VII.8.
Na miejscu zrozumiałam trochę Alexandra. To był piknik sportowy dla rodzin, więc wszyscy byli ubrani jak ja. Tylko on się wyróżniał w tym swoim garniturze, ale chyba o to mu chodziło. Kazał mi wysiąść z auta i wmieszać się w tłum, a sam objechał park dookoła i wysiadł z drugiej strony. A potem po prostu wbiegł na scenę. Oczy wszystkich zwróciły się na jego jasny garnitur.
– Moi drodzy, jest już z nami dobroczyńca dzisiejszej imprezy, pan Alexander H. Hughes. Proszę o brawa.
Dobroczyńca?
– Dzięki hojności pana Huhgesa, zebraliśmy pełną kwotę niezbędną na leczenie Jonathana Montrose'a. Brawa!
Kim, do cholery, jest Jonathan Montrose?
Czułam się jak idiotka. Wyjęłam telefon i zaczęłam przeszukiwać zasoby sieci, żeby dowiedzieć się podstawowych informacji, bo Alex nie raczył mi powiedzieć, po co tu jedziemy.
Znalazłam. Okazało się, że Montrose był sportowcem, uprawiał wyczynowo gimnastykę artystyczną, ale miał wypadek na motorze, w którym stracił nogę. I co zrobił? Postanowił, że uzbiera pieniądze na protezę i wróci do wyczynowego sportu, ale tym razem jako paraolimpijczyk. I Hughes dorzucił mu właśnie ćwierć miliona dolarów, żeby pokryć koszt najnowocześniejszej bionicznej protezy nogi i rehabilitacji sportowca.
Alexander odebrał zasłużone brawa, uścisnął rękę Monrose'a, a potem wymówił się pilnym spotkaniem i zszedł ze sceny, odprowadzany wzrokiem setek, a może i tysiąca ludzi zebranych w parku. Wsiadł do limuzyny, która odjechała.
Zostawił mnie tu???
Zaczęłam w panice rozglądać się wokół siebie. W końcu doszłam do wniosku, że przecież nie jestem dzieckiem, żeby mnie zgubić w parku. Poradzę sobie. Zamiast panikować, zaczęłam oglądać park. Kiedy doszłam nad fontannę, ktoś położył rękę na moim ramieniu. Odruchowo odskoczyłam.
– Spokojnie, Gaëlle – Usłyszałam głos Alexandra.
– Ale mnie przestraszyłeś!
– Teraz możemy pobawić się na festynie jak zwykli obywatele – oznajmił z uśmiechem.
Spojrzałam na niego. Miał na sobie letni strój do joggingu, bejsbolówkę i okulary słoneczne. W niczym nie przypominał znanego ludziom Alexandra Hughesa, który nigdzie nie ruszał się bez garnituru. Miał rację. To była tylko jedna z jego zewnętrznych masek, a ja oceniłam książkę po okładce. Znowu.
– Znasz tego Montrose'a?
– Osobiście nie.
– To dlaczego mu pomogłeś?
– Bo mogłem.
Tym razem to jego głupie powiedzenie nabrało innego wydźwięku.
– Ile masz jeszcze twarzy, panie Hughes? – spytałam z podziwem.
– A ile masz ochotę jeszcze odkryć?
– Wszystkie – odpowiedziałam szczerze. Może trochę przesadziłam, ale prawda była taka, że wolałam takie niespodzianki niż to, co serwował mi na co dzień.
– Korzystając, że jesteśmy teraz zwykłymi obywatelami, chodźmy na lody – zaproponował nagle i pociągnął mnie za rękę w stronę jednego z foodtrucków.
– Nie mają tu moich ulubionych.
– A jakie lubisz najbardziej?
– Nuii.
– Nic mi to nie mówi.
– Bo są tylko we Francji.
– Opowiedz mi o nich.
– Są gęste i waniliowe wewnątrz, oblane mleczną czekoladą i posypane prażonymi migdałami. Warstwa czekolady jest gruba i przyjemnie chrupie. To różne poziomy słodyczy.
– Aż sam bym zjadł – zachichotał. – Poczekaj.
Podszedł do sprzedawcy i coś do niego powiedział. Po chińsku? Facet uśmiechnął się i pokiwał głową, a potem odpowiedział. Chyba w tym samym języku.
Chwilę to trwało, ale w końcu odszedł od kasy z dwoma kubeczkami lodów tajskich. Czyli nie po chińsku. Mówił po tajsku. Ludzie!
– Proszę. – Podał mi jeden, a sam zabrał się za pochłanianie drugiego.
Podeszłam do tematu sceptycznie, ale niepotrzebnie. Te lody smakowały prawie identycznie jak moje ukochane Nuii na patyku.
– To jest pyszne!
– Miałaś rację, super smak – przyznał.
I to była kolejna twarz Alexandra Hughesa. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby zaraz potem mnie nie wkurzył:
– To teraz twoja kolej.
– Na co?
– Na zrobienie mi loda.
– Głupek!
Roześmiał się.
– Lubię, jak mnie komplementujesz, Gaëlle. Ale taka jest prawda. Wisisz mi dobre lody i twoja głowa w tym, jak to zrobisz.
– Kupię ci Nuii, jak będziemy we Francji – odcięłam się.
– Idziesz na łatwiznę. – Wystawił do mnie język. Gnojek wyglądał przy tym absurdalnie seksownie.
– Możemy wracać? Robi się gorąco. – Zmieniłam temat.
Obeszliśmy park prawie dookoła, żeby trafić do miejsca, w którym szofer postawił auto, tym razem już nie limuzynę. I wróciliśmy do rezydencji. Musiałam się przebrać.
W południe przyjechała pani Goldman. Okazała się elegancko ubraną szczupłą brunetką koło pięćdziesiątki. Włosy miała gładko zaczesane i upięte w kok. Wyglądałaby jak klasyczne wcielenie businesswoman... gdyby nie fantazyjny kwiat wpięty w jej czarne włosy. Dzięki niemu miała wdzięk tancerki flamenco.
– Jessica Goldman – przywitała się z wielkim uśmiechem. – Ty musisz być naszą francuską gwiazdą.
– Tylko spadłam z firmamentu – zażartowałam sobie.
Alex parsknął śmiechem.
– Mówiłem ci, że jest genialna, Jessie – rzucił.
– Chodźmy, moja droga, musimy cię ubrać – stwierdziła pani Goldman.
– Z przyjemnością, pani Goldman.
– Mów mi Jessie.
– A ty mi Gaëlle. – Od razu poczułam, że się polubimy.
– Limuzyna już na nas czeka – oznajmił Alexander z zadowoloną miną.
– Na nas? – zdziwiła się Jessica. – Facet tylko przeszkadza w zakupach, i tak zapłacisz, a do noszenia toreb mamy szofera – dodała, zyskując jeszcze w moich oczach.
– Ale ja chcę jechać!
Jessica parsknęła śmiechem.
– Nic z tego, Alexandrze.
Pierwszy raz widziałam coś takiego. Alexander Hughes założył ręce za siebie i nadmuchał się jak obrażony pięciolatek. Wyglądał, jakby omijała go wymarzona zabawa. Zapewne dokuczanie mi pod przebieralnią. To było dziwne, bo w końcu pani Goldman była u niego zatrudniona, jak wszyscy, ale widocznie miał do niej jakiś respekt. Aż mi się zrobiło żal głupka.
– To może przyjedzie, jak już coś wybierzemy? – zaproponowałam.
– Moja droga, z facetami trzeba krótko. Widzę, że masz słabość do naszego Alexa, ale nie tędy droga. – Pokiwała palcem Jessica.
– Nie mam słabości do przerośniętych chłopców! – zaprotestowałam. Mam, ale nikt nie musi o tym wiedzieć.
– A do ponadprzeciętnie... wyrośniętych? – Spytał Alex sugestywnie poruszając brwiami.
Parsknęłam śmiechem.
– Do takich z ekstremalnie przerośniętym... EGO też nie.
– Nie mów, że rozmiar nie ma znaczenia – prowokował mnie dalej Alex.
– Rozmiar twojego ego ma ogromne znaczenie – odparłam. – Jest wprost proporcjonalny do mojej niechęci do ciebie, Alexandrze. Ale skoro również u ciebie pracuję, muszę to jakoś znosić.
– Chciałem ci pokazać kolejną twarz, zakupoholika – zażartował.
– Jessie, bierzemy go! – zawyrokowałam, bo niczego nie byłam tak ciekawa, jak tego, co jeszcze ukrywa ten facet.
Alexander uśmiechnął się i uniósł ręce w geście zwycięstwa, a Jessica Goldman tyko przewróciła oczami.
Zakupy ubraniowe nie należały do moich najprzyjemniejszych zajęć. Głównie dlatego, że przez spory biust i trochę za szerokie biodra zwykle nie mieściłam się w standardowych rozmiarach. Nie doceniłam jednak Jessiki. Ona tylko na mnie spojrzała tym swoim skanerem profesjonalistki i już wiedziała, czego szukać.
Dostałam sukienki. Całą masę sukienek na różne okazje. Codzienne, oficjalne biurowe, koktajlowe, balowe. Większość była w różnych odcieniach zieleni, szarości lub beżu, za co byłam niezwykle wdzięczna, bo po prostu wyglądałam w tych kolorach dobrze. Do tego Jessica dobrała mi żakiety, bolerka i szale, w zależności od stylizacji. To nadal nie rozwiązywało jednak problemu mojego wzrostu. Sięgałam Hughesowi do ramienia, a on skrzętnie korzystał z tego, żeby patrzeć na mnie z góry.
– Butami zajmiemy się na końcu – oznajmiła stylistka. – Dobiera się je do ubrań, a nie odwrotnie – zachichotała.
No tak, pozostałe asystentki Hughesa wyglądają, jakby robiły odwrotnie.
Alexander tymczasem siedział na kanapie w przymierzalni z nieodgadnionym wyrazem twarzy, podczas kiedy ekspedientki próbowały z nim flirtować. Jedna „niechcący" prawie usiadła mu na kolanach, ale się przesunął i trafiła na kanapę.
Jessica w końcu podsumowała listę zakupów i zapłaciła kartą, posyłając Hughesowi porozumiewawcze spojrzenie. Tylko kiwnął głową.
– W końcu będę mógł cię pokazać publicznie – zawyrokował złośliwie.
Nie dałam się sprowokować.
– A w parku to nie było publicznie? – udałam zdziwienie.
– Nie, tam byliśmy incognito. Gdyby było publicznie, weszłabyś ze mną na scenę.
– Lubisz odwracać uwagę, prawda? – zrozumiałam. – Jesteś mistrzem iluzji. Jak to było wtedy w limuzynie w Cannes? – spytałam.
– Prawdziwy iluzjonista nie zdradza swoich sztuczek – odparł ze śmiechem.
Ale to nie oznacza, że ja nie będę chciała ich odkryć.
----
Kochani, tak się kończy Rozdział VII. Przed nami jeszcze dwa i epilog, co daje 17 części :-)
A zaraz wrzucam obiecany bonus na dziś, zapracowaliście sobie :-)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro