Rozdział 2.8
Od dłuższego czasu burze zdarzały się bardzo często.
Tak po prostu było. Takie warunki pogodowe, bardzo skutecznie zamykały miliony tokijczyków w domach. Jednym z nich byłem ja. Nieszczególnie wyróżniający się (z charakteru, bo z blizny na twarzy każdy współpracownik mnie kojarzył przynajmniej) Japończyk, harujący codziennie od siódmej do siedemnastej w sporej korporacji.
Jednakże, czy to tak jak dziś deszcz lał się strumieniami z nieba, a pioruny błyskały nieustannie, czy to w słoneczny dzień, mój wieczór i moja noc spędzana była w mieszkaniu. Było to miejsce głównie zapełnione papierami, robocze, a ja siadywałem sobie najczęściej przy biurku i poszerzałem wiedzę, potrzebną do pracy, jeśli w ów dzionek towarzyszyło mi dobre samopoczucie. W przeciwnym przypadku tak jak tej nocy (również siedząc przy biurku) spędzałem czas bezczynnie. Wpatrywałem się nieobecnym wzrokiem w moje dłonie czy dokumenty.
Wprawdzie mogłem spać. Tabletki nasenne stały na półce tuż obok kaktusa, którego udało mi się zasuszyć i już przestał wyglądać jak zdrowa roślina. Nie chciałem jednak pchać w siebie jakichś chemikaliów. Bez nich nie mogłem zmrużyć oka, ale po co w ogóle miałbym to robić? Sen zazwyczaj przywoływał do mojej głowie rzeczy, o których wolałem zapomnieć. Moje ciało nie wydawało się na tyle zmęczone, abym potrzebował tego całego snu, więc postanowiłem zająć się tym nieprzyjemnym procesem dopiero jutro. Na razie dochodziła godzina trzecia i trzymałem się świetnie. Z wyjątkiem tego, że czułem się jak najbardziej bezużyteczny i zbędny światu śmieć, to świetnie.
Deszcz wciąż padał, a jego krople nieustannie biły o okno. Niekiedy piorun oświetlał na krótko mój zaciemniony pokój, w którym aktualnie jedynym źródłem światła była lampka nocna, dająca żółtą poświatę na me dłonie, na które uparcie patrzyłem się od dobrych dwóch godzin. I byłbym pozostał przy tej czynności jeszcze długi czas, gdyby nie wyrwało mnie z niej stukanie. Krótkie, dochodzące ze strony okna, więc spojrzałem w tamtą stronę. Wtedy po raz pierwszy ujrzałem tę spiralną maskę. Maskę, za którą potem tęskniłem nie raz.
– I co było potem hm? – Deidara wpatrywał się we mnie swoimi niebieskimi, nienaturalnie żywymi oczętami.
– O dziwo, zmorzył mnie sen i tam go naprawdę spotkałem. O ile taką schadzkę można określić mianem snu. Może to jakieś wyodrębnione realia? Inna rzeczywistość? Tobi ogólnie był bardzo przedziwną istotą moim zdaniem. Może nawet… Nawet czymś w stylu… – nie chciałem wymawiać tego szczególnego słowa "bóg", ponieważ bardzo gryzło się to z moim postrzeganiem świata. Taka teoria jednak gdzieś błąkała się w czarnych zakątkach mojego umysłu. A jeśli miała w sobie ziarnko prawdy? Sam Bóg zainterweniował, chcąc, aby jedno z jego dzieci, nie zatraciło się w rozpaczy i znalazło ponownie chęć do życia. Na dobry moment dopuściłem do siebie tę myśl, jednak po chwili potrząsnąłem głową. Nie.
– W stylu…? – artysta (zapewne nieświadomie) przechylił głowę uroczo na bok, aż moje policzki od nadmiaru słodyczy pokryły się delikatnym rumieńcem. Podrapałem po jednym z nich palcami:
– Nieważne, nieważne. Trochę się zagalopowałem w przemyśleniach.
– Ha? – teraz spojrzał na mnie skołowany. Uśmiechnąłem się do niego i dałem krótkiego całusa, prosto w usta. Chłopak zaczerwienił się wyraźnie i zapowietrzył, po czym pacnął mnie w ramię. Ogólnie na tym temat Tobiego się skończył. Bardziej zainteresowany byłem przyciągnięciem Deidary bliżej siebie i dłuższym smakowaniem jego ust. Blondyn nie miał nic przeciwko i bardzo chętnie oddał się pieszczotom. Czułem, jak jego ciało się miło rozgrzewa i widziałem, jak jego twarz staje się nienaturalnie czerwona. Mogłem podotykać jego pleców, a potem wsunąć dłonie pod jego koszulkę i również tam błądzić nimi.
Niestety, kiedy już niemalże wymacałem jego sutki, artysta odsunął się i oberwałem jakimiś papierami po twarzy.
– Baka! Mieliśmy pakować twoje rzeczy, a nie zajmować się… tym! Ty tylko o jednym myślisz, głupku! – prychnął i naburmuszył się. Cóż zrobić miałem na to? Zostawiłem go w spokoju, a jedynie wewnętrznie ubolewałem nad jego nieprzyjemnym charakterkiem.
Już do końca dnia zajmowaliśmy ogarnianiem zawartości jeszcze mojego mieszkania. Poszło to całkiem sprawnie. Większość przedmiotów i innych rzeczy znalazła się w pudełkach, które Deidara podpisał koślawymi znakami, aby potem łatwiej można było się zorientować, gdzie co zostało umieszczone. Kiedy już rzeczywiście ściemniło się na dworze, zostawiłem artystę, aby odpoczął nieco od roboty, natomiast ja wybrałem się po jakąś kolację. Przy czym blondyn żegnał mnie swoimi krzykami, iż naprawdę to wcale nie jest zmęczony i może wybrać się ze mną, jeśli by sobie tego zażyczył. Tym razem nie pokusiłem się o buziaka, nie chcąc narażać się na wybicie zębów.
Na zewnątrz owiało mnie chłodnawe, lecz przyjemne powietrze. Świat został już przykry granatową płachtą, tylko po jednej części nieba przebijała się jaśniejsza poświata, zmieniając tamtą barwę na urokliwy fiolet. Utkwiwszy wzrok w tym pięknym obrazie, jakim Bóg postanowił obdarować Tokio dzisiejszej nocy, skierowałem się do najbliższego spożywczaka. Mieszkałem w tej okolicy już tak dużo czasu i tyle razy biegałem do tego sklepiku z potrzebą kupienia sobie niezbędnych produktów żywnościowych, że i na ślepo bym do niego trafił.
Wkrótce wkroczyłem do niewielkiego, ciasnego pomieszczenia, nad którego wejściem błyszczały neonowe napisy, wyjątkowo w atrakcyjnym języku angielskim. Przelazłem pomiędzy wysokimi półkami, wypakowanymi po brzegi plastikowymi pudełkami, opakowaniami i uroczymi słodyczami. Na dzisiejszą kolację wybrałem błyskawiczny ramen. Czajnik wprawdzie schowaliśmy… jednak na moment z pewnością można było go wyjąć jeszcze. Na mój ostatni posiłek w tym pamiętnym mieszkaniu.
Zapłaciwszy za mój niewielki zakup, przemierzyłem prędko drogę z powrotem do domu. Przy czym zdążyłem się potknąć na schodach i o mało nie straciłem zębów. Ramen jednak był cały i zdrowy, niezmiażdżony od upadku. W mieszaniu wpierw zdjąłem buty. Zostawiłem je przy drzwiach.
– Deidara! Przyniosłem kolację! – spojrzałem najpierw w lewo, a następnie w prawo, szukając gdzieś mojego blondyna. Spodziewałem się, że znajdzie się przy mnie od razu ze swoim niewyobrażalnym krzykiem, jednak nic takiego się nie stało. Dopiero jego kitkę zauważyłem przy pudłach, aby odkryć, że chłopak oparł się o nie plecami i poszedł spać. Z cichym chichotem odstawiłem ramen na ziemię, po czym przesunąłem dłonią po jego policzku.
– Jesteś taki spokojny i uroczy, kiedy śpisz – mruknąłem cicho i opuściłem rękę. Mój brzuch domagał się jedzenia, więc zrobiłem sobie ramen dla siebie. Deidary nie obudziłem. Jego pogoda ducha podczas snu była strasznie fascynująca, dlatego jak tylko moja kolacja była gotowa, usiadłem przed artystą i jadłem, wpatrując się w niego jak w telewizor. Czułem się, jakbym mógł robić to całą wieczność.
Pobudkę zagotował mi w jakiś sposób ukochany. Poczułem, jak nagle obrywam w głowę czymś nieprzyjemnym, twardym i ciężkim i nie zdążyłem nawet kwiknąć. Przez chwilę myślałem, że sufit zleciał ze swojego miejsca, jednak kiedy ujrzałem tonę kartek wokół siebie, zrozumiałem, że jedno z pudeł uderzyło mnie okrutnie w łeb, bo byłem na jego drodze ku podłodze. Sekundę później natomiast zaskoczył mnie dość zakłopotany Deidara.
– Pudełko, pudełko… Rozwaliłeś je hm! – dobił mnie jeszcze kopniakiem w kostkę. Uśmiechnąłem się kwaśno:
– Też się cieszę, że nic mi nie jest, kochanie…
Artysta zaczerwienił się, naburmuszył, skrzywdził jeszcze moją drugą nogę w ten sam bezlitosny sposób, po czym popukał się w gips i wymamrotał: – Nie będę tego składał.
Nie pozostało mi nic innego jak zebrać papiery z powrotem do pudełka. Przy okazji mogłem obserwować zgrabne łydki mojego chłopaka, który sobie łaził tu i tam. Na moment rozmarzyłem się, wyobrażając sobie jego nagie uda, lecz prędko potrząsnąłem głową i dokończyłem tę podłą robotę.
Nieotwarty ramen z wczoraj się nie zmarnował. Zagrzaliśmy go wodą z czajnika, który po raz kolejny musiał być wyjęty, po czym podzieliliśmy się z nim w miarę, jedząc z tego samego wąskiego, ale wysokiego opakowania. Ciepło parującej zupy uderzało mnie po twarzy, kiedy nachylałem się nad posiłkiem, niemalże uderzając czołem o czoło Deidary. Cała sytuacja wydała mi się przyjemna i rozgrzewająca serce. Dawniej artysta wzbraniałby się przed siedzeniem ze mną przy tym samym stole, a tymczasem aktualnie nasze twarze były blisko, bardzo blisko. Blondyn dłubał pałeczkami, wyszukując jakichś cudów w wodzie o barwie zbliżonej do koloru beżowego. Gdy chuchnąłem na jego ucho, zaczerwienił się:
– N-nie rób tak, hm!
– Czemu? – to było nieodpowiednie pytanie, bo moment później oberwałem końcem pałeczki w twarz. Obawiałem się, że stracę w ten sposób jedno z oczu, ale widocznie Deidera nie doszedł w swoim rozumowaniu jeszcze do takiego poziomu sadyzmu. Prychnąwszy raz i drugi, poprawił swoje żółte kłaki, sterczące we wszystkie strony po nocy spędzonej na pudłach i ziemi.
– Mój najlepszy kumpel, ten Jashinista, o którym ci kiedyś z pewnością wspomniałem, obiecał, że ogarnie nam auto do przewożenia rzeczy — powiedział. – Więc przyjedzie ze swoim współlokatorem, tym współczesnym Scrooge'em żydem tak za cztery minuty, żebyśmy mogli wcisnąć do jego bagażnika te wszystkie twoje dziwne papiery hm.
– To wspaniale, czyż nie? – uśmiechnąłem się delikatnie.
– Będziesz musiał uważać na portfel w samochodzie hm.
– Cudnie i wspaniale – zupka mi się delikatnie przejadła, więc odłożyłem pałeczki na blat.
Po jakimś czasie rzeczywiście, tak jak zapowiadał mój ukochany, zjawił się jegomość, który, kalecząc grzecznościowy język japoński, jak tylko potrafił, przywitał się z Deidarą i stuknął żółwika w twardy gips. Był to osobnik, którego dane mi było spotkać już u fryzjera, więc zamiast trudnego zapoznawania się z nieznajomym, po prostu rzuciłem mu zwykłe przywitanie, a ten czy słyszał, czy nie słyszał, w każdym razie nie odpowiedział. Bardziej zajęty był gadaniem z moim chłopakiem, ale stwierdziłem, że ich zostawię. Artysta z pewnością się ucieszy chwilą do spędzenia ze swoim przyjacielem. Ja tymczasem zająłem się znoszeniem pudełek na dół, na zewnątrz budynku.
Na polu niebo powoli przechodziło ze smętnej niebieskiej barwy na żywy błękit. Popatrzyłem się w prawo, to w lewo szukając kogokolwiek, kto przypominałby kogoś z żydowskim wyznaniem. Innymi słowy, osoby ubranej w jakiś ciemny płaszcz, czarny kapelusz, a gdyby jeszcze trafiły się pejsy, to byłoby najlepiej. Jak na złość jednak nikogo takiego w okolicy nie było widać. Po trzech minutach stania w miejscu i gapienia się na boki zacząłem czuć się wyjątkowo głupio, zwłaszcza gdy przechodnie patrzyli się na mnie i to jakoś strasznie krzywo.
Wkrótce jednak ktoś stanął nade mną. I ta osoba zdecydowanie nie wyglądała na żyda. Oliwkowa, ciemniejsza cera niż u typowego Japończyka i czarne, długie włosy przyniosły mi na myśl obywatela państw arabskich. A, że mężczyzna wgapił się we mnie, powiedziałem moją płynną angielszczyzną, której znajomość głównie zdobyłem w mojej pracy:
– Przepraszam pana, nie mówię po arabsku.
Ku mojemu zdziwieniu mężczyzna zmarszczył brwi wyraźnie i odrzekł gardłowym tonem w lekko niewyraźnym, ale do zrozumienia, również językiem angielskim:
– Ja też nie – i przeszedł na japoński: – Mam na imię Kakuzu. Czekam na niejakiego Obito Uchihę i jego partnera. Uściślając na pudła.
– Och – zrobiło mi się głupio. Spojrzałem na te nieszczęsne pudła, ułożone niewielkim stosem na moich ramionach. Żyd, jednak arab. Ostatecznie, niefortunnie rzeczywiście żyd. Od dłuższego czasu się tak nie zbłaźniłem przed kimkolwiek, przez co teraz jedynie potrafiłem wpatrywać się w mężczyznę z idiotycznym wyrazem twarzy i oczyma niczym czarne punkciki. Co najmniej jak postacie z Kimetsu no Yaiba.
– Oczywiście. To chyba na mnie. Znaczy te pudła w moich rękach.
×××
Ale mi się ten rozdział pisało opornie xD nie mam bladego pojęcia czemu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro