Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Chapter 1: Where Do I Go


Alice nie istnieje.

Prawdziwa Alice została zabita.

Alice...

Alice!

Czemu zabiłaś Alice?


   Dużo łatwiej coś zrozumieć, jeśli się to nazwie. Nieznane przeraża, a właśnie takie były motywy Meg — nieznane. Jej samobójstwo próbowano tłumaczyć dotychczas niezdiagnozowanymi przez nikogo chorobami psychicznymi, począwszy od depresji, a kończąc na schizofrenii. Wszystko opierano na wywiadach osób mających z nią jakiekolwiek powiązanie, czy to w dzieciństwie, czy po studiach. Jako młodsza siostra Meg wiedziałam o niej naprawdę sporo, przez co spędziłam na rozmowie z policjantami niemal tyle samo czasu, co na rozmowach z psychoterapeutą. Prywatnym, rzecz jasna, i zaufanym, by nikomu nie przyszło na myśl, że obie córki szanowanej rodziny Dawsonów są wariatkami. Co dość ironiczne, czułam się jak wariatka długo przed śmiercią Meg, a mimo to świetnie prosperowałam w społeczeństwie. A przynajmniej tak oceniałam swoje starania.

   Nie rozmawiałam jednak chętnie o Meg, a już szczególnie nie po tym, jak zobaczyłam zdjęcia zrobione w łazience, gdzie leżała martwa i zakrwawiona w wannie. Wtedy po raz pierwszy od ośmiu lat chciałam pobiec do mamy i wypłakać się na jej ramieniu. Wszyscy cierpieliśmy z powodu straty, tylko każdy na swój sposób. Moim była wyprowadzka i ucieczka od wspomnień. Nie potrafiłam dłużej mieszkać w rodzinnym domu, do którego nigdy więcej Meg nie powróci.

   Psychoterapeuta na ostatniej wizycie, tuż przed moim wyjazdem, stwierdził, że mogę cierpieć na mnemofobię. W pierwszej chwili zdurniałam, dopiero po chwili zaczęła do mnie docierać słuszność tej diagnostyki. Bałam się własnych wspomnień; na początku tylko tych z Meg, później obawiałam się przypominać sobie czegokolwiek ze swojej przeszłości. Niestety, nie da się ich wyłączyć, naciskając jakiś guzik, choć byłoby to bardzo przydatne. Zapewne nie powinnam przerywać leczenia i udawać, że wszystko w porządku, ale tak właśnie wyglądał mój sposób radzenia sobie z tym problemem.

   Zatrzymałam więc proces przypominania i skupiłam się na teraźniejszości. Tak wszyscy każą robić: żyć dniem obecnym.

   Kiedy skończyłam odsłuchiwać podcast kryminalny o dziewczynie z sąsiedztwa, Sylvii Likens, nie miałam ochoty puszczać kolejnego. Tragiczna historia nastolatki wzbudziła we mnie współczucie, ale również poirytowanie. Gdy w przeszłościach ofiar dostrzegałam niejedną szansę na ratunek, która czasem wymagała zwykłego zawołania o pomoc, coś w moim sercu pękało. Czy to oznaczało, że brakowało im chęci walki? Nadziei? Czy Meg także doskwierały takie uczucia?

   Przycisnęłam palce do skroni i nakazałam sobie przestać o tym myśleć, o niej. Miałam swoje życie.

   — Przepraszam — powiedział siedzący obok mężczyzna, który kopnął mnie w łydkę podczas zakładania nogi na nogę.

   — Nie ma problemu. — Widziałam na skrawku jeansów brudny odcisk i musiałam wykorzystać całą pozostałą mi siłę woli, by natychmiast tego nie wytrzeć.

   — Wyglądasz na studentkę. Czyżbyś właśnie wracała od rodziców?

   Odwróciłam głowę, by spojrzeć na swojego towarzysza podróży bardzo niezadowolona z faktu, że postanowił przerwać panującą między nami ciszę. Przez chwilę obliczałam prawdopodobieństwo spotkania zabójcy, opierając się na długości trasy, porze dnia i ilości pasażerów w autokarze. Jeśli planował zrobić coś złego, to trafił na niewłaściwą osobę. Mogłam być w środku martwa, ale moje szare komórki pracowały bez zmian.

   — Perdón, no hablo con extraños*.

   Uprzejmy uśmiech znikł z twarzy mężczyzny, co tylko potwierdziło, że wciąż znaczna część amerykanów nienawidzi emigrantów z Meksyku. Co prawda nie płynęła we mnie meksykańska krew, ale miałam podobny typ urody, ponoć odziedziczony po babci. Ale czy to coś znaczyło? Najwyraźniej dla mojego towarzysza tak; zadarł kartoflany nos wyżej, a głowę odwrócił w przeciwnym kierunku, ignorując mnie przez resztę podróży. Wspaniale.

   Nie miałam ochoty z nim rozmawiać. Nie miałam ochoty nawet myśleć.

   Gdy wreszcie wysiadłam z autokaru, przywitał mnie deszcz. Na niebie nie było ani śladu słońca. Po plecach przeszedł mi dreszcz, kiedy czekałam, aż drugi kierowca wyciągnie mój bagaż. Mocniej opatuliłam się ciepłą kurtką i podziękowałam za pomoc.

   Z rodzinnego domu nie zabrałam za wiele rzeczy, co przełożyło się na rozmiar i wagę walizki, którą bez żadnego problemu ciągnęłam po chodniku. Według GPS-a akademik nie znajdował się daleko, miło się zdziwiłam, gdy okazało się to prawdą. Nie miałam nic przeciwko dłuższym spacerom, jednak po osiemnastogodzinnej podróży marzyłam tylko o dwóch rzeczach: prysznicu i łóżku.

   Przed wyjazdem zrobiłam sobie obszerną wycieczkę na Google Maps, dzięki czemu okolica nie wydawała mi się kompletnie obca. Wodziłam wzrokiem po słynnym moście autostradowym, zastanawiając się, ile osób spadło z niego do przepływającej pod nim rzeki. Według Wikipedii, jeszcze zanim poziom wody wzrósł, był to pomost, a wcześniej nawet drewniany mostek. Wraz z biegiem czasu konstrukcja się zmieniała, stając się coraz to nowocześniejszą, co nie zmieniało faktu, że rwący nurt przez lata topił ludzi. Wątpiłam, by wszystkie ciała zostały wyłowione, ale raczej nie powinnam się tym przejmować.

   W końcu dotarłam na kampus, mijając drzewa powoli zmieniające kolor na zimę. To był pierwszy etap. Dopiero za parę miesięcy staną się zupełnie nagie i martwe. Dobrze, że nie cierpiałam na nekrofobię, inaczej pora śmierci sprawiłaby mi mnóstwo utrapień.

   Wiedziałam, że akademik nie będzie wyglądał najatrakcyjniej i pomijając przeważającą dokoła szarość i nie za duże okna, to miejsce prezentowało się całkiem przyzwoicie. Szklane drzwi wydawały się nowe, na metalowym uchwycie nie widniały żadne ślady rdzy ani innych niedoskonałości; za to w dotyku przeraźliwie zimna, co dotkliwie odczuły moje palce.

   Po wejściu do środka niemal od razu poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Dosięgła mnie z lewej strony, więc tam powędrował mój wzrok — prosto na starszego mężczyznę.

   — Który rok?

   — Pierwszy.

   Staruszek pokiwał głową, jakby zgadzał się w myślach z samym sobą, że rzeczywiście widział w akademiku nową twarz. Wszedł do przybocznego małego pomieszczenia z monitorami i niewielkim biurkiem z szufladą, skąd wyjął obszerny zeszyt z czarną jak węgiel, skórzaną okładką.

   — Imię i nazwisko. — Gdy pochylił się nad brulionem, coś strzeliło mu w plecach.

   Bezwstydnie gapiłam się na jego obwisły podbródek, zanim odpowiedziałam:

   — Alice Dawson.

   Staruszek mruknął coś niezrozumiałego w odpowiedzi, po czym wyjął z kieszeni kluczyk i włożył do zamka jednej z szuflad, wyciągając metalowe pudełko. Przyglądałam się jego poczynaniom, dopóki nie poczułam, jak jakaś masa napiera na moje łydki. Spojrzałam w dół, wprost na trzybarwną kotkę, która po zostawieniu futra na ubrudzonych nogawkach z gracją weszła do pomieszczenia dozorcy.

   — Lucilla cię polubiła. — Właściciel kotki zdawał się zaskoczony, a zarazem pełen uznania wobec tego, jak zachował się jego pupil.

   Niestety, nie czułam się zaszczycona otrzymaniem domniemanej sympatii kotki. Kiedy w wieku sześciu lat przyśniło mi się, jak kot zjada moje wnętrzności, ze sceptycyzmem zaczęłam podchodzić do tych zwierząt. Tylko Meg opowiedziałam o śnie, jako że był to czas największej zażyłości naszej relacji. Zachowała się nader dojrzale, nie wyśmiała mnie ani nie zbagatelizowała początkowego strachu, jaki czułam, a nawet przestała prosić rodziców o zakup kocięcia.

   — Chora jesteś?

   — Co?

   — Pytam, czy chora jesteś, bo żeś zbladła okropnie.

   Zadrżałam na całym ciele, patrząc w niemal nienaturalnie jasne, błękitne oczy staruszka, uświadamiając sobie, że wpadłam w pułapkę wspomnień. Serce biło mi szybciej, oddech nieznacznie przyspieszył. Znowu nadciągnęło to uczucie. Jakbym miała za chwilę dostać zawału.

   — To tylko uczulenie na kocią sierść — odparłam. Łatwiej było mi skłamać, niż opowiadać o swojej fobii i tłumaczyć, jaki miało to związek z jego kotką. — Czy mogę już dostać klucz do pokoju?

   Dozorca obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem, jakby ciężko było mu uwierzyć, że ktoś może źle reagować na towarzystwo kota. Wyobraziłam sobie, jak wyglądałaby jego mina po usłyszeniu o mnemofobii i po raz pierwszy od dłuższego czasu miałam ochotę parsknąć śmiechem.

   — Pokój 366. Trzecie piętro. — Srebrny kluczyk ze zdartym numerem wylądował w mojej dłoni. — Twoja współlokatorka już tam jest.

   Uśmiechnęłam się z wymuszeniem i podziękowałam za pomoc, zanim ruszyłam w kierunku schodów. Mając chwilę spokoju, strzepnęłam z kurtki resztki wody — mokrych włosów nawet nie ruszałam, to była sprawa wymagająca suszarki, grzebienia i olejku. Z nudów zaczęłam nucić pod nosem każdą piosenkę, o jakiej sobie tylko przypomniałam, wspinając się coraz to wyżej. Nie wiedziałam czemu, ale nagle przypomniała mi się scena z Lśnienia Stephena Kinga, gdzie opętany Jack Torrance gonił swoją żonę właśnie na schodach, a ta, mimo otrzymanych obrażeń, zdołała uciec do pokoju i się schronić. Wtedy też nastąpiła pamiętna scena z próbą przebicia się przez drzwi. Mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, czy w akademikach mogliśmy się czuć bezpieczni. Jeśli dyrektor szedł po linii najmniejszego oporu, zapewne wystarczyłoby solidne uderzenie, aby dostać się do czyjejś sypialni. Mało przyjemna wizja.

   Wreszcie dotarłam przed odpowiednie drzwi; mimo że pokój należał w połowie do mnie, postanowiłam zapukać i poinformować o swoim przybyciu, zanim weszłam do środka. W pierwszym momencie w oczy rzucił mi się jasny kolor ścian, który nieszczególnie przypadł mi do gustu. Dopiero potem zwróciłam uwagę na walające się dokoła kartony. Wyglądało, jakby moja współlokatorka przyniosła ze sobą wszystkie drobiazgi z domu.

   — Eee... cześć — rzuciłam, kiedy nadal nie zostałam zauważona, a próba przebicia się przez kartony wymagała uszkodzenia któregoś z nich.

   Dziewczyna wzdrygnęła się, co w zestawieniu z jej niskim wzrostem i niemal białymi włosami, przywiodło mi na myśl wystraszonego królika.

   — O, cześć! — Zostawiła niezłożone ubrania na łóżku i z uśmiechem podeszła do mnie oraz z wyciągniętą ręką, bezceremonialnie odsuwając nogą niektóre kartony. — Nazywam się Elizabeth Jones, ale mów mi po prostu Ellie.

   Odwzajemniłam jej uśmiech, ściskając lekko spoconą dłoń.

   — Alice Dawson. Miło cię poznać.

   — Ciebie również! Mogę ci mówić Ali?

   — Wolałabym nie. Nie lubię zdrobnień ani przezwisk.

   Wzięłam głęboki oddech, usiłując zachować przyjacielski wyraz twarzy, mimo szorstkich słów.

   — Och... rozumiem! Nie ma problemu. — Ellie przez chwilę się we mnie wpatrywała. Jej oczy miały kolor jasnego, bursztynowego brązu. W kącikach, od strony skroni, były lekko skośne, co pozwoliło mi przypuszczać, że miała w rodzinie kogoś z mniejszości etnicznej. — Przepraszam za te kartony. Miałam nadzieję, że zdążę się urządzić, zanim przyjedziesz.

   — Bez urazy, ale nie sądzę, żebyś zdążyła to ogarnąć przed spotkaniem organizacyjnym. Naprawdę sporo przywiozłaś...

   — To dlatego, że mam dużo hobby. — Ellie przysunęła do siebie karton z napisem cudowności. — Jestem wielką fanką gier, fantastyki, anime, mang, płyt winylowych. Przynajmniej fragmenty swoich kolekcji musiałam ze sobą zabrać! — odparła z podekscytowaniem, pokazując mi okładkę The Legend of Zelda: Breath of the Wild. — Znasz?

   Czułam, że znalazłam się w sytuacji bez wyjścia.

   — Znam. Wszystkie odsłony.

   — Super! Nie będzie nam brakować tematów do rozmowy.

   Takie sformułowanie nigdy nie ucieszyło kogoś aspołecznego, nie byłam w tej kwestii wyjątkiem, ale uznałam, że lepiej zachować pozory otwartej i przystępnej osoby. A przynajmniej dopóki nie odnajdę się w nowym miejscu wystarczająco dobrze, by radzić sobie sama.

   — Zawsze brakowało mi bliskich znajomych, z którymi mogłabym porozmawiać o grach — dodała. Po chwili jej uwaga skupiła się na mojej walizce. — To wszystko, co zabrałaś?

   — Tak. Wolałam większość rzeczy zostawić w domu rodziców. Zwłaszcza że i tak ich nie potrzebuję. Mam laptopa, ulubione książki, ubrania... Jeśli coś będę chciała nowego, to kupię stąd.

   — Skoro tak, to zgłaszam się na przewodnika. Okolica jest mi znana. Przyjeżdżałam tutaj często na różne eventy. Mogę cię później oprowadzić po mieście.

   — Dzięki. To miłe z twojej strony. Ale na razie to ja oferuję ci moją pomoc w ogarnięciu tych wszystkich rzeczy.

   Ellie z uśmiechem przyjęła moją propozycję. Dopiero jak stres opuścił jej twarz, zorientowałam się, jak bardzo przejmowała się tym, czy będziemy się dobrze dogadywać.

   Pesymistyczne myśli zaczęły mnie przekonywać, że nic dobrego z naszej relacji nie wyniknie. Ten dołujący głos mógł sobie mówić, co chciał; nie wyjechałam na studia do innego miasta, by nawiązywać przyjaźnie. Chciałam zacząć żyć jeszcze raz, obierając całkiem nową drogę. Nie przejmowałam się niejasną przyszłością. Nie miałam niczego, co mogłabym stracić. Poza tym mojego cierpienia nie dało się w żaden sposób złagodzić ani pogorszyć.

   Tak uważałam, ale tylko do pewnego czasu...



__________________

*Przepraszam, nie rozmawiam z nieznajomymi.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro