VI.6.
Rezydencja Alexandra Hughesa była... nawet mnie trudno było znaleźć odpowiednie słowo na jej opisanie. Chyba nie wystarczyłoby jedno. Wielka – tego się akurat spodziewałam. Imponująca – to też było do przewidzenia. Rozległa – wszystko prawda. Bogata – wiadomo. Syntetyczna i sterylna – to akurat było dziwne. Nie było żadnych niepotrzebnych ozdób. Wszystko było przemyślane. Pierwsze ogrodzenie, to przy głównej drodze, było z grafitowego matowego metalu. Przy bramie był domek ochrony. Ochroniarz wpuścił nas i zamknął bramę. Jechaliśmy prosto drogą przez kilkadziesiąt metrów. Wokół był tylko idealnie równy trawnik. Dalej znajdował biały mur, który odcinał wyższą cześć posesji od niższej. I tam była druga brama, otwierana pilotem przez szofera. Tuż nad murem rosły gęsto krzewy ozdobne, a droga wiodła trochę w górę, aż wyrównała się z terenem po bokach.
Jadąc dalej, podziwiałam alejki, ogród w stylu angielskim, przechodzący we własny park miliardera. Podejrzewam, że nad nasadzeniami pracował cały sztab architektów krajobrazu i – poza większymi drzewami – nie wyglądały one na szczególnie stare. Po drodze minęliśmy jeszcze jeden domek ochrony, przed którym czterech mężczyzn w uniformach grało w karty przy kwadratowym stoliku pod parasolem. Pomachali kierowcy i wrócili do gry. Mają tu słodkie życie – pomyślałam.
Droga prowadziła do samego domu, który był położony jakieś pięćset metrów od pierwszej bramy. Przed wejściem był spory plac, na którym poustawiane były różne bardzo drogie auta, kilka motocykli i ze dwa-trzy rowery. Chyba dla żartu.
Sam dom miał część główną oraz dwa skrzydła widoczne już z drogi. Być może z tyłu było coś jeszcze, ale nie mogłam tego zobaczyć z tej perspektywy. Miałam ochotę zrobić zdjęcie, ale powstrzymałam się siłą woli. Przecież jeszcze będę miała okazję. A nie chciałam zostać zrzucona z tych słynnych schodów, które właśnie przed sobą zobaczyłam. Te główne miały z dziesięć metrów szerokości i kilkanaście stopni. Po obu stronach były jeszcze boczne, mniejsze. Nad wejściem był ten słynny balkon, z którego spadł kiedyś jeden paparazzi, któremu udało się dostać aż tutaj. A więc w dziennikarskich legendach jest trochę prawdy – pomyślałam i zaraz mnie zmroziło, bo przecież tych „legend" na temat Hughesa było w środowisku sporo. Jak ja się w to wpakowałam? – Próbowałam sobie przypomnieć, ale zaraz mi się udało. No tak. Zostałam bez pracy i bez kasy, za to z długiem...
– Here we are* – oznajmiła Nancy, a Max wyskoczył z auta jak oparzony, po czym obiegł je i otworzył drzwi z mojej strony, ubiegając szofera.
– Witam w Heavenly Acres**, szanowna pani. – Ukłonił się z galanterią. Mina Nancy była warta zapamiętania.
Komedia.
– Dziękuję, Max, ale nie myśl, że zmażesz tym swoje przewiny. Nadal jestem na ciebie zła – odparłam uczciwie.
– Poprawię się, obiecuję.
– Zobaczymy.
– Zapraszam do środka, panno Morvan. – Nancy wskazała mi kierunek.
– Gaëlle. Mam na imię Gaëlle – powtórzyłam. – Mów mi po imieniu, proszę.
– W porządku, Gaëlle. – Nancy wyraźnie odetchnęła z ulgą.
– Cieszę się, Nancy. Pewnie dla Amerykanów zwracanie się do kogoś per „pan/pani" musi być bolesne.
– Chodź, pokażę ci twój pokój, a po potem oprowadzę cię trochę po domu do kolacji.
– Świetnie.
– Walizkami zajmie się szofer, nie musisz nic ze sobą zabierać – dodała, widząc, że się rozglądałam.
– Okej. – Wzięłam więc tylko plecak, który był moim bagażem podręcznym.
Weszłyśmy po tych wielkich schodach, majordomus otworzył drzwi, a potem znalazłam się w ogromnym holu, urządzonym w nowoczesnym stylu. Jeszcze większe schody prowadziły na górę. Weszłyśmy na półpiętro, gdzie schody dzieliły się na trzy części. Pierwsza i największa prowadziła na wprost, a dwie pozostałe, mniejsze, na boki.
– Na wprost jest część mieszkalna szefa. Pan Hughes nie lubi, jak ktokolwiek tam wchodzi, więc trzymaj się z daleka – oznajmiła mi Nancy. Rzeczywiście, u szczytu schodów zobaczyłam zamknięte drzwi.
– Będę pamiętała.
– Po lewej jest skrzydło mieszkalne dla ludzi zatrudnionych do utrzymania domu. Nie wszyscy mieszkają tu na stałe, ale każdy pracownik ma swój pokój, na wypadek gdyby musiał zostać na noc w rezydencji.
– Rozumiem.
Nie do końca rozumiałam, ale co miałam powiedzieć na taką megalomanię?
– Po prawej jest skrzydło dla ochrony i asystentów. Tutaj mieszkam ja i pozostałe dziewczyny zatrudnione u pana Hughesa, oraz chłopcy z ochrony. Jest też kilka pokoi gościnnych. I twój pokój także będzie się znajdował w tej części – oznajmiła.
– Okej, będę pamiętała. Na prawo – powtórzyłam.
Nancy zaprowadziła mnie do pokoju numer sto trzynaście. W drzwiach był klucz, więc go przekręciła i mi podała.
– To twój zapasowy klucz, jakby zamek elektroniczny nie działał – oświeciła mnie. – Dostaniesz taką obrączkę – pokazała mi swoją dłoń – i ona będzie twoim kluczem do wszystkich pokoi, do których będziesz miała dostęp.
Ale obrączka? Jak u gołębi? Nie chciałam powtarzać, że rozumiem. Nie chciałam też mówić "wow". Nigdy nie byłam w takim miejscu, w którym obrączka otwierałaby drzwi.
– Okej.
– Zostawię cię na pół godziny, żebyś mogła się odświeżyć. Walizka już powinna być w schowku. – Pokazała mi miejsce, w którym rzeczywiście była moja walizka. Przyjechała... małą windą wprost do mojego pokoju.
– A potem?
– Pójdziesz podpisać umowę do naszego prawnika, dostaniesz elektroniczny klucz i pokażę ci dom. O dziewiętnastej jemy kolację. Pan Huhges nie lubi, jak ktoś się spóźnia.
– Je kolację ze wszystkimi pracownikami?
– Z asystentami i szefami ochrony raz w tygodniu, z pozostałym personelem raz w miesiącu, ale ponieważ jesteś nowa, dziś wszyscy muszą cię poznać.
O kurczaki.
– W porządku.
– W takim razie widzimy się o siedemnastej – oznajmiła, zerkając na zegarek i zamknęła za sobą drzwi.
Pokój, to był raczej eufemizm. Moje pokoje miały rozmiar małego apartamentu. Była część dzienna, w której była kanapa, stolik kawowy, biurko i regał. Na ścianie wisiał telewizor. Na biurku leżał telefon stacjonarny, podejrzewam, że do użytku wewnętrznego, obok niego znalazłam gniazdo internetowe. W kolejnym pomieszczeniu była sypialnia, w której stało dużo łóżko – wielkości mojego paryskiego – stolik nocny i duża trzydrzwiowa szafa ubraniowa. Wszystko w kolorystyce biało-miętowej. Przepiękne.
Wytaszczyłam walizkę z windy, wyjęłam z niej ręcznik i lekkie ubranie, bo było nadal bardzo gorąco.
Łazienka też była spora. Miała toaletę, prysznic i wannę. Brakowało mi pralki, ale podejrzewałam, że to było jakoś inaczej rozwiązane. Pewnie jest jakaś wspólna pralnia. W łazience były podstawowe kosmetyki, ale ja wolałam użyć swoich. Wzięłam szybki prysznic, bo nie było czasu na nic większego, a potem włożyłam na siebie czystą bieliznę i zieloną sukienkę w białe groszki. Ani sportową, ani ekstrawagancką. Do tego wybrałam wygodne sandały na płaskiej podeszwie, bo podejrzewałam, że będę dużo chodziła. Włosy zostawiłam rozpuszczone. Zostało mi jeszcze trochę czasu, więc zaczęłam rozpakowywać rzeczy z walizki do szafy.
Podłączyłam też telefon do ładowania, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. O, już jest Nancy. Zostawiłam więc wszystko tak, jak było, i wyszłam z nią.
Nancy sprowadziła mnie na dół. Na parterze pokazała kuchnię, w której gotowało aż dwóch kucharzy, pralnię z suszarnią, jadalnię dużą i małą (tak, były dwie), pokój do bilardu, salę kinową, basen wewnętrzny i zewnętrzny, siłownię, spa i inne cuda, które upodobniały rezydencję do ogromnego i bardzo luksusowego hotelu. Potem zaprowadziła mnie do gabinetu, w którym siedział poważny facet w średnim wieku, w garniturze i okularach.
– Dzień dobry, panno Morvan – przywitał mnie.
– Dzień dobry,
– Chciałbym zobaczyć pani paszport, żebym mógł dokończyć sporządzanie umowy.
– Niestety został na górze.
– Proszę po niego pójść.
Szybkim krokiem weszłam po schodach, znalazłam swój pokój i otworzyłam drzwi kluczem, bo jeszcze nie miałam przecież „obrączki". Wyjęłam paszport z plecaka i zeszłam z nim na dół.
Prawnik, który przedstawił się jako James T. Janesson, cokolwiek to „T" oznaczało, uzupełnił umowę o numer mojego paszportu, kazał mi ją przeczytać, a potem podpisać. Warunki pracy i płacy zgadzały się z tymi, wynegocjowanymi z Hughesem. Podpisałam zgodę na założenie mi amerykańskiego konta w banku przez pracodawcę. Co jak co, ale transparentność podatkowa u Hughesa była oszałamiająca jak na miliardera. Musiałam podpisać też klauzulę poufności i zobowiązanie do przestrzegania zasad, obowiązujących w domu, w tym do nieużywania prywatnego telefonu komórkowego poza swoim pokojem, zakazu robienia zdjęć budynkom i osobom (a to oznaczało, że kwiatkom chyba mogłam), noszenia elektronicznego klucza zawsze przy sobie, dbania o powierzone mienie, sprzęt służbowy i tak dalej. Kiedy już skończyłam to czytać i złożyłam kilka podpisów, prawnik oddał mi paszport.
– Witam w Heavenly Acres, panno Morvan.
– Dziękuję.
– Ja również. Widzimy się na kolacji z panem Hughesem? – Puścił do mnie oko.
– Tak sądzę – odparłam neutralnie i zwiałam stamtąd czym prędzej.
Nancy czekała już na mnie od dłuższej chwili.
– Gotowa? – spytała.
– Tak – potwierdziłam.
– To idziemy do Ala.
----
* ang. No i jesteśmy.
** ang. Niebiańskie Akry – nazwa posiadłości.
Miłego poniedziałku :-) Dziś dla mnie radosny dzień, bo moja najmłodsza pociecha kończy 3 latka :-)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro