Rozdział pierwszy
𝑹𝒊𝒅𝒈𝒆
Wciąż nie mogłem uwierzyć, że mi się udało. Spełniłem swoje marzenia.
Stałem na środku lodowiska i rozglądałem się po arenie. Mogła pomieścić prawie dwadzieścia tysięcy osób. Na myśl, że właśnie tylu kibiców przyjdzie obejrzeć mój kolejny mecz za tydzień, skręcał mi się żołądek.
Kochałem hokej. Kiedy wychodziłem na lód, nakręcała mnie wrzawa. Podczas gry skupiałem się tylko i wyłącznie na czarnym krążku. Odsuwałem wszystkie inne myśli na bok, nie mogłem się rozpraszać.
Jednak po wszystkim zawsze tu wracałem. Sam.
Koledzy z drużyny rozjeżdżali się do domów lub barów, żeby opłakiwać przegrane albo świętować wygrane mecze. Tymczasem ja trafiałem z powrotem do opustoszałego United Center i... czekałem.
Nie wiedziałem na co. Może na cholerne przebaczenie dla samego siebie.
Minęły już dwa lata, a ja dalej nie do końca pogodziłem się z tym, jakim torem potoczyło się moje życie po jej odejściu. Nie potrafiłem nawet w myślach wypowiedzieć imienia mojej ex. Najzwyczajniej w świecie nie byłem tego godzien. Ta kobieta była moją świętością, radością, wytchnieniem od pędu życia.
Powoli zapominałem, jak wyglądała. W głowie niczym niszczycielskie tornado wirowały mi wyblakłe obrazy przeszłości — jej oczy, włosy, piegi, głos i śmiech. Nadszedł moment, kiedy wspomnienia zaczynały blaknąć, a my, zamiast wyrobić nowe... przestaliśmy istnieć. Tak po prostu.
Jeden dzień. Jedna rozmowa. Jedna minuta, a nawet sekunda.
Dwa pęknięta serca.
I po wszystkim.
Usiadłem na lodzie, nie zważywszy na to, że zapewne jak już wstanę, będę miał mokry tyłek. Wpatrywałem się w plastikowe krzesełka z tylko jedną myślą. Mogła na nich siedzieć. Gdybym nie był taki uparty, dumny i głupi, mogłaby właśnie na nich siedzieć.
Nie wiedziałem, ile czasu minęło. Pół godziny? Godzina? Dwie? Cztery? Nie miało to żadnego znaczenia. Chociaż powinienem cieszyć się z drużyną, że tego wieczora wygraliśmy, nie potrafiłem wykrzesać z siebie krztyny radości. Zrzuciłem na swoją osobę klątwę, kiedy się z nią rozstałem. Miałem już nigdy więcej nie cieszyć się ze swojej ulubionej gry drużynowej, bo wciąż przypominała mi o tym, co utraciłem bezpowrotnie.
— Rivers? Co tu robisz o tej porze? — Marty Withlock stał przy wejściu na lód. Patrzył na mnie spod zmarszczonych brwi. Tak bardzo przypominał mi Grady'ego, że momentalnie zatęskniłem za przyjacielem.
Wciąż mieliśmy kontakt, choć grał dla Nowego Jorku. Mimo to spotykaliśmy się po wspólnych meczach, a w przerwach między sezonami wybieraliśmy się na wypady z Liamem i Daxem.
Tylko Cameron całkowicie się od nas odciął i nie mogłem go za to winić. Ostatni rok jego teraz już żony był ciężki. Przeze mnie. Straciła najlepszą przyjaciółkę, bo to ja popełniłem głupi błąd.
— Musiałem pomyśleć — odparłem, po czym wstałem. Otrzepałem jeansy i zszedłem z lodowiska. — A ty, czemu wpadłeś tutaj o tej godzinie? — Nawet nie wiedziałem, którą wybiły już zegary. Po ciemności za oknami mogłem się jedynie domyślać, że było już bardzo późno.
Marty zaczerwienił się i potarł nerwowo kark.
— Mam... randkę — wykrztusił wreszcie, na co w duchu się zdziwiłem.
Na zewnątrz pozostawałem zdystansowany, beznamiętny.
Zaprosiłem na randkę tylko jedną kobietę w swoim życiu. Skończyło się to katastrofą, więc całkowicie wykasowałem ten zbiór liter ze swojego słownika.
— Baw się dobrze, Marty. — Uścisnąłem ramię kolegi z drużyny i wyszedłem, bo nie chciałem mu przeszkadzać.
Hokeiści często zapraszali swoje partnerki na Arenę, żeby pokazać im, gdzie pracują i co potrafią. Te wszystkie zakochane pary... rzygałem serduszkami, naprawdę. Wiedziałem, że wynika to jedynie z czystej zazdrości, bo sam zniszczyłem kogoś, z kim mogłem coś takiego przeżywać.
Dzielić się wygranymi i przegranymi. Podnosić na duchu i być podnoszonym na duchu. Kochać i być kochanym.
Dojazd do domu zajął mi dużo więcej czasu niż zwykle. Zajechałem po żarcie na wynos z pewnością, że Blake wyjadł całe jedzenie. Na studiach mieszkałem z czterema hokeistami i już wtedy był problem, żeby dobrze zaopatrzyć lodówkę. Teraz dzieliłem przestrzeń z wielkim futbolistą, byliśmy we dwóch, a jedliśmy za dziesięciu.
Potem wpakowałem się w korek. Ludzie ruszyli po zapasy do supermarketów. W radiu mówili, że nad Chicago nadciąga potężna burza śnieżna. Ponoć połowa wschodniego wybrzeża została sparaliżowana po jej przejściu. Pogodynki jednak uspokajały, że zanim nawałnica dotrze do naszego miasta, będzie już rozproszona i nie aż tak bardzo groźna, jak mogłoby się wydawać.
Westchnąłem więc ciężko i sam podjechałem po jakieś zapasy. Dodatkowo kupiłem trzy zgrzewki wody i całą paczkę nowych baterii oraz świeczek. Jak to mówią — przezorny, zawsze ubezpieczony. Nawet jeśli nie wystąpią problemy z dostawami prądu, nie chciałem ryzykować.
Drzwi do apartamentu otworzyłem kilka godzin po zakończonym meczu. Oczywiście na samym wejściu potknąłem się o kartony. Blake powoli zaczynał pakować swoje rzeczy. Miał w końcu przenieść się ze swoją dziewczyną do nowego lokum. Zacząłem zarabiać tyle, że nie przeszkadzało mi mieszkanie samemu. Stać mnie. W dodatku cieszyłem się ich szczęściem.
Margot Bellamy była naprawdę wyrozumiała dla mojego kumpla. Wykazał się on większą inteligencją niż ja i opowiedział jej o wszystkim zawczasu. Niczego ani nikogo nie udawał, także dla kobiety nie było zaskoczeniem, że jej bielizna znajdowała się w domu bractwa.
Czasami siadałem i zastanawiałam się, czemu ona nie mogła mi wybaczyć tak jak Margot Blake'owi. Wtedy dochodziłem do wniosków, że to zupełnie dwa różne przypadki. Dziewczyna kumpla nie miała takich przejść i traum z byłym jak ona.
Przeszedłem przez salon. Wszędzie walały się nasze ubrania i puste butelki po wodzie mineralnej. Miałem zamiar to posprzątać zaraz po jedzeniu. W żołądku mi burczało, od rana nie miałem niczego w ustach, a przecież musiałem teraz dbać o swoją sylwetkę.
Łokciem nacisnąłem włącznik światła. Rzeczy do hokeja rzuciłem niedbale na podłogę w przejściu, a papierową torbę z zakupami położyłem na blacie wyspy kuchennej. Drzwi lodówki na ogół były wolne od wszelkich dodatków typu magnesy czy kartki. Teraz jednak dostrzegałem na nich wiadomość od współlokatora.
Jestem u Margot. Zjadłem twojego kurczaka, wybacz. B. x
Całuski na końcówkach liścików zostawiał z przyzwyczajenia. Wiedziałem to, bo takie same pisał na liścikach dla Margot, kiedy u nas nocowała. Życzył jej wtedy miłego dnia i inne takie bzdety, które robili zakochani.
Zgniotłem papier w dłoni, po czym wrzuciłem go do kosza na śmieci. Zjadłem przywiezione jedzenie, a następnie, zgodnie z postanowieniem, posprzątałem cały salon. Do sypialni tego skurczybyka nie miałem zamiaru się zapędzać. Bałem się, co mogłoby mnie tam czekać.
Jakiś czas później poszedłem pod prysznic z nadzieją, że gorąca woda rozluźni obolałe mięśnie. Dupek z przeciwnej drużyny wcisnął mnie kilka razy w bandę, przez co cały bok przyozdobiony został różnej wielkości siniakami. Finalnie zrozumiałem, że ma do mojej osoby jakiś problem, więc zdjąłem rękawice i zaczęliśmy bić się na środku lodowiska. Obaj dostaliśmy karę, ale trener nie wygłosił żadnej reprymendy. Poklepał mnie tylko po ramieniu, kazał wykorzystać te kilka minut na zaczerpnięcie oddechu.
Wieczór miałem zamiar spędzić na piciu piwa i graniu na konsoli w jakąś tandetną grę. Niestety, nie było mi to dane. Dzwonek do drzwi rozbrzmiał tuż po tym, jak odkapslowałem butelkę.
Tylko jedną osobę mogło nieść o tej godzinie. Tym bardziej że nie odbierałem od niego telefonów ani przed, ani po meczu. Nie miałem ochoty na kolejne gadki umoralniające, że powinienem bardziej dbać o swój wizerunek.
Uwielbiałem swoich fanów. Zawsze przystawałem, robiłem sobie z nimi zdjęcia, podpisywałem im się, gdzie chcieli i chwilę rozmawiałem. Nelson oczekiwał ode mnie jednak więcej.
Nacisnąłem klamkę, wpuściłem go do środka bez słowa przywitania.
— Ridge — powiedział, zrzucając jednocześnie wełniany płaszcz z ramion. — Musimy porozmawiać.
Przewróciłem oczami, czego nie mógł zobaczyć, bo ruszyłem już z powrotem do salonu. Mógł co najwyżej mówić do moich pleców. Albo wejść mi w dupę, co często robił, próbując namówić mnie na jakieś swoje idiotyczne pomysły.
— To naprawdę ważne — syknął, drepcząc za mną niczym zagubiony szczeniaczek.
— Co tym razem wymyśliłeś? — zapytałem bez zainteresowania.
— Propozycja super wywiadu. Możemy na tym nieźle zarobić i trochę podrasować twój wizerunek w mediach — oznajmił spokojnie, niezrażony moim chamskim zachowaniem. Zaczął wyciągać z aktówki jakieś papiery. Próbował mi je wcisnąć w dłonie, ale sięgnąłem po piwo. — Możesz mi powiedzieć, co ty, do diabła, wyprawiasz?
— Ignoruję cię? — Sarkazm przebijał się przez każdą sylabę wypowiedzianego pytania.
— Tyle zdążyłem zauważyć. Bardziej chodziło mi o to, co ty, do diabła, wyprawiasz ze swoim życiem? — Złapał się pod boki, zmierzył mnie krytycznym spojrzeniem.
— Daj mi spokój, Nelson. Nie jestem dziś w nastroju na głupie przepychanki — mruknąłem, po czym pociągnąłem łyk alkoholu.
Jednym ruchem wyrwał butelkę z moich rąk. Odstawił przedmiot na szklany stolik między nami.
— Ten wywiad to nie była prośba.
Uniosłem brew.
— A ktoś mnie do niego zmusi?
— Prezes zarządu Chicago Blackhawks.
No dobra, tu mnie miał. A raczej powinienem rzec, zaintrygował mnie.
— Co ma prezes do mojego medialnego wizerunku?
Agent jęknął w przestrzeń.
— Nie mów, że muszę wyjaśniać ci tak banalne sprawy! — Popatrzył na mnie z niedowierzaniem, na co uśmiechnąłem się kącikiem ust.
Nie pamiętałem, kiedy śmiałem się tak naprawdę, głośno i szczerze. Było to gdzieś w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze... Kiedy miałem jakiś cel w życiu.
— Musisz. Po to cię zatrudniłem — odpowiedziałem. W pełni skupiłem na nim uwagę, bo wiedziałem, że dopóki tego nie zrobię i nie powie mi, czego chce, nie wyjdzie i nie da mi świętego spokoju, którego teraz pragnąłem.
— W porządku. — Zakasał rękawy koszuli, jak gdyby szykował się na wielkie starcie. W ostatnich miesiącach rozmowy ze mną mogły coś takiego przypominać. Zatrzymał dłonie na wysokości swojej twarzy, jakby trzymał w nich piłkę. — Słuchaj uważnie. Dla Hawksów nie jesteś tylko kolejnym graczem. Masz być medialny, brać udział w akcjach charytatywnych i godnie reprezentować nazwę, którą nosisz na koszulce. Rozumiesz?
Zaśmiałem się pod nosem w szyderczy sposób. Wszystko to, czego kiedyś żądali ode mnie rodzice. A ponoć miałem się od nich uwolnić.
— I co zmieni ten jeden wywiad? — dopytałem zrezygnowany.
Za cholerę nie chciałem gadać o swoim życiu z żadnym marnym dziennikarzyną. Na pewno w końcu ktoś dokopie się do historii mojej rodziny i zaczną o to wypytywać, a ja pomimo tylu lat, wciąż nie potrafiłem o tym mówić. Zresztą, nie obchodziły mnie pismaki. Nie czytałem ich, nie oglądałem wiadomości, z wyjątkiem sportowych.
— Po pierwsze, zarząd się od ciebie odczepi, przynajmniej na jakiś czas. Po drugie, rozmowa będzie pośrednio dotyczyła najbliższej gali charytatywnej. Będą tam zbierane pieniądze na rozbudowanie akademii sportowych w biedniejszych dzielnicach miast na wschodnim wybrzeżu.
Zastanowiłem się przez chwilę. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli się nie zgodzę, zawiodę prezesa klubu. Czy tego chciałem? Oczywiście, że nie. Postanowiłem sobie, że już nikt nigdy się na mnie nie przejedzie, a granie dla Chicago Blackhawks od zawsze było moim marzeniem, więc nie mogłem tego tak koncertowo spieprzyć.
Nie, gdy zapłaciłem tak wysoką cenę, żeby tu być.
— Kiedy ma być ten wywiad? I gdzie?
Nie chciałem, żeby brał to za pewnik, choć w mojej głowie klamka już zapadła.
— Jutro. Może być nawet tutaj. Magazyn wyśle swojego pracownika. — Rozejrzał się po przestrzeni. — Musielibyśmy tu tylko trochę ogarnąć. Mogę zadzwonić do firmy sprzątającej, żeby przyjechali w południe. Pasuje ci?
Ostatnie, czego chciałem, to wpuścić do swojego mieszkania jakąś obcą osobę. Z drugiej zaś strony, lepsze to niż jak sam miałbym fatygować się gdzieś do centrum miasta. Tym bardziej że zapowiadali cholerną burzę śnieżną.
— W porządku. O której będzie ten wywiad? I ile osób przyjedzie z tego magazynu?
— Dla twojego komfortu załatwiłem, że będzie jedna. Nie potrzeba nam więcej widowni, kiedy będziesz odpowiadał na pytania — odparł spokojnie.
— Będziesz przy tym? — zapytałem cicho.
— A chcesz, żebym był?
Odpowiedź przyszła, zanim zdążyłem się dobrze zastanowić.
— Nie.
Cóż, od zawsze szybciej działałem niż myślałem.
— Więc będziesz ty i dziennikarz. A kilka dni później zrobimy zdjęcia do tego artykułu — dodał, na co zmarszczyłem brwi.
— O tym nie było mowy — zauważyłem z przekąsem.
Byłem hokeistą, do cholery, czy modelem?
— To idzie razem w pakiecie — powiedział z szerokim uśmiechem, po czym opuścił mój apartament.
A ja znów zostałem sam z demonami przeszłości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro