WSTĘP: Początek, początku
Zaspane słońce z wolna wznosiło się nad horyzontem, zwiastując kolejny chłodny jesienny poranek, który swą nijakością nie obiecywał absolutnie niczego wyjątkowego, a wręcz budził niepokój tą głęboką przeciętnością.
Tak, to był typowy TEN DZIEŃ; dzień bardzo podobny do wszystkich innych, które poprzedzały tę czy inną tragedię. Dzień, w którym samotna wieża nieopodal portowego Dananhal jak zwykle straszyła ponurym cieniem i martwą ciszą – tyle że tego dnia cisza jakby zalegała wokoło i wyczekiwała niczym monstrum zasadzone na nieświadomą ofiarę. Gdyby tego dnia jakiś zbłąkany wędrowiec przełamał strach i odważył się wkroczyć do środka tej samotnej baszty, zauważyłby istotne zwiastuny nadchodzącej zmiany, mógłby coś zrobić, zareagować... Ale nikt taki się nie znalazł.
Tymczasem spokój zaniedbanych pustych korytarzy wydrążonych pod wieżą mąciło echo dochodzące z magicznej pracowni ulokowanej głęboko pod warstwami skał i zabudowy. Astralne fale niosły niewidzialną moc, zmuszając wrażliwe na magię porosty do wielobarwnych migotań, grzybowe kapelusze do przybierania dziwnych kształtów, a zwierzęta do rychłej przeprowadzki. Tak, mistrz Markus, słynny astrolog i arkanista, nie próżnował. Jeszcze przed świtem rzucił się w wir pracy i napędzany entuzjazmem godnym młodego adepta przygotowywał ważne doświadczenie, roztaczając przy tym typową dla niego aurę twórczego chaosu: porozrzucane artefakty, zapisane strzępki pergaminu wyściełające podłogę i resztki niewygaszonych zaklęć pulsujące harmonicznie; wszystko tworzyło wrażenie przejścia miniaturowego magicznego huraganu.
Mojra, gosposia Markusa, standardowo przystanęła w progu laboratorium, wykreśliła na czole runę światła i pocałowała święty medalik uwieszony na szyi – nigdy nie wiedziała, co zastanie w pracowni, a już dawno straciła nadzieję, że będzie to porządek z dnia poprzedniego.
– Na Imaltis! Co tu się stało, profesorze?! – wykrzyczała, spoglądając na składowisko aktywnych kryształów skrzących się w pobliżu porozrzucanych rycin i notatek. – Przecież zaraz nas szlag trafi! – Ruszyła w stronę potencjalnie wybuchowego kopca.
– Wszystko, co jest mi niezbędne – mruknął mag, nie odrywając wzroku od trzymanego zwoju. – Będzie nam jeszcze potrzebny żywy obiekt – dodał i pogłaskał posiwiałą brodę.
– Jaki znowu: obiekt? – odpysknęła, zbierając kryształy z podłogi; wyuczona ostrożność nakazywała chwytać je przez ścierkę. – Mało tu jeszcze gratów?! Strach kroka zrobić!
Podniosła kilka brudnych naczyń i postawiła na stertę innych brudnych naczyń w myśl zasady: bałagan przecież też może być zorganizowany.
– Żywy obiekt, Mojro – wyjaśnił Markus, kompletnie ignorując wywód o chaosie w pracowni. – Narzędzie doświadczalne, a w tym wypadku raczej źródło odczynnika. – Poprawił okulary i przybliżył zwój do pobliskiej świecy.
Mojra spojrzała na maga badawczo. Nie rozumiała, o co mu chodzi – a może nie chciała zrozumieć? Rozumieć znaczy wiedzieć, a w fachu gosposi czasami lepiej nie wiedzieć zbyt wiele.
– Co pan plecie, profesorze? Narzędzie... żywe, pff... Jeszcze gadających młotków nam tu trzeba – wyfukała, chwyciła stojącą miotłę, odruchowo sprawdziła czy jest standardowo martwa, jak na miotłę przystało i wzięła się za porządki.
– Nie, nie, nie... – zaprzeczył z wyczuwalną złością Markus i w końcu oderwał wzrok od zapisków. – Interpretujesz to nazbyt dosłownie, moja droga. Narzędzie w ujęciu badawczym ma o wiele szersze znaczenie. – Uniósł palec wskazujący, sygnalizując, iż gosposia ma teraz wytężyć umysł. Kobieta przestała zamiatać i przewróciła oczami. – Wszystko, co nas otacza: skały, przedmioty, zwierzęta, rośliny; wszystko to jest naczyniem na astrę, jednakże istoty żywe wyróżniają się pośród tego martwego inwentarza. – Znowu poprawił niesforne okulary i uśmiechnął się na wyobrażenie własnego wystąpienia na uniwersytecie w Taledark.
– Profesorze? – spytała zaniepokojona gosposia. Mag szczerzył się do ściany jak opętany albo dotknięty paraliżem.
Szturchnęła go kijem od miotły.
Wrócił do rzeczywistości i do prawdziwej niewdzięcznej słuchaczki.
– No cóż... Na czym to ja... A tak, część aury żywych stworzeń to siła poza astrą, siła, która napędza wolę życia, moc, której natury do tej pory nie byliśmy w stanie zgłębić... Nie wspominając już o kontroli.
– Tak, tak, bardzo ciekawe, profesorze. Te stare runy to można już zamieść, czy same wyparują? – Mojra wskazała krąg wzbudzeń wyrysowany na podłodze.
Markus spojrzał na kredowo-solne wzory i dał znak, że można.
– A więc.. Tej życiowej energii nie można też wytworzyć za pomocą rzemiosła ani łamania symetrii. Najznamienitsze umysły tego świata próbowały, ale jak dotąd... bezskutecznie. – Zmartwił się teatralnie i spojrzał na gosposię. Zagarniała puste katality do płóciennego worka. Nie miał szans na bardziej zafascynowanego odbiorcę, więc cieszył się z tego, którego miał, i kontynuował: – Życie, jakie znamy, jest pozostałością po bardzo niespokojnym i odległym okresie w historii świata. Szacuje się, że miało to miejsce około – pokręcił głową i pocmokał – pięć, sześć tysięcy lat temu.
– To wszystko jest fascynujące, profesorze – przerwała mu Mojra – ale tak odległe od naszej codzienności, że nie warto zaprzątać sobie tym głowy – oznajmiła, próbując w ten sposób uniknąć dalszego wykładu Markusa. Doskonale go znała i wiedziała, że jeżeli pozwoli magowi kontynuować, to straci przynajmniej kilka godzin na słuchanie o rzeczach, których i tak nie pojmuje, a przecież wieża sama się nie posprząta.
– Ech... – Mag westchnął głęboko, rozpaczając nad brakiem zrozumienia. – Zaiste kruchość naszego życia nie pozwala jednostkom ujrzeć wszystkiego z szerszej perspektywy – skomentował, potakując głową. Zawsze powtarzał studentom, że ludzie inteligentni często są bardzo samotni, bo większość populacji nie jest w stanie pojąć głębi ich myślenia. – Całe szczęście! – wypalił energicznie. Mojra aż się wzdrygnęła. – Nauka daje nam zajrzeć w to, co było; uchyla wrota przeszłości – Podszedł do długiego stołu ukrytego pod lnianą narzutą. – Toteż, w imię tejże nauki – Markus zrzucił materiał jednym szarpnięciem – wykupiłem od grabarza ciało tego nieszczęśnika.
Miotła gosposi dźwięcznie uderzyła o podłogę.
– Na miłość Matki Światła! Po co panu trup?! – wykrzyczała przerażona. Widziała już dużo dziwactw Markusa, ale tego się nie spodziewała.
Sine i półnagie zwłoki młodego chłopaka, spoczywały na szerokim kamiennym pulpicie, zanurzone w drewnianej skrzyni i zasypane jakimś zimnym parującym proszkiem.
– Nie krzycz tak! – Dostąpił do kobiety i chwycił za pulchne ramiona. – Zaraz mi tu nieboszczyka obudzisz! Żadna bogini nie ma z tym nic wspólnego. Te wymysły pospólstwa z niczym nie mają nic wspólnego prócz mieszania ludziom w głowach!
– Tak się nie godzi! Chłopakowi należy się przyzwoity pochówek. Jak każdemu! – Skrzyżowała ręce na piersiach w geście protestu. – Nie będę milczeć podczas takiego diabelstwa!
– I będzie miał ten swój pochówek... – Markus zawrócił w stronę stołu – ale wpierw przysłuży się badaniom. Oby po śmierci był z niego lepszy pożytek niż za życia – skwitował okrutnie. – Ale dosyć tych pogaduszek, trzeba brać się do pracy. – Strzelił z knykci i z karku, ale z pleców to już się bał. – Przyprowadź z zagrody owieczkę, moja droga. Tylko wybierz młodą i zdrową.
Gosposia ponownie zmierzyła Markusa wzrokiem i po dłuższej chwili wahania z ulgą opuściła ich nową magiczną kostnicę. Nerwy nadal targały jej ciałem, a uderzające fale oburzenia pstrzyły policzki gniewną czerwienią. Musiała ochłonąć, a spacer dobrze robił na wrzące myśli.
Po dłuższej nieobecności ponownie stanęła w wejściu do pracowni, dysząc ze zmęczenia. Złapała kilka oddechów, otarła czoło umorusanym fartuchem i pociągnęła za napiętą linę, której drugi koniec sięgał w głąb korytarza.
– Bydlę uparte! – wysyczała.
– O, już jesteś. Wspaniale! – zawołał podekscytowany Markus, kiedy dostrzegł Mojrę wściekle szarpiącą za sznur.
– Przepraszam, ale całą drogę wlokłam tego beczącego zawziętego osła jak wór ziemniaków! No chodźże! – Mocnym szarpnięciem wciągnęła owcę do środka. Wzrok kobiety, pałał żądzą mordu, a policzki pokraśniały od gniewu i wysiłku.
– Nic się nie stało, wybaczam – oznajmił Markus łaskawym tonem. Żeby nie zadyszka pulchnej kobiety, dostałby mocną reprymendę. – Miałem, co robić podczas twojej nieobecności. Już prawie wszystko gotowe, nie wiem tylko, gdzie podziałem zapasowy katalit. – Obmacał tradycyjne belatrejskie hanfu, jakby faktycznie czegoś tam szukał. – Byłoby szkoda, gdyby minerał zaginął. Strasznie ciężko zdobyć cokolwiek magicznego w tych stronach. – Zaczął błądzić wzrokiem po pracowni. – Odkąd zrobiłaś tu porządek, nic nie mogę znaleźć... Gdzież on jest? – wymruczał pod nosem tak, żeby Mojra nie usłyszała. Na jego nieszczęście mamrotanie okazało się nie dość ciche.
– Ja dbam o to, żeby nas pan nie pozabijał! No chodź, uparty mule! – Mojra szarpnęła za linę. Owca broniła każdego skrawka podłogi z determinacją godną wojownika, zupełnie jakby przeczuwała, co się święci. Gosposia zrobiła przerwę na zebranie sił. – Proszę... opisać... ten kryształ, pro...fesorze; mam dobrą pamięć, zaraz się znajdzie.
– Spory odłamek mętnego, jakby zamglonego szkła ze słabą niebieską poświatą. Jest bardzo zimny w dotyku.
– Leży w kredensie z minerałami.
– To ja mam kredens z minerałami? – spytał zaskoczony, głaszcząc z wolna strąkowatą brodę – Nieważne, przywiąż owcę do palika w podłodze, zaraz za zwłokami. – Wskazał palcem wspomniane miejsce.
Gosposię przeszył zimny dreszcz: już prawie zapominała o nieboszczyku. Przechodząc obok ciała, poczuła smutek i gniew na ogólną niesprawiedliwość życia. Co prawda wcześniej widywała już zwłoki: kilku krewnych, sąsiad pijus, bezdomny na ulicy, ale nigdy nie było to ciało tak młodej osoby. Nie żeby to było rzadkie zjawisko; mawiano, że Walon to najdziksza z prowincji Cesarstwa, a ta ziemia nie wybacza słabym. Mojra po prostu z rzadka opuszczała pracownię i nie mieszała się z ludnością z pobliskiego Dannanhal.
– Ech... młody był, pełen ambicji i planów... Szkoda, naprawdę szkoda... – wzdychała, wpatrując się w twarz przystojnego młodzieńca.
Jego lico przypominało pośmiertną maskę ze stężałej skóry. Chłopak wyglądał spokojnie i świeżo, zupełnie jakby sama natura rozżalona przedwczesną śmiercią chciała opóźnić nieuchronny rozkład. Gosposia miała nawet wrażenie, że nieboszczyk się uśmiecha.
– Nie ma nad czym rozpaczać! – oburzył się Markus zupełnie jakby sam chciał się do tego przekonać. – Chojrak niezbyt szanował życie, kiedy jeszcze w nim tkwiło. Każdy w tym wieku myśli, że jest nieśmiertelny, a jego ciało to niezniszczalny kawał skały.
– W tym wieku nikt nie myśli, profesorze – sprostowała Mojra, przeszukując jedną z komód. Uwiązana wcześniej owca beczała rozpaczliwie.
– Proszę. Czy to ten kryształ? – Gosposia podała czarodziejowi bladoniebieski minerał. Musiała go chwycić przez fartuch, bo emanujące zeń zimno parzyło skórę.
– Dziękuję ci, moja droga, jesteś prawdziwym skarbem; bez ciebie traciłbym tyle czasu na poszukiwania. – Obdarował kobietę serdecznym uśmiechem i odstawił kryształ na pobliski blat. Pochwała posłużyła za zadośćuczynienie po uprzednim zrzędzeniu. – Teraz odsuń się, proszę, o ile nie chcesz zostać częścią eksperymentu.
Mojrze nie trzeba było powtarzać. Gosposia zwinnie opuściła centrum pracowni i weszła na podwyższenie nieopodal masywnych regałów. Chciała mieć coś, za czym można się ukryć – tak na wypadek jakiejś nagłej eksplozji. Eksperyment sprzed pięciu lat nauczył ją ostrożności. Uwolniony wówczas bagienny błądnik, sterowany przez fluktuację astry, podpalił całą oruńską gildię. Tamto wydarzenie również poprzedzało stwierdzenie: „Jestem o krok od wielkiego przełomu. Odsuń się proszę...".
– Czy to wszystko jest oby bezpieczne, profesorze? Mam na myśli bezpieczne jak na pana, oczywiście – dodała z przekąsem.
– Bez obaw. Miejsce eksperymentu otoczyłem runami wartowniczymi, dwa słowa i aktywuję barierę. Nic nam nie grozi – dodał z zaraźliwą pewnością siebie. Czarodziej, choć chaotyczny w obyciu, znał się na magii jak mało kto. – A teraz już nic nie mów. To wzbudzenie wymaga finezji – dodał i zamknął oczy, żeby wyciszyć umysł. Komponowane zaklęcie rezonowało w jego wewnętrznej aurze; inra pulsowała energią gotową czynić cuda – lub siać zniszczenie, to zależy. Markus przelał moc do dłoni i bardzo powoli wyrysował symbol w powietrzu, a gęstniejąca za palcem poświata pozostawiła mętny zarys runy: okrąg z wpisanym trójkątem, przekreślonym znakiem przełamania.
Otworzył oczy.
Kształtny mglisty glif pulsował szarawym światłem.
– Doskonale – pochwalił sam siebie, po czym wziął głęboki oddech i lekko zdmuchnął symbol w stronę owieczki. Przerażone zwierzę beczało tak żałośnie, że nawet Mojrze zrobiło się go żal.
Mag wypowiedział zaklęcie:
– Estalon Sin-Astra! – Runa rozbłysła mocnym zimnym światłem, oślepiając oboje. Przeraźliwy syk, czy bardziej gwizd, zaatakował uszy.
– Profesorze, to chyba nie czas na barierę!? – spytała Mojra, zakrywając uszy.
– Jeszcze chwilę, zaraz się rozproszy! – Po kilku uderzeniach serca, światło faktycznie osłabło, a świst ucichł. Ciało owieczki leżało, podrygując w rytm gasnących impulsów życia.
– Czy ona...?
– W pewnym sensie tak; pozbawiłem jej ciało astry – oświadczył Markus bez większego przejęcia w głosie.
– Wygląda na zwyczajnie martwą... – dociekała Mojra, próbując racjonalnie zinterpretować to, co widzi
– Nie do końca. – Mag obstawał przy swoim.
– Dla mnie trup to trup, profesorze. No cóż, jutro baranina na obiad; chociaż tyle pożytku z tych pana doświadczeń. – Gosposia wzruszyła ramionami i zawadiacko oparła ręce na biodrach.
– To jeszcze nie koniec! – Obrócił się gwałtownie w stronę mniejszego kamiennego pulpitu. – Trzeba wepchnąć katalit jak najbliżej pierwotnego węzła – mamrotał do siebie. Mojra uniosła nieco spódnicę i dała krok na schody. – Nie! Nie podchodź! Nie ruszaj się, nie wzburzaj powietrza.
Zastygła w miejscu. Wiedziała, że lepiej przełknąć dumę niż wylądować w słoju albo w trumnie na blacie w pracowni jakiegoś wariata.
Markus pochwycił przygotowane wcześniej szczypce i złapał oszroniony kryształ. Z każdym oddechem z jego ust wydobywała się para.
– Teraz druga faza – obwieścił, kładąc katalit w pobliżu zwłok zwierzęcia – Trzymaj kciuki, Mojro. Har, Gannaret! – Słowa astry przebiły symetrię. Strumień magii wybił z nieistnienia. Kryształ zaświecił jaśniej niż do tej pory, roztaczając opalizującą łunę. Ze zwłok zwierzęcia wypłynęła ścieżka pełzającej seledynowej pary. Mojra rozwarła powieki i przeżegnała się runą słońca. Dym oplótł katalit niczym wąż upolowaną ofiarę.
– No i jest – skomentował Markus. Szeroki uśmiech satysfakcji podkreślił bruzdy pod oczami, z których wnętrza wyzierała fascynacja graniczącą z obłędem; a może obłęd podsycony fascynacją? – Widzisz to, moja droga? To esencja naszego istnienia! Unitra w swojej najczystszej formie.
– Ja lepiej przyniosę ceber z wodą, żeby był pod ręką, jak zacznie się palić – rzuciła z przekąsem Mojra.
Jeszcze kilka lat wcześniej może i by patrzyła na ten magiczny pokaz z zachwytem, ale teraz... Teraz takie sztuczki były już tylko kolejnym wymyślnym źródłem wybuchu czy innej katastrofy, po której będzie musiała posprzątać.
– Mojro, nie ruszaj się, proszę. Jeszcze chwilę; dopóki cała się nie zbierze.
Unitra opuszcza ciało powoli. Wygląda na gęstą i ciężką, ale to złudne, bo łatwo się rozprasza i znika; wsiąka w martwe otoczenie. Zielonkawa chmura podobna do dymu z niedawno przygaszonej świecy przestała zwiększać objętość i przybrała kształt dysku okalającego stłumiony blask kryształu.
– Chyba już wszystko – skomentował Markus. – Czas zamknąć katalit. Trzymaj kciuki! Har, Ret-Nagar! – Światło minerału zapadło się do wnętrza, a wraz z nim większość otaczających go oparów. – Ha! Udało się, Mojro! Udało! – Wymachiwał rękoma z radości. Leciwe stawy zatrzeszczały, zaskoczone serią gwałtownych ruchów i bólem wymusiły spokój. – Szlag by to! – skomentował Markus, masując łokieć. Mojra tylko przewróciła oczami. – Podaj mi, proszę, te krótsze szczypce. Leżą na blacie. Trzeba kuć żelazo, póki gorące, bo kryształ jest niestabilny. – Zatarł ręce.
Gosposia przyniosła pierwsze lepsze obcęgi, jakie znalazła, i przyglądała się poczynaniom maga z dezaprobatą i narastającym przerażeniem. Markus bardzo delikatnie chwycił kryształ i przeniósł w stronę zwłok chłopaka.
– Co teraz? – spytała, obawiając się odpowiedzi.
– Teraz, moja droga... zobaczymy, czy rozproszony kamień utrzyma unitrę w ciele naszego ochotnika.
– Tego to już za wiele, profesorze! Nie będę uczestniczyć w tej, tej... Profanacji! Różne dziwactwa już panu wybaczałam, ale za to...! Za to już kara boska grozi, ot co!
Markus nie zważał na protesty kobiety. Nauka nie znała bogów ani ich kar czy gniewu, a dla człowieka oddanego tejże nauce niewiedza była gorsza aniżeli wieczna tułaczka w tym czy innym umarłym limbo.
Mojra, oburzona ignorancją maga, wybiegła z laboratorium, trzaskając za sobą drzwiami. Tym razem czarodziej przekroczył wszelkie granice, które kobieta przez ostatnie pięć lat cierpliwie przesuwała w stronę absurdu. Profanacja zwłok przebiła bańkę goryczy. Dla wyznawców Światła Nadziei ciało ludzkie było wielkim darem, konstruktem z boskiej mocy i woli, a nieszanowanie go – nawet po śmierci – obrażało samą Matkę Stworzenia.
Markus pochłonięty eksperymentem nawet nie zauważył, kiedy gosposia zniknęła i kontynuował, jak gdyby nic nie zaszło. Wpierw rozchylił nieboszczykowi usta, potem wepchnął w gardło zazieleniony katalit, a na koniec z trudem przepchnął kryształ głębiej przez stężały przełyk. W tym momencie można było śmiało założyć, iż Mojra niczego nie straciła niczego ciekawego.
– Teraz bariera! – oświadczył nad wyraz głośno, zwracając się do gosposi, która, według niego, nadal stała gdzieś nieopodal. – Sedakan A-riata! – Słowa Pierwszych rozeszły się niewidzialną falą. Zaklęcie aktywowało runy na podłodze. Ze środka każdej z nich wybił jasny snop światła i rozbił się o sklepienie. Promieniste słupy rozpłynęły się w fazie i zlały w okrągłą świetlistą ścianę wokół maga. – Czas na ostatni, a zarazem najciekawszy etap. Har, Gannaret... – wyrecytował, pochyliwszy się nad torsem denata. Z rozchylonych ust zmarłego wychynęło nieśmiałe światło, a za nim niewielki obłoczek pary.
– Niesamowite! Czy ty to widzisz Mojro!? Mojro...?
*** Z leksykonu zjawisk paramagicznych***
Nazwa błądnik wzięła się z opowieści ludzi zagubionych w lesie, którzy deklarowali, iż nieznane światło pomogło im w znalezieniu drogi do domu czy umożliwiło powrót na trakt. Przesądni i zabobonni mieszkańcy cesarskich rubieży, uznawali sferyczne źródła blasku unoszące się nad ziemią za znak od Matki Imaltis, która w swej dobroci prowadziła ich w bezpieczne miejsce – co często kończyło się tragicznie: niejeden nieszczęśnik utonął na bagnach zwiedziony na manowce przez te wydumane boskie drogowskazy.
Oczywiście zjawisko błądnika było całkowicie naturalne, a jego zachowaniem kierowały fale zaburzonej symetrii magicznego pola, które pchały chmurkę żarzącego się bagiennego gazu w zupełnie przypadkowych kierunkach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro