Rozdział 2.2
Willow podeszła pod drzwi mieszkanka i zaczęła szukać kluczy w torbie. Dostała ją dawno temu, kiedy razem z siostrą Tessy, Abigail, i jej partnerem Oscarem wyjechali na wakacje nad morze. Miała wtedy góra jedenaście lat i było to jej pierwsze spotkanie z ciocią Abbie. Kobieta była młodsza od Tessy i wtedy nie miała jeszcze dzieci, kupiła więc jedenastoletniej Willy torbę, którą dziewczyna zaczęła używać dopiero jakieś trzy lata temu, co nie zmieniało faktu, że ciocia Abbie cały czas była jej ulubioną ciocią. Szkoda tylko, że nie spędzały już ze sobą tyle czasu co kiedyś, bo ponad dwa lata temu na świat przyszli Carter i Dylan, którym Abigail i Oscar starali się poświęcać każdą wolną chwilę, podobnie zresztą jak matka Tessy. Babcia Valeria, która sama kazała całej rodzinie mówić na nią 'babcia', nadając sobie sama taki przydomek, przez ostatnie pół roku mieszkała u swojej młodszej córki, ażeby pomagać jej przy dzieciach. Willow współczuła wujowi, bo sama z babcią Valerią nie mogła wytrzymać dłużej niż jednego uroczystego obiadu w ciągu miesiąca.
Kiedy poszukiwania kluczy nie powiodły się, Willow z jęknięciem usiadła na schodach wyciągając kieszeni telefon. Normalnie w takiej sytuacji zadzwoniłaby do Aryi, ale dzisiaj nie miała na to najmniejszej ochoty. Wybrała więc numer Tessy.
- Osoba, do której dzwonisz, prowadzi obecnie rozmowę. Powiadomimy cię, kiedy skończy rozmawiać. - powiedział bezuczuciowy głos kobitki, który zawsze odzywa się w takich sytuacjach.
- Pięknie, będę tu teraz kwitła do następnej wiosny. - warknęła Willow, szukając numeru Westona i trzymając się nadziei, że chociaż on odbierze, jak ostatniej deski ratunku.
- Halo? - usłyszała zmęczony głos Westona po drugiej stronie i odetchnęła z ulgą.
- Weston? Wiesz może, o której wraca Tessa?
- Nie mam pojęcia.
- A mogłabym w takim razie wpaść do ciebie do biura po klucze?
- Nie mam pojęcia.
- Weston, nie słuchasz mnie. - westchnęła dziewczyna.
- Oczywiście, że słucham. Po prostu odpowiadałem też jednocześnie mojemu szefowi, a wierz mi, że naprawdę nie mam pojęcia ile waży przeciętna Niemka.
Willow zachichotała pod nosem.
- To co z tymi kluczami?
- Myślę, że to nie będzie konieczne. - odpowiedział jej kobiecy głos od strony drzwi. - Wystarczyło najpierw sprawdzić, czy drzwi nie są przypadkiem otwarte, malutka.
Kiedy kobieta oddaliła się o kilka kroków w głąb mieszkania Willow szepnęła do słuchawki:
- Czyżbyś nie miał pojęcia, że mamy gości, Weston?
- Ależ, oczywiście, że o tym wiedziałem. Tessa dzwoniła do mnie przed chwilą. Jak możesz się więc domyślić, będę miał dzisiaj bardzo ważną i strasznie męczącą konferencję, wrócę do domu już najedzony, bo wolę nie ryzykować, a mojej kochanej teściowej powiem, że bardzo żałuję, że tak rzadko się widujemy, bo przecież nie zapomni mnie tym gnębić. Potem udam się do sypialni, gdzie założę sobie słuchawki i włączę jakieś beznadziejne, głośne piosenki, udając, że śpię.
- Nie mogłeś mnie wcześniej uprzedzić? Poszłabym do parku.
- Przepraszam, skarbie, zapomniałem.
- Dobra już, muszę kończyć, nie chcę jej na samym wstępie denerwować. Pogadamy później.
- Nie ma sprawy... Ale, Willow!
- Tak?
- Ucałuj ode mnie babcię Valerię, dobrze? - zachichotał.
- O, jasne. - prychnęła Willow z uśmiechem i wsunęła telefon z powrotem do kieszeni.
A więc z ich wieczornej rozmowy o jej teoretycznym - czysto teoretycznym bracie, nici.
Willow weszła do środka, ściągając w niedużym przedpokoju buty i ustawiając je nienagannie na specjalnym stojaku. Doskonale wiedziała, że babcia Valeria ma świra na punkcie porządku. Z torbą na ramieniu już, już czmychnęła na schody, ale nagle coś chwyciło mocno jej nogę i ani myślało ją puścić.
- Will! - krzyknął Carter, patrząc na nią swoimi dużymi, niebieskimi oczami i uśmiechając się szeroko. - Babcia Valeria mówi, że macie straszny nieporządek w kuchni, wiesz? - powiedział, naprawdę myśląc, że przekazuje jej ważną informację. Willow ledwo powstrzymała się przed przewróceniem oczami. To nie było tak, że mieli w kuchni wysprzątane na błysk. I nie, żeby Willow o tym nie wiedziała. Niekoniecznie chciała jednak wiedzieć, że babcia Valeria narzeka na stan ich mieszkania. Nie dość, że przyjeżdża z jakąś dziwną, niezapowiedzianą wizytą, to jeszcze będzie marudzić. I w ogóle, po co przywiozła ze sobą bliźniaki?
- To super, Carter. - powiedziała z wymuszonym uśmiechem. Naprawdę lubiła Cartera, zresztą tak samo jak Dylana, ale dzisiaj nie miała ani siły, ani ochoty na zabawę z nimi. Przyszła do domu w nadziei, że będzie mogła na spokojnie usiąść i zastanowić się nad tą całą sytuacją, która miała dzisiaj miejsce, a zastała dwójkę małych łobuzów i narzekającą babcię.
- Niespodzianka! - zawołał ktoś za nią. Dziewczyna odwróciła się, żaby zobaczyć kobietę z dzieckiem na rękach.
Abigail nie była drobną kobietą, podobnie jak siostra i matka. Miała krótkie, jasnobrązowe włosy i tak samo niebieskie oczy jak Carter. Zawsze była miła i trudno było ją zdenerwować. Willow bardzo ceniła sobie taki charakter i odkąd poznała Abbie, starała się nieustannie dążyć do takiej perfekcji w opanowywaniu negatywnych emocji, jaką zdążyła już nabyć jej ciotka. Umiejętność ta prawdopodobnie wynikała z zawodu, jaki wykonywała Abigail - mianowicie, bycia pielęgniarką. W pracy, gdzie miało się do czynienia z cierpiącymi ludźmi, którzy są w takim stanie skłonni do narzekania na wszystko i wszystkich, trzeba umieć powściągnąć emocje, bo przecież w większości przypadków ci ludzie nie są niczemu winni, a gdzieś tam wewnętrznie są załamani.
Abbie była cenioną pielęgniarką, co wcale nie zmieniało faktu, że zdarzali się pacjenci, którzy wyzywali ją na każdym kroku. Czasem faktycznie wynikało to z ich fatalnej sytuacji, ale czasem - a nawet częściej - było zupełnie bezpodstawne. Willow nie raz słuchała historii, jakie przytrafiały się cioci w szpitalu, w którym pracowała, a im więcej ich słyszała, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że praca pielęgniarki potrafi być naprawdę bardzo ciężka i męcząca.
Kiedy Willow odlepiła się w końcu od Abigail, która musiała odstawić Dylana na ziemię, bo inaczej zostałby zgnieciony pomiędzy nimi, zza pleców kobiety wyszła babcia Valeria z opakowaniem pasztetu w ręce.
- Co wy tu jecie w tym domu, malutka? Zmiksowane w całości prosiaki? - zapytała, pokazując dziewczynie pudełko i marszcząc z niesmakiem czoło.
- To jest pasztet drobiowy, babciu. - odparła dziewczyna powstrzymując śmiech na widok jej miny. Kobieta westchnęła i obracając opakowanie w dwóch palcach zaczęła czytać skład.
- Czy ty to jesz?
- Czasem. Jednak to głównie Weston gustuje w pasztetach.
- Oczywiście. Ten mężczyzna jest naprawdę... niereformowalny.
Od czasu, kiedy po ślubie córki - wtedy jeszcze nie babcia -Valeria zamieszkała na jakiś czas z Westonem i Tessą, żeby 'pomóc im w zarządzaniu domem', jej relacje z zięciem znacznie się pogorszyły. Wynikało to głównie z tego, że jako dobra teściowa miała zamiar - ponownie - 'pomóc wyjść Westonowi na ludzi', kiedy on nie czuł się, jakby kiedykolwiek było inaczej. Zmieniając jego dietę, wysyłając na codzienne ćwiczenia i podtykając pod nos wiele interesujących w jej mniemaniu podręczników doprowadziła świeżo upieczonego małżonka jej córki do furii, podczas której wyprosił teściową z mieszkania wraz z jej walizkami. Teraz sprawa wyglądała już trochę lepiej, oczywiście, dopiero po jakichś dziesięciu podejściach do 'stosownych przeprosin' z kwiatami i czekoladkami (których, nawiasem mówiąc, babcia Valeria nie przyjęła, bo nie były zgodne z jej dietą), które zainicjowała Tessa, nie mogąc patrzeć na tych dwoje użerających się ze sobą. Od tamtej pory Weston nauczył się znosić wszelką krytykę wychodzącą z ust teściowej, wpuszczając ją jednym uchem, a wypuszczając drugim, a także potakiwać i od razu zawczasu przepraszać za wszystko. Było to w tej sytuacji najlepsze rozwiązanie, bo babcia Valeria, podobnie jak Weston w sprawie ćwiczeń i diety, była niereformowalna, a jemu łatwiej było potakiwać nie słuchając, niż prowadzić kłótnie, które i tak by w końcu przegrał.
- Co dobrego chciałabyś na obiad, malutka? - zapytała babcia Valeria, wyrzucając pasztet do śmietnika pod zlewem. - Przywiozłam dużo ciecierzycy, może jakąś sałatkę?
- Wiesz, ja w sumie nie jestem głodna. - stwierdziła ostrożnie Willow, oczywiście naginając prawdę.
- Jak to nie? Nie, nie, nie, malutka, trochę musisz zjeść. Ciecierzyca jest bardzo zdrowa.
- Może później, babciu Valerio...
- Spokojnie, najpierw muszę ją przygotować. Do tego czasu na pewno zgłodniejesz. - powiedziała kobieta tonem mówiącym jednoznacznie, że do tej pory Willow koniecznie musi zgłodnieć, bo ona nie zamierza odpuszczać.
- Will, a pobawisz się ze mną? - zapytał Dylan, ten spokojniejszy z bliźniaków, przytulając jej nogi.
- Nie, ze mną! Will, ze mną, prawda? - dodał Carter, odpychając brata. Był silniejszy od Dylana, a także bardziej pewny siebie, przez co to głównie on dostawał wszystko, czego chciał. Przebojowe dzieci z reguły wygrywają takie pojedynki. Drugi chłopczyk, znacznie bardziej inteligentny niż przecięte dziecko w jego wieku, już się do tego przyzwyczaił, odsunął się więc pod ścianę i ze łzami w oczach usiadł cicho na podłodze.
- Pobawię. Chodź, Dylan. Zagramy w bierki. - zaproponowała Willow, wyciągając rękę do chłopca, który chwycił ją z wielkim uśmiechem. Kochał bierki, a Willow doskonale o tym wiedziała.
Kiedy Dylan z Carterem poszli wreszcie spać (zmieścili się obaj na kanapie w salonie), babcia Valeria wmusiła Willow półtorej porcji sałatki z ciecierzycą, a Weston, zgodnie ze swoim planem leżał w sypialni słuchając beznadziejnej muzyki i udając, że śpi, dziewczyna pożegnała wszystkich, który jeszcze siedzieli na dole w jadalni, a sama udała się do swojego malutkiego pokoiku na poddaszu.
Usiadła na podłodze przed dużą, białą szafą zajmującą całą ścianę i otworzyła ją na sekcji ze szkolnymi artykułami. Już za trzy dni wakacje, trzeba było dokończyć selekcję książek, które chciała oddać do szkolnej biblioteki dla przyszłych uczniów. Nie szło jej to jednak zbyt sprawnie, bo jej głowę zaprzątały całkowicie inne myśli. W końcu poddała się i oparła o łóżko.
Czy to możliwe, żeby ten chłopak był jej bratem? Przecież mama na pewno by jej powiedziała. Powiedziałaby, a zresztą pewnie by nie musiała, bo przecież mieszkaliby razem. A może... może on mieszkał z ich ojcem? I może go znał? W ogóle, dlaczego zakładać, że ojciec nie żyje!? Co prawda, matka mówiła Willow, że zmarł jeszcze przed jej narodzinami - ich narodzinami - ale skoro nie powiedziała jej o tym, że ma brata, to może o ojcu też skłamała?
Willow niedługo później poszła spać. Kiedy kładła się do łóżka była już całkowicie przekonana, że ten niepełnosprawny - może nawet chory psychicznie - chłopak, był jej bratem. Sama się sobie dziwiła, że tak szybko poszło jej oswojenie się z tą myślą, ale nie miała wyboru. Wszystko na to wskazywało. Oczywiście, wcale ją ten fakt nie cieszył. Oznaczało to, że matka ją okłamywała przez całe życie, że papiery adopcyjne były niewiarygodnie sfałszowane... Właśnie, papiery. Nic w niej nie było o tym, że ma rodzeństwo.
Nie, on na pewno nie był jej bratem. Przecież jej matka nie zostawiłaby syna samego i nie wychowywałaby ich osobno, a poza tym, nie udałoby jej się oszukać tylu ludzi i tylu instytucji państwowych. Ale z drugiej strony...
Willow nie dokończyła uświadamiać sobie, co ważnego było od drugiej strony, bo zasnęła, tak naprawdę wcale nieprzekonana, czy ten chłopak jest jej bratem, czy nie. Odruch przekonywania samej siebie, że ma o jakiejś sytuacji własną, niepodważalną dla niej opinię był spowodowany tym, że dziewczyna nienawidziła nie mieć o czymś własnego zdania.
A w tym temacie, chcąc nie chcąc, całkowicie nie umiała się odnaleźć.
Wesołych Świąt Wielkiej Nocy i smacznego jajka! :)
ZuMa
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro