjonowało podobnie jak teleportacja, dalej towarzyszył wiatr a mnie ciągłe kręciło się w głowie przy przeskakiwaniu przez portale. Niby można się przyzwyczaić, ale to i tak nie jest fajne. To łażenie w tę i z powrotem zaczynało mnie już wnerwiać. Biorąc pod uwagę, że od tak podróżuję sobie w czasie i przestrzeni, to chyba powinno być ekscytujące i zabawne, ale po dwudziestym razie zaczyna się nudzić, uwierzcie. Zwłaszcza, że nie ma tutaj nic, poza kurzem, piachem, kamiennymi ścianami i dzwoniącą w uszach ciszą. Jedyne dźwięki to mój oddech i ledwo słyszalny chrzęst piasku pod stopami. Świadomość, że jestem tutaj zupełnie sam a Dark z armią silnie popierdolonych kaktusów mogą wbić w każdej chwili, nie jest specjalnie budująca. Rzekłbym, że w ogóle nie jest.
W końcu otworzyłem ostatnie drzwi, czy też kolce i wszedłem ostrożnie na pierwsze piętro. Zacząłem od rzucenia bumerangiem przez jezioro lawy. Świetna zabawa, polecam. Błąkałem się między pomieszczeniami i rozglądałem się wokoło. Miałem wrażenie, że wszystkie zwyczajne kaktusy wokół się poruszają. Najwyraźniej mój mózg postanowił ożywić świadomość o tym, że te biegające powinny tutaj być, a ich nie ma. To było chore i bardzo niepokojące. Ciągle słyszałem jakieś dzikie dźwięki. Chyba powoli wpadam w paranoję. Czas cofnąć się w czasie, poskakać nad przepaścią i znaleźć przenośny teleport. To cacko z pewnością mi się przyda, mimo że nie cierpię się teleportować. Teraz bezsensownego łażenia ciąg dalszy. Przydałyby się jeszcze tabliczki, bo pamiętam, że wyżej czeka na mnie niebieski płomyczek, ale nie wiem z którego jest roku. Po przejściu przez wszystkie pomieszczenia nadeszła pora na teleport. Hop przez ścianę i po schodach na drugie piętro.
Na horyzoncie wciąż brak biegających kaktusów, a ja coraz bardziej się martwię. Za drzwiami na przeciwko, gdy je otworzę, powinien pojawić się Dark i chcieć się zmierzyć. Naprawdę nie chcę z nim walczyć. Już wolałbym dostać wpierdol od tych przesadnie religijnych roślinek niż od niego. Znaczy, samo oberwanie jeszcze dałoby się przeżyć. Mam w końcu pełny plecak wszelkich leczących pierdół, więc przywrócenie się do porządku nie byłoby zbytnim problemem. Takowy mogłoby stanowić to, że jeśli klon rzeczywiście widział akcję między mną a Andżeliką, może się zagalopować i przez przypadek, lub nawet nie, zabić mnie, choćby dla przyjemności i satysfakcji. Dalej nie wiem, czy przez to wrócę do rzeczywistości, czy umrę bezpowrotnie w obu wymiarach i szczerze mówiąc, wolałbym nie sprawdzać. Otworzyłem drzwi i przeszedłem do kolejnego pomieszczenia. Spodziewałem się czekającego, żądnego zemsty sobowtóra, ale go nie było. Obszedłem pokój w kółko kilka razy i nic. Jakby nie miał zamiaru przybywać. W takim razie jedyne, co mi zostało, to w dalszym ciągu żyć w niepewności o swoje bezpieczeństwo, biegając jak debil po piramidzie. Jakbym nie miał nic lepszego do roboty... No ale cóż, jak ja nie znajdę tego diamentu, to kto to zrobi? Niestety, muszę pogodzić się z tym, że fabuła została zaplanowana i trzeba ją zrealizować, jeśli nie chcę ryzykować załamaniem czasoprzestrzeni i dezintegracją wymiaru, a nie chcę. Wszedłem do komnaty niebieskiego płomyczka i zbliżyłem się do niego. Nie był nawet gorący i miał wielkość może mojej głowy. W sumie, to był całkiem słodki.
- Witaj, przyjacielu! Jestem tylko podróżnikiem w czasie. Jeśli uda ci się odgadnąć, z którego roku pochodzę, dostaniesz ode mnie coś fajnego! - uśmiechnął się tajemniczo.
W pewnym sensie ja też podróżuję w czasie i do tego między wymiarami, więc to chyba jeszcze większe osiągnięcie, ale nie musi tego wiedzieć. Wystarczy, żeby dał mi część, dzięki której polecę w kosmos. Tylko po to do niego przyszedłem.
- Siedem tysięcy osiemset trzydziesty drugi - odpowiedziałem szybko.
- Dobrze! Jako, że nie rzucam słów na wiatr, proszę, oto twoja nagroda! - w moją stronę poleciał kawałek metalu.
Płomyczek rozbłysł jaśniej, a po sekundzie już go nie było. Część po chwili również zniknęła z mojej dłoni, lądując w plecaku. Teraz przyszedł najwyższy czas na wielką bitwę z kaktusami. Ostatnie drzwi już stały otworem. Nie pozostało mi nic, jak tylko wejść do pomieszczenia, zakłócić ceremonię, zebrać baty, stłuc roślinki i wracać do domu. Przez chwilę jeszcze stałem za ścianą. Czułem, że nogi mi się trzęsą. Te bitwy nawet w na ekranie były problematyczne, a w rzeczywistości na pewno nie będzie lepiej. Dodatkowo to, że jeszcze nie widziałem nigdzie tutaj klona nie poprawiało ani trochę mojego nastroju. Zastanawiałem się usilnie, co mógłbym mu powiedzieć, kiedy się na niego natknę. Szanse wytłumaczenia sensownie tego, co wcześniej zrobiłem, były tak niskie, że aż żadne. Nawet jakbym próbował, to mogę się założyć, że Dark mi nie uwierzy. No bo jak? Z drugiej strony mógłbym jako argument podać, że przecież gdyby nie zmieniał skryptów, do niczego by nie doszło. I tak, wiem, że powinienem był stamtąd spadać od razu jak zrobiło się podejrzanie, zamiast czekać na rozwój wydarzeń, ale... Nie no, dobra, poddaję się. Nawet sam przed sobą nie umiem się wytłumaczyć, a co dopiero przed sobowtórem. Wyjaśnienia po prostu nie ma. Stało się i tyle. Jak w tedy, kiedy razem siedzieliśmy w moim pokoju i pocałowałem go pierwszy raz. W tamtym momencie też nie umiałem tego wytłumaczyć w żaden sposób. To było jak bezwarunkowy odruch. Coś mnie do tego zmusiło, a cała sytuacja dotarła do mojej świadomości dopiero kiedy było już po wszystkim. Naprawdę nie wiem jak to się dzieje, ale się dzieje. Chyba jedyne, co mi pozostało, to spróbować go przeprosić i mieć nadzieję, że mi wybaczy. Przywołałem Indianę, Chlebek i SCP-173. Wyszedłem zza ściany i powoli ruszyłem w stronę głównej sali. Dopóki tego nie zrobię, nie pojawią się schody na górę i nie wydostanę się stąd. Tak czy tak silnie popierdolone, przesadnie religijne kaktusy na mnie czekają, a razem a nimi zapewne Dark. Skoro do tej pory nie spotkałem jeszcze żadnego przeciwnika, pewnie jest ich tam trochę więcej niż wcześniej. Sam się o to prosiłem i teraz muszę to przetrwać.
Let's do it.
~~~
Wróciłam! Wybaczcie tą przerwę, ale cierpię na permanentny brak weny i nie mogę się za nic zabrać. Rozdział bez akcji, ale jak się zapewne domyślacie, w następnym Elek dostanie solidny wpierdol.
Jeśli są błędy, przepraszam.
Tyle na teraz i do następnego.
Ata
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro