Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział trzeci

𝑹𝒊𝒅𝒈𝒆

Była tutaj. W moim domu. Dwa kroki ode mnie. Na wyciągnięcie ręki.

Kurwa. Kurwa. Kurwa.

Zganiłem się w myślach. Potrzebowałem zaczerpnąć głębszego wdechu, ale się bałem. Co, jeśli nie pachniała już tak samo?

Nelson przerzucał między nami niepewnym spojrzeniem. Nic dziwnego. Napięcie w powietrzu nagle wywindowało do góry. Wystarczyła jedna iskra, żeby w pomieszczeniu wybuchł prawdziwy pożar.

Przełknąłem głośno ślinę, kiedy Bambi zrobiła krok i weszła do mojego mieszkania. Agent przestał istnieć. Wiedziałem, że stał tam, uważnie się nam przyglądał. To po mojej minie dało się wywnioskowac, że coś było nie tak. Kobieta przede mną utrzymywała na twarzy maskę opanowania i profesjonalizmu. Pełne wargi wykrzywiła w uśmiechu. Fałszywym.

Znałem ją na tyle, że byłem w stanie stwierdzić to po pierwszym rzucie oka. Mogła zmienić się cała, w swoim zachowaniu, czy wyglądzie, ale pewnych nawyków nie dało się z siebie wyplenić.

— Pójdę już. — Ciszę przerwał Nelson. Zwrócił się do kobiety: — Panno Jackson, mam nadzieję, że zdążycie przed nadejściem nawałnicy. Dobrze by było, żeby dotarła pani bezpiecznie do domu.

W końcu wykonałem jakiś ruch. Zerknąłem za okno, gdzie dostrzegłem śnieżycę i błyskawice przecinające niebo. Cudownie.

Drzwi trzasnęły, co oznaczało, że mój agent wyszedł. Przełknąłem głośno ślinę, zdałem sobie sprawę, że zostaliśmy sami. Miałem wrażenie, że atmosfera gęstnieje z każdą mijającą sekundą.

Powoli obróciłem się w jej stronę i stanąłem jak wyryty. Nie zdjęła swojej maski. Staliśmy tak naprzeciw siebie. Minuty mijały, traciliśmy czas na obserwowanie zmian, jakie w nas zaszły. Jedyne, na co miałem ochotę, to wcisnąć nos we włosy kobiety i zaciągnąć się ich zapachem. Pragnąłem, żeby owinęła wokół mnie swoje jeszcze drobniejsze niż kiedyś rączki, żebym mógł poczuć się jak w domu, jak kiedyś.

Moje serce wybijało szaleńczy rytm, gdy liczyłem piegi na jej nosie i policzkach. Było ich zdecydowanie więcej, niż zapamiętałem. Nie zmieniało to jednak faktu, że była tak samo piękna.

Chociaż nie.

Była piękniejsza.

— Lepiej zacznijmy, panie Rivers — mruknęła posępnie, po czym ruszyła w głąb apartamentu.

Najpierw zadrżałem na dźwięk schrypniętego głosu. Miałem ochotę paść na kolana i błagać, żeby nigdy nie przestawała do mnie mówić.

A potem zrozumiałem, co powiedziała.

Panie Rivers? Co do chuja?

Zajęła miejsce na fotelu. Taktyczne posunięcie. W ten sposób miała pewność, że nie usiądę obok niej na kanapie. Nie miałem zamiaru naruszać przestrzeni osobistej Bambi. Nie zrobiłbym tego, bo najzwyczajniej w świecie nie zasługiwałem na jej towarzystwo. To, że właśnie siedziała w moim mieszkaniu, było po prostu cudem.

Usiadłem więc na drugim fotelu. Dzielił nas niski, szklany stolik. Rozłożyłem luźno nogi, chociaż żyły na dłoniach aż powychodziły na wierzch przez skrywane w środku emocje. Ona z kolei wyjęła z torby dyktafon i podkładkę, na której znajdowała się kartka z pytaniami. Założyła nogę na nogę. Dostałem deja vu.

Przypomniałem sobie tamten dzień, w którym udzieliłem jej pierwszego wywiadu na studiach. W moim pokoju. Już wtedy kryłem się za grubą powłoką kłamstw. Nasz związek rozpadł się tak szybko, że nigdy nie opowiedziałem jej, o kim tak naprawdę wtedy mówiłem.

— Kiedy zdał pan sobie sprawę, że hokej to coś więcej niż hobby?

Uporczywie wpatrywała się w papier.

Mocniej zacisnąłem palce na skórzanym obiciu. Specyficzny dźwięk został zagłuszony przez grzmot za oknem.

— Na studiach — odparłem beznamiętnie.

Spięła się nieznacznie, a po chwili zaczęła zapisywać moją odpowiedź. Przecież nie musiała tego robić, skoro używała pieprzonego dyktafonu. Mogła na mnie spojrzeć. Wiedziałem, że nie zasługiwałem na wiele, ale gdybym dostał chociaż tyle, jedno spojrzenie, byłbym usatysfakcjonowany.

— A coś więcej? Może jakieś wydarzenie pana ukształtowało?

Nie odpowiedziałem. Wpatrywałem się w sylwetkę kobiety spod przymrużonych powiek. Ściągnąłem także brwi w konsternacji.

Ona jednak nie zatrzymywała się. Pytała dalej.

— Jaki był najtrudniejszy mecz w pana dotychczasowej karierze?

Między głupotą a zdrowym rozsądkiem. Nie powiedziałem tego na głos. W gruncie rzeczy to nic nie odpowiedziałem. Mówiła więc dalej.

— Jak wygląda pana typowy dzień?

Próbuję oddychać. Uczę się żyć. Staram się codziennie wstawać rano z łóżka, choć nie mam ku temu żadnego powodu. A wszystko to usiłuję robić, ignorując ogromny ból w klatce piersiowej.

Cisza. Przez moje gardło nie chciało przecisnąć się nawet jedno słowo. Nie zwróciłem uwagi na fakt, że nie zadała żadnego pytania dotyczącego gali charytatywnej, o której wspominał Nelson.

— Czy ma pan jakieś rytuały, przesądy przed meczem?

Cały dygotałem. Każdy mięsień w ciele spiąłem, jakbym czekał na atak fizycznego bólu.

Mam tylko po. Siadam na lodzie i myślę, co by było, gdybyś była tutaj ze mną. Wspominam wszystkie chwile spędzone w twoim towarzystwie.

Po raz kolejny zatrzymałem tę myśl dla siebie.

— Jakie cechy charakteru pozwalają panu odnosić sukcesy na lodzie? Dąży pan po trupach do celu, czy jest pan raczej wyznawcą gry fair play?

Och, dobry Boże. To się zamienia w osobistą vendettę.

Ściągnąłem łopatki, mocniej wbiłem plecy w oparcie fotela.

Nie przestawała. Ciągnęła tę farsę dalej, nie bacząc na moją bierną postawę.

— Jakie ma pan zainteresowania poza hokejem?

Wyobrażanie sobie, że niczego między nami tak koncertowo nie spierdoliłem.

— Gdzie widzi pan siebie za dziesięć lat?

Czułem się niekomfortowo. Irytacja beznamiętnym zachowaniem kobiety sięgnęła apogeum. Światła w salonie zamigotały w tym samym momencie, w którym udało mi się wydusić:

— Przestań. Po prostu, kurwa, przestań.

Spojrzała na mnie. Brązowe tęczówki prawie w całości zostały pochłonięte przez rozszerzone źrenice. Niby wyglądały tak samo, jak dwa lata temu, a jednak inaczej. Brakowało w nich iskry, którą sam zgasiłem tamtego feralnego dnia. Ziały bezdenną pustką. Na moich ramionach ukazała się gęsia skórka.

Uśmiech spełzł z ust kobiety.

— Zadaję pytania zgodnie z tym, co zostało przygotowane przez mojego kolegę, którego zastępuję — oznajmiła ostrożnie, przy czym mocniej ścisnęła długopis w dłoni. — Nie moja wina, że nie jest pan skory do rozmowy.

— Pan? — wysyczałem z pogardą. — Tym dla ciebie jestem? Obcym człowiekiem?

— A jak mam cię traktować? — fuknęła, rzucając podkładką na stolik. Światło zamigotało kolejny raz. Potrafiłem jedynie cieszyć się, że wykrzesała z siebie krztynę prawdziwych emocji, nie tylko obojętność. — Jakby nic się nie stało?

— Więc lepiej udawać, że się nie znamy? — zapytałem z przekąsem. — Byliśmy sobie kiedyś bliscy, Bambi. — Jej imię w moich ustach zabrzmiało dziwnie przyjemnie. Zupełnie tak, jakby zdrętwiały język obudził się do życia.

Od dwóch lat nie miałem ochoty na konwersacje z nikim. Wymieniałem raptem kilka zdań i czułem się potwornie zmęczony. Uciekałem przed ludźmi, byle tylko dali mi święty spokój. Potrzebowałem ciszy, samotności.

Dziś jednak pragnąłem, żeby Bambi Jackson mówiła. Powinna wykrzyczeć mi w twarz wszystkie żale, oszczerstwa. Miała prawo nawet na mnie napluć, gdyby chciała. Zasłużyłem na to.

A jednak nie robiła tego. Siedziała spokojnie, spoglądając na mnie z nikłym zainteresowaniem.

— Kiedyś, słowo klucz. Zostawiłam cię w przeszłości, gdzie twoje miejsce i oddzieliłam ją grubą kreską od teraźniejszości. Nie ma już niczego, co by nas łączyło. Jesteś mi zupełnie obcy — odpowiedziała na pozór spokojnie, choć głos na końcówce wywodu zadrżał niebezpiecznie.

Sekundy przed tym, jak całkowicie wysiadł prąd, dostrzegłem na palcu kobiety pierścionek z cholernym diamentem.

Prychnąłem w ciemność. Nie mogłem się jednak opanować i po chwili odchyliłem głowę na oparcie fotela. Zacząłem się głośno śmiać, ale brakowało temu radości. To było... desperackie, bolesne.

— Zaręczyłaś się? — zapytałem cicho. Chociaż w czerni nocy kompletnie jej nie dostrzegałem, nawet nie skierowałem swojego wzroku w stronę miejsca, które zajmowała.

Ciszę przerywały głośne świsty wiatru pochodzącego z zamieci śnieżnej.

— To nie... — zawahała się na moment. — To nie twoja sprawa.

Chciałem, żeby to była moja sprawa. Nawet nie zdawała sobie sprawy jak bardzo. W moich snach to ja byłem tym, który wsuwał jej ten zasrany pierścionek na palec.

— Przez dwa lata nie potrafiłem spojrzeć na nikogo innego, a ty mi mówisz, że to nie moja sprawa?

Wstałem powoli z miejsca. Po omacku kierowałem się w stronę komody, żeby wyjąć stamtąd świeczki. Kroki rozbrzmiewały echem po chłodnym pomieszczeniu. Temperatura drastycznie spadała. Miałem nadzieję, że właściciel budynku zdoła włączyć zapasowe generatory, choć i one miały ograniczony czas działania.

— Niczego to między nami nie zmienia. Wciąż pozostajemy parą nieznajomych — wyszeptała tak cicho, że ledwie zdołałem ją usłyszeć.

Nie skomentowałem tego. Byłem na granicy wytrzymałości. Przez dwadzieścia cztery miesiące marzyłem o ponownym spotkaniu z nią, a gdy w końcu do niego doszło... Zrozumiałem, że bezpowrotnie ją straciłem.

Sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby nie miała na palcu pierścionka zaręczynowego. Bambi Jackson planowała ślub, a ja nie mogłem nic z tym zrobić. Nie byłem już człowiekiem, który mieszałby w czyimś życiu. Zmieniłem się o sto osiemdziesiąt stopni.

Minęło kilkanaście długich minut, zanim rozstawiłem i zapaliłem świeczki tak, by w miarę dobrze oświetlały pomieszczenie. Wyglądało to, jakbyśmy właśnie byli na jakieś zasranej randce. Na myśl o tym, że w podobny sposób wyglądała ta pierwsza, na którą ją zabrałem, zrobiło mi się cholernie smutno.

Wstała z miejsca. Obciągnęła krótką spódniczkę w dół i odchrząknęła.

— Lepiej, jak już sobie pójdę.

Uniosłem brew.

— Niby gdzie pójdziesz?

— Do domu.

Przetarłem twarz dłońmi. Zatrzymałem je na policzkach i spojrzałem na nią z niedowierzaniem.

— Czy ty widzisz, co się dzieje na zewnątrz? — zapytałem. — Szaleje burza śnieżna, a w budynku wysiadł prąd. Jak masz zamiar stąd wyjść? — Ugryzłem się w język, zanim dodałem na końcu słowo skarbie. Nie mogłem już tak do niej mówić.

Zerknęła w stronę przeszklonej ściany apartamentu. Rozciągał się za nią widok na jezioro i niewielką część miasta. W większości budynków nie paliło się światło, co mogło oznaczać, że awaria jest poważniejsza niż się wydawało.

— Drzwiami — odparła w końcu. Schowała swoje rzeczy do torebki, po czym zarzuciła ją na ramię. — Wyjdę stąd drzwiami.

W mojej piersi zawibrował śmiech. Pierwszy raz od dwóch lat szczery, niewymuszony. Powinienem być cholernie zasmucony faktem, że kobieta wolała wyjść na zamieć śnieżną niż spędzić ze mną kilka godzin, zanim będzie mogła bezpiecznie wrócić do domu. Tymczasem jej upór mnie rozbawił.

— Powodzenia — mruknąłem. Rzuciłem się na kanapę, rozłożyłem ramiona na jej oparciu. Kostkę jednej nogi ułożyłem na udzie drugiej. — Chętnie popatrzę jak próbujesz to zrobić.

Mimiką twarzy wyrażała swoje zdenerwowanie. Marszczyła nos, co mogło oznaczać tylko jedno — wpadała w wir nadmiernego myślenia. Zapewne analizowała zaistniałą sytuację.

Mimo to wyszła na korytarz. Nawet nie zamknęła za sobą drzwi do mojego apartamentu. Ponownie powstrzymałem się przed wrednym komentarzem, że moje mieszkanie to nie obora. Zamyka się za sobą. Poza tym, do cholery, tego nakazywała kultura.

Kobieta podeszła do windy i byłem pewien, że przyłożyła swoją kartę, którą dostała od ochroniarza na wejściu. Zniknęła mi w ciemnościach, więc nie wiedziałem, co działo się dalej, oprócz tego, że nie było szans, aby dźwig osobowy przyjechał. Wypchałem policzek językiem, że znów się nie roześmiać. Ewidentnie chciała ode mnie uciec.

Rozbawienie odeszło w zapomnienie, kiedy usłyszałem głośne uderzenia w stalowe drzwi. Zerwałem się z miejsca i podbiegłem w stronę, z której chodziły. W ostatniej chwili zdążyłem stanąć między kobietą a zamkniętym wejściem do windy. Przyjąłem cios w brzuch. Nie był mocny, ale i tak dobrze go odczułem.

Usłyszałem głośny oddech Bambi.

Spuściłem głowę.

— To było głupie — wycedziłem przez zaciśnięte zęby. Byłem wściekły. — Chcesz sobie zrobić, kurwa, krzywdę?

Tym razem to ona nie odpowiedziała. Wziąłem głęboki wdech. Powinienem jej teraz powiedzieć, że istnieje coś takiego jak klatka schodowa. Wiedziałem jednak, że uciekłaby ode mnie w mgnieniu oka, a ja... nie byłem na to jeszcze gotowy. Poza tym światła nie działały i mogła na przykład spaść ze schodka i skręcić kostkę. Tak, to była dobra wymówka.

— Wróćmy do mojego apartamentu — zaproponowałem cicho. — Za jakiś czas powinni włączyć zapasowe generatory prądu i wtedy się stąd wydostaniesz, dobrze?

Cisza.

Westchnąłem ciężko i zrobiłem coś, czego nie powinienem był. Splotłem swoje place z jej. Przeszedł mnie dreszcz, kiedy poczułem jak bardzo zimne były. Zacieśniłem ucisk i pociągnąłem ją w stronę mieszkania. Puściłem, dopiero gdy przekroczyliśmy próg.

— Usiądź. Dam ci jakiś koc do ogrzania — mruknąłem.

Nie wiedziałem, w jaki sposób się zachować. Na pewno w grę nie wchodziło robienie sobie złudnej nadziei, że jeszcze coś może między nami być. Przypominał mi o tym ten cholerny pierścionek, do którego co rusz powracałem spojrzeniem.

Bez słowa wykonała moje polecenie. Zrzuciła torbę u swych stóp. Zajęła miejsce na kanapie. Wyglądała na całkowicie zrezygnowaną, a ja nie mogłem jej winić. Sam nie wiedziałem, czy chciałbym zostać zamknięty w jednym miejscu z osobą, która złamała moje serce, i to w tak okrutny sposób.

Poszedłem na górę do swojej sypialni. Zdjąłem koc z łóżka, po czym wróciłem na dół. Podałem go Bambi. Owinęła się nim szczelnie, przysłaniając widok na odziane w kabaretki uda.

Ostrożnie zająłem miejsce obok. Zostawiłem między nami trochę przestrzeni na środku.

Przez chwilę oboje wpatrywaliśmy się przed siebie. Po kilku minutach zacząłem jednak nerwowo podrygiwać nogą. Napięcie w moim ciele wzrastało.

Już raz popsułem naszą relację. Nie mogłem pozwolić wyjść Bambi ze swojego mieszkania, dopóki wszystkiego nie wyjaśnimy. To była moja szansa, żeby naprawdę uzyskać przebaczenie.

— To porozmawiamy jak na dorosłych ludzi przystało, czy będziemy dalej gapić się w ścianę?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro