Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ IV: Dziwna moc

– Anax, chodź!

– Idę, idę. Nie jestem nawykła to szwendania się po lesie, tak jak ty!

– Już prawie jesteśmy. Jeszcze chwila! – Aida musiał podnieść głos; dzielił je już całkiem spory dystans.

– Dob... dobrze, ale ledwie zipię. – Złotowłosa dziewczyna zeskoczyła z powalonej omszałej kłody i zniknęła w pobliskich zaroślach.

– No i pięknie. Jeszcze mnie tu zostaw – burknęła lisica i ociężale powłóczyła nogami w stronę gęstych czyżni, w których wcześniej zniknęła Aida otoczona dźwiękiem nuconej melodii.

Anax podeszła do plątaniny cienkich gałązek; witki nie zachęcały do wejścia, a wizja czyhającego robactwa sprawiła, że Anax wzdrygnęła się na samą myśl.

Krzaki zadrżały, a listki zatańczyły.

– To tu!

Z chaszczy wybiła dłoń, a tuż za nią rozświetlona uśmiechem twarz. Lisica nie dostała ani chwili na przyswojenie informacji, że są w miejscu o wdzięcznej nazwie TU. Aida złapała ją za ręce i wciągnęła w krzewy. Przebiwszy się przez leszczynowe gałęzie, stanęły na niewielkiej polance z kilkoma karłowatymi drzewami stłoczonymi w samym jej centrum. Każdą koronę dzikich jabłonek zdobiły gęste wianki z biało-różowych kwiatów.

– Są piękne! – westchnęła Anax, oczarowana sielskim widokiem potęgowanym przez słodycz niesionego zapachu.

– Przestań, przecież to tylko jabłka. – Aida żwawo doskoczyła do jednego z kwitnących drzewek i zaczęła zbierać niektóre z pachnących pąków do uplecionego nieco niechlujnie koszyka.

– To jest dobre i jeszcze to... Fuj! A to robaczywe. – Odrzuciła nie w pełni rozwinięty kwiatuszek.

– Ehh... Znów pomieszało się pod czaszką – westchnęła Anax, po czym ruszyła w stronę koleżanki, żeby ponownie rozsupłać jej zapętlone myśli i ułożyć je w poprawny obraz realnego świata.

– Aido...

– Tak? – Dziewczyna odwróciła się w stronę lisicy. To obłąkane spojrzenie ujrzane bez ostrzeżenia, nadal wywoływało ciarki.

– Znowu zbierasz pączki zamiast owoców – wyrecytowała powoli lisica.

Dziewczyna wlepiła wzrok w kopczyk różowo-zielonych roślin wrzuconych na dno kosza. Potrwało to kilka oddechów, ale Anax już zdążyła pojąć, iż na niektóre rzeczy Aida potrzebuje więcej czasu.

Kilka łez spłynęło dziewczynie po policzkach.

– Jestem beznadziejna – wyszeptała zimnym, karcącym głosem.

– Nie, nie, nie... Nie o to mi chodziło – zaprzeczała gorączkowo lisica. Trochę współczuła Aidzie, a trochę się jej bała.

– Nie musisz mnie okłamywać. – Wytarła nos w rękaw. – Słyszałam, jak Sarpa prosiła, żebyś ze mną poszła, a ona w tym czasie nazbiera prawdziwych owoców.

Anax rozwarła szeroko powieki; była niemalże pewna, iż Aida stała na skraju lasu w trakcie jej rozmowy z wężycą.

Przecież nie mogła usłyszeć półszeptu z odległości kilkudziesięciu stóp?, pomyślała, ale zwątpiła natychmiast.

Aida przysiadła przy drzewie i schowała twarz między kolanami, pochlipując przy tym dziewczęco, niemalże dziecinnie. Zadbane miodowe pukle opadły bezwładnie na nogi i rozlały się po mchu.

Anax usiadła obok.

– Przestań, się smucić. – Poklepała przyjaciółkę po ramieniu. – Sarpa tylko żartowała, a poza tym przecież możesz poprosić, żeby owoce dojrzały. – Pociąganie nosem pośród gęstwiny włosów ucichło. Zachęcona lisica kontynuowała. – Nazbierać, to każdy może, ale żeby w ciągu sekundy wyhodować własne... To nie lada wyczyn.

Aida spojrzała na nią zeszklonymi oczyma.

– Naprawdę tak myślisz?

– Pewnie! Sama bym chciała tak umieć. A jak ty w ogóle to robisz? – spytała lisica, przecierając futrem policzki dziewczyny.

– Używam swojej aury, żeby sterować domeną wieczności. Wtedy odprowadzam zieloną astrę z przestrzeni wokół pąków, tworząc miejscowe zaburzenie czasowe. W konsekwencji skumulowane pole zmiany, będące do wieczności przeciwnym biegunem, przyśpiesza tempo wzrostu roślin.

Zapadła cisza.

Anax usiłowała przetworzyć ten potok słów na dialekt prostej mowy i jednocześnie zamknąć rozwarte z zaskoczenia usta. Po Aidzie spodziewała się raczej czegoś w podobie: „Po prostu tak mam..." lub „Kim ty jesteś, puchata istoto?".

– Kurczę... Skąd ty to wiesz? – wykrztusiła w końcu.

– Co wiem? – zdziwiła się Aida.

– No to o astrze i czasie, i tym dom... do czymś tam.

– To ja mówiłam takie rzeczy? Szkoda, że nie słyszałam. – posmutniała. – Wszystko, co mówię ciekawego, zawsze mnie omija. – Cisnęła gniewnie garścią kwiatów. Anax odetchnęła z ulgą. Znowu jest sobą, pomyślała. Normalną nienormalną sobą.

– No już! Starczy tych żali. – Uszczypnęła dziewczynę w nos, a Aida zachichotała. Przez chwilę, taką niezauważalną przez innych krótką intymną chwilę, Anax zobaczyła przed sobą dziewczynkę o kruczoczarnych włosach, którą, jak jej się zdawało, zwykła pocieszać w ten właśnie sposób.

– Anax... Wszystko w porządku?

– Co...? A tak, wszystko gra, chodźmy. Pokażesz mi jeszcze raz tę sztuczkę z rosnącymi owocami, dobra?

– Dobra.

Obie poderwały się z wilgotnej gleby, a lisica podsadziła Aidę tak, by ta mogła sięgnąć po – według niej – najlepiej rokujące kwiaty. Szum lasu przycichł. Dziewczyna głaskała zielono-biało-różowe kłębuszki koniuszkami palców. Ledwie widoczne szmaragdowe blaski tańczyły pomiędzy listkami, pierzchały przed smugami szarej domeny. Pąki rozwinęły płatki, a te pochłonęły magię zmiany, przekwitły i opadły. Pozostałe zielone kulki w mgnieniu oka przekształciły się w dojrzałe, soczyste owoce.

– Nieźle, może i ja się tego kiedyś nauczę? – rzuciła bez większego namysłu Anax.

– To ja spytam – palnęła Aida i zbliżyła ucho do kory. – Mówi, że możemy spróbować.

– Że niby jabłoń mówi? Nieważne... Pokaż, co robisz, że dojrzewają. – Lisica co prawda nie wierzyła zbytnio w powodzenie tego przedsięwzięcia, ale wyraz ekscytacji na twarzy obłąkanej koleżanki nie przyjmował odmowy.

– Skup się na wybranym kwiatku.

– Niech będzie ten. – Anax wskazała jeden z bardzo wielu zupełnie identycznych. Musiała tłumić śmiech.

– Teraz zamknij powieki i wyobraź sobie, jak powoli się zmienia, dorasta, przemija...

Lisica posłuchała i wywołała z głębin wyobraźni obraz soczystego jabłka uwieszonego na gałązce. Poczuła chłód i wzbierający spokój, i gdyby znała odpowiednie słowa, nazwałaby to uczucie – ale nie znała się na magii ani na nazwach nadanych jej przez śmiertelnych.

– Już! – Otworzyła oczy. Kwiatek zadrwił ze starań lisicy nadal złożonymi płatkami.

– Nie tak! – Aida cisnęła słowem jak kamieniem. – Za szybko! Musisz powoli, każdy etap po kolei. – Powiedziała głośno i z gestykulacją jak do głuchej lub obcej w mowie. – Zamknij oczy i przejdź przez całość, od opadających listków aż po owoc. Bez przerw; bez skakania.

– Ehh... No dobrze. – Lisica zamknęła powieki, żeby spróbować ponownie. Tym razem w pełnym skupieniu stosowała się do instrukcji Aidy. Kształtowała i pielęgnowała swoją wizję niczym piękny obraz malowany z pasją i oddaniem, kawałek po kawałku. Wewnątrz wizji płatki kwiatka ustąpiły zielonkawej kulce, która urosła, pokrywając się soczystą skórką. Ten wypielęgnowany obraz pobudził apetyt lisicy, a ciche burczenie wybiło ją z rytmu.

– A-anax...

Lisica usłyszała stłumione nawoływanie. Nie chciała przerywać rozkosznego transu, wyrwać świadomości i wrzucić w chaotyczną jawę. Jej ciało jakby przyjemne zwiotczało i rozluźniło zbolałe mięśnie.

– Czy już się pojawił mój idealny owoc? – spytała żartobliwie. – Robię się głodna.

– Lepiej otwórz oczy... – poprosiła drżącym głosem Aida i potrząsnęła ramionami rozmarzonej lisicy.

Uderzenie przeraźliwego chłodu przywróciło Anax świadomość. Rozwarła powieki. Jabłoń od ziemi aż po koniuszki gałęzi skuł lód. Drzewko przypominało posąg wyciosany przez głęboką zimę.

– Aido...? – spytała niepewnie lisica, powoli obracając głowę. Dziewczyna przyglądała się Anax z dystansu, a jej przerażona mina na dobre wybiła lisicę z pełgającego w duszy resztkowego ukojenia. – Aido, co się stało? – Zrobiła krok w stronę koleżanki.

– Nie podchodź!

– Co? Dlaczego?!

– Ty płoniesz! – wykrzyczała dziewczyna, skrywając się za pniem opasłego dębu, jak za rosłym leśnym wartownikiem.

– Co ty pleciesz! Masz jeden z tych twoich epizodów... – kontynuowała lisica, uparcie krocząc w kierunku Aidy.

– Spójrz na ręce!

Anax powoli, z narastającym strachem, wystawiła dłonie przed siebie. Jej śnieżnobiałe futro otaczała błękitna łuna falująca spokojnie w rytm wiatru, zaś runo pod stopami zbutwiało, a mróz z wolna pożerał pokrytą szronem leśną ranę. Widok zmroził Anax krew w żyłach, a im bardziej panika przejmowała kontrolę, tym szybciej siarczysty ziąb pochłaniał kolejne połacie ziemi.

– Aido, co się mną dzieje?! – Poświata nabierała na sile, jarząc się turkusem. Kolejne jabłonie marniały smagane nienaturalnym zimnem. Obszar zmrożonego gruntu rozrastał się w kierunku skraju polany.

– Anax przestań! Krzywdzisz je! – zawodziła Aida, spojrzawszy na umierające jabłonie, które nie mogły przecież ujść przed wirem bezlitosnej magii. Błękitny ład nie znał przebaczenia, nie szanował różności; dusił i spajał bez wyjątków, bez kompromisów.

– Nie wiem jak!

– Przestań, proszę! To boli... – Aida przykucnęła, zakrywając uszy dłońmi. Drzewa wrzeszczały, błagały o pomoc. Trawa więdła i zamarzała coraz bliżej bosych stóp.

– Uciekaj! – krzyknęła lisica. Aura przybierała na sile jak płomień podsycany dobrą pożywką.

Aida zamknęła się w swoim świecie. Szeptała, prosiła w nieznanym języku, nie wiadomo kogo, nie wiadomo o co. Anax mogła tylko bezsilnie patrzyć, jak zimowy jęzor nacieka na nagie ciało pogrążonej w obłędzie dziewczyny.

Aida nagle zrzuciła szron ze stóp tak, jak strzepuje się natrętną muchę i wstała. Inna, silna i świadoma.

– Menen feraj – zainkantowała. Słowa Pierwszych wyrwały wieczność z kołyski niebytu. Symetria pękła, nicość wybuchła zielenią. Świat zastygł. Szmaragdowa fala powaliła lisicę na ziemię.

– JAK ŚMIESZ KRZYWDZIĆ MOJE DZIECI!! – Potężny głos brzmiał echem tysiąca drzew. Aida spojrzała na lisicę; jej oczy buchały wieczną magią. Poruszała ustami, ale dźwięki dochodziły zewsząd, okrążały przerażoną Anax, napierały i miażdżyły, jak kamienie w żarnie mielą żyto. – JAK ŚMIESZ, PYTAM! – Ciężkie niczym głazy słowa przyparły Anax do zmrożonej gleby. Błękitny ogień przygasł zduszony przez astralne cielsko skłębionej wieczności. – NATYCHMIAST PRZESTAŃ! SŁYSZYSZ, ASURIANKO! BO ZGINIESZ, SCZEŹNIESZ JAK ZIEMIA, KTÓRĄ KĄSASZ! – Aida poruszała wargami osadzonymi w kamiennym obliczu, a każdy wyraz, każda sylaba uderzała jak buława zakonnego Tytana. Ciało należało do dziewczyny, ale aura... Ona była pełna Lasu.

– Ale ja nie wiem jak – wychrypiała Anax, z trudem unosząc głowę. Moc dusiła, wygniatała oddech z płuc. – Nie wiem, naprawdę nie wiem, co się dzieje. – Bliska płaczu przylgnęła do ziemi, gdzie gasnący błękit jej własnej domeny stawiał jeszcze beznadziejny opór.

– ŁŻESZ! – Ciało Aidy tąpnęło zielenią. Wieczność przetoczyła się przez polanę jak jęzor lodowca: powoli i miażdżąco. Zwisające z konarów liany splotły się w oszczepy gotowe zgładzić Anax, wypełnić wolę Lasu.

Ryk lwa wygrzmiał władczo. Dźwięk uderzył kryształową falą. Pnącza roztrzaskały się na zmrożone kawałki.

– TO TY...

Nastała cisza. Cisza i ciemność, które towarzyszą zasypiającej świadomości.

***

– Anax, nic ci nie jest?

– C-co się stało? – spytała lisica, przecierając zmęczone oczy.

– Chyba straciłyśmy przytomność – odpowiedziała Aida. Wyglądała na jeszcze bardziej zagubioną niż zwykle.

Po skutych lodem drzewach pozostały gołe pnie i co grubsze gałęzie upstrzone resztką zmarzniętych liści i kwiatów. Anax spojrzała pod zmarznięte kolana; błoto przyprószone szronem i martwa ściółka tworzyły jesienny kobierzec. Aida delikatnie podciągnęła towarzyszkę, sunąc wzrokiem po okaleczonym lesie.

– Lepiej stąd chodźmy; Sarpa pewnie się zamartwia – skomentowała dziewczyna.

Anax dopiero teraz dostrzegła pełnię zniszczenia. Pamiętała wszystko do momentu, w którym Aidę zaczął ogarniać nienaturalny ziąb, błękitny mróz spływający z jarzącego się ciała lisicy, a potem... potem już tylko pustka: czarna otchłań wypełniona mozaiką z rozsypanych wspomnień.

– Aido, nie mówmy o tym Sarpie, dobrze?

Nastała wymowna cisza.

– Ale o czym? – uśmiechnęła się i mrugnęła porozumiewawczo. Tym razem twarz dziewczyny zdradzała celowość w tym zagubieniu.

– Dziękuję.

– Za co? – To już nie było celowe, ale dla Anax liczył się gest.

Ruszyły w drogę powrotną. Tuż przed wejściem do niszczejącej leśniczówki przysposobionej na dom krzątała się Sarpa. Wiła ogonem wokół szerokiego pustego pnia, który z dystansu zdawał się sam z siebie obracać to w jedną, to w drugą stronę.

– Wyłaśś, szesz sstamtąd – syczała Vesemitka poirytowana na wspominany swawolny pniak. Ten kawał zbutwiałego drewna ewidentnie działał jej na nerwy: był nazbyt ruchliwy jak na element martwej natury.

– Nie! Nie zeżresz mnie poczwaro!

Najwyraźniej konar oprócz samowolnego toczenia, posiadał również dar mowy, którą wykorzystywał do werbalnej samoobrony.

– Nie chce cie zjeśść.

– A co masz mówić! – wyburczała kłoda.

– Co tu się dzieje? – spytała Anax, wychodząc Sarpie naprzeciw.

– Wlassł tam jakiśś zwierz. Dziwny, taki jak ty, tylko brudny.

– Sama jesteś zwierz, gadzia pokrako! – odpysknął zwierz, zerkając przez dziurę po sęku.

– Fus...? – Lisica dopadła kłody. Rozpoznała ten głos.

– Anax? – Pniak obrócił się, kierując wizjer w stronę lisicy. Kocie oko niemalże przecisnęło się przez szparę. – Anax!!! – powtórzył Bruk i wyskoczył z dziupli.

– Myślałem, że utonęłaś!

– Ja myślałam, że was pojmali piraci. – Wpadli sobie w objęcia.

– To nic nie pamiętasz??

– Nic, odkąd ten drab przebił... – zrobiła pauzę, a jej podbródek zadrżał nerwowo.

– Kapitanowi nic nie jest – odrzekł Fus i uśmiechnął się wdzięczne.

– Ale jakim cudem?

– Uleczyłaś go, a potem zniszczyłaś ich okręt i, i kula, i wpadłaś do wody, a ja, ja rzuciłem się za tobą. – Chłopak zaczął mocno gestykulować rozpierany przez dziwny atak ekscytacji. Vesemitka przez chwilę przyglądała się tej scenie skonfundowana zachowaniem Bruka, po czym zajrzała do wnętrza pniaka, w którym wcześniej skrył się Fus. Tymczasem Aida, udając skupienie, wpuszczała do uszu dźwięki rozmowy, a przygarnięte słowa znikały w bezkresie przypadkowo generowanych myśli.

– Fus. Fus! – przerwała mu Anax. – Spokojnie. – Chłopak oddychał nienaturalnie szybko i płytko, potakując w tempie wiewiórki. – Powoli! Skup się. – Potrząśnięty kilkukrotnie Bruk, zdołał zebrać się w sobie. – Czy reszta załogi ocalała? Gdzie teraz są? – Patrzyła mu głęboko w oczy, a chłopak zsunął rozmarzony wzrok na krągłe piersi porośnięte pięknym białym puchem. – Fus...? – spytała podejrzliwie Anax. Jego głupkowata mina przywodziła na myśl upojenie trunkiem.

– Jeszteś piękna – wyseplenił w spowolnionym tempie i osunął się na ziemię.

– Pleśśń Bagienna – oznajmiła Sarpa, unosząc pęczek zakończony kłębem długich i wąskich kapeluszy. – Miesza w głowie. – Wężyca zatoczyła pazurem kilka kółek przy skroni.

– Nic mu nie będzie?

– Nic. Głowa popssuta do rana. Rano Sstraszny ból, zaniossę na ssłomę. – Podsunęła potężny ogon pod bezwładne ciało szczerzącego się Bruka. Najwyraźniej grzyby przynosiły radość nie tylko na jawie.

– Mnie chyba też przyda się porządny sen – skomentowała Anax, leniwie się przy tym przeciągając.

– Idziesz, Aido?

Dziewczyna stała z rozchylonymi ustami i patrzyła niemrawo pod nogi. Zupełnie jakby ziemia skrywała jakąś tajemnicę i zgodziła się nią podzielić właśnie teraz.

– O nie! Też wdychałaś to świństwo!?

Anax podeszła bliżej. Oczy Aidy migotały jak gwiazdy na nocnym niebie – tylko zielenią, taką soczystą, wiosenną.

– Pójdę się położyć – oświadczyła ni stąd, ni z owąd dziewczyna i wróciła do chaty.

– Ehhh... Zakończmy już ten dzień – westchnęła lisica i podążyła za resztą, z ulgą zamykając za sobą drzwi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro