Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ II: Światło i cień

Poranek przywitał cesarską delegację gęstymi chmurami i siepiącym deszczem, który smagał niczym bat w rękach rozgniewanego wiatru. Czarodziejka oblekła siebie i Selektę niewidzialnym płaszczem, ale tuż przed bramą musiała rozproszyć zaklęcie: uderzające o magiczną barierę krople, spływały po ciele i ubraniu jak po szkle, co wyglądało mocno nienaturalnie. Lejla nie chciała ujawniać wrażliwości na astralne pole, w szczególności w czasach głodu i desperacji, kiedy rozżaleni ludzie szukali alternatywy dla bezradności – szukali winnych.

Po okazaniu cesarskiego glejtu przekroczyli granicę pierwszego muru i rozpoczęli podróż w głąb miasta. W każdym wolnym zakątku przestrzeni wyrastały domki – a raczej budy – poskładane z odpadów i wypełnione ludnością z porzuconych farm na północnych terenach Walonu; tam zaczęła się zaraza, tam też było najgorzej.

Powietrze za Sznurem sprawiało wrażenie gęstego, a każdy oddech zostawiał posmak lepkiej goryczy w ustach. Aura czarodziejki, choć skupiona, rezonowała z rozpaczą tysięcy istnień, niezliczonych żałobnych drgań skumulowanych w falę rozchodzącą się po astralnym polu. W inrę Lejli wdzierał się gniew i rozprzestrzeniał, zatruwając ciało i umysł. Po raz pierwszy od opuszczenia Oruun skarciła się za upór i własną ciekawość.

Dosyć już tych posępnych myśli!

Wzdrygnęła się, jakby otrzepywała opończę z piasku. Z chęcią ominęłaby miasto i udała bezpośrednio do pracowni mistrza Markusa, ale Selekta miała swoje zadanie do wykonania w barakach gwardii, a za nic w świecie nie puściłaby jej samej, więc Lejla nawet nie marnowała sił na słowne przepychanki.

Im bliżej centrum Watenfel podjeżdżali, tym więcej wojska patrolowało ulice. No właśnie... Regularna armia miast zwykłej gwardii. Przybysz z daleka mogłaby odnieść wrażenie, że miasto jest okupowane, a nie strzeżone. Grupy lekkiej walońskiej piechoty maszerujące w zwartym szyku budziły respekt przechodniów, a na wieżach strażniczych w Białej Tamie rozstawiono kuszników: strzegli wejść do wewnętrznego kręgu niczym armia okupanta, który osadził się na tronie północy i popadł w paranoję.

Trybadę zaniepokoił ten stan rzeczy bardziej, niż chciałaby się do tego przyznać. Wiedziała, że to co widzi, nie jest normalnym pilnowaniem porządku w niespokojnych czasach, ale nie podzieliła się swoim spostrzeżeniem z Lejlą; może i nie była obeznana w arkanach symetrii, ale nie trzeba być mędrcem, żeby wiedzieć dlaczego magów nazywano wrażliwymi. Czarodziejka coraz bardziej zamykała się w sobie, w wewnętrznym sanktuarium wolnym od wszczepionych myśli, budowała mur pomiędzy inrą a skażoną aurą i skupiała na tym większość uwagi, przez co dawała się prowadzić jak zalęknione dziecko.

Strażnik z Kruków – bo tak nazywano walońską piechotę – zgodził się przepuścić wszystkich do wewnętrznego kręgu pod warunkiem, że zostawią konie i złożą broń do przechowania w garnizonie. Safonka nie była pocieszona z tego faktu: cesarski glejt w rękawicy dawał jej nietykalność ambasadora, ale ze względu na Lejlę odpuściła sobie awanturę. Przezornie nakazała jednak Pieśniarzom zostać przed Tamą i poszukać karczmy gdzieś w pobliżu.

Po drugiej stronie zapory z granitu wszystko wróciło do normy, jak za dotknięciem magicznej różdżki; nawet wiatr i deszcz zdawały się tu nieco odpuszczać mieszkańcom. Miasto tętniło życiem, ludzie na ulicach toczyli ożywione konwersacje, a dzieci biegały, plącząc się dorosłym między nogami. Zwykłe życie, bez głodu i zarazy.

Safonka musiała dostarczyć rozkazy do dowódcy gwardii Kristofa Weismana, ale nie miała pojęcia, gdzie w tym przeklętym mieście leży garnizon, a wąskie uliczki i piętrowa zabudowa redukowały jeszcze bardziej jej lichą orientację w terenie. Lejla szarpnęła przyjaciółkę za rękaw i wskazała szyld z wzniesionym kuflem. Zajście do karczmy po informację wydawało się dobrym pomysłem. W takich miejscach za kilka remów szło dowiedzieć się jakie gacie nosi namiestnik i czy nie uwierają go w dupę.

Korpulentny mężczyzna za szynkwasem opisał lokalizację garnizonu bardziej przy użyciu rąk niż mowy, ale Selekta z grubsza zapamiętała co istotniejsze rzeczy. Podziękowała i podeszła do Lejli. Czarodziejka sprawiała wrażenie spokojniejszej, choć aura nadal płatała jej figle, chłonęła skłębiony strach i maskowała pod postacią lęku. Jednak od momentu przekroczenia wewnętrznej brony paskudny przytłaczający żal, który zdawał się zagęszczać powietrze, zelżał, zupełnie jakby Tama blokowała wytrąconą z symetrii magię – co zwykle nie miało miejsca w przypadku nawet najgrubszych murów.

Lejla spojrzała na uśmiechniętą Safonkę i jej też zrobiło się jakoś lżej.

– Wnioskuję, że już wiemy gdzie iść, tak?

– Ta. Ale możemy chwilę tu posiedzieć, jak chcesz odpocząć.

– Nie trzeba, chyba jednak wolę nie przeciągać wizyty w tym uroczym zakątku świata.

– No to w drogę – oznajmiła wartko Trybada. – Posterunek jest ponoć kilka przecznic stąd, tuż za rynkiem. Szybciej pójdziemy, szybciej wyjedziemy.

Normalnie na dźwięk słowa „rynek" Lejla rozpaliłaby ogniki w oczach, tym razem tylko wzięła Selektę pod ramię i grzecznie dała się prowadzić.

Po pokonaniu kilkudziesięciu jardów wyszły na obszerny – jak na warunki za Tamą – kwadratowy plac, po którym krzątali się wyżej sytuowani obywatele Watenfel. Stragany z żywnością oferowały bardzo zubożały asortyment, za to ceny wołały o pomstę do Matki. Większość towarów przywożono obecnie z głębi kontynentu, przez co owoce spędzały swój okres świeżości w drodze z południa, a rozwieszone tu i ówdzie pęczki lawendy maskowały pleśniowy zapach bulw i ziaren. Jedynie ryby trzymały normalną cenę – widać zaraza nie wpełzała do rzek i jezior.

Mniej więcej na środku targowiska, zrobiło się szczególnie gwarno i głośno, a pomiędzy huczącymi mieszczanami Selekta dostrzegła kilku strażników.

Chwyciła Lejlę za dłoń.

– Chodź! – Szarpnęła. – Spytamy o Kapitana Weismana.

Lejla przytaknęła.

Po chwili zderzyły się ze ścianą szykownych surdutów i bawełnianych sukni przyozdobionych futrami lisów, norek i nieco mniej eleganckich królików. Selekta wytrwale torowała sobie dalszą drogę, nie baczą na liczne sygnały oburzenia od strony odpychanych mieszczan.

– Czarodziej...! Zabić szarlatana...! Spalić go! – Nawoływali ludzie zgromadzeni najbliżej centrum zamieszania.

– Słyszysz? Chcą kogoś palić za czary i to nie jesteś ty. Ktoś cię wygryzł z interesu, ha! – zarechotała Selekta.

Kilku pobliskich gapiów spojrzało w ich stronę.

– Cicho! – zganiła ją czarodziejka wyraźnie ożywiona zamieszaniem. – Muszę zobaczyć, co tu się dzieje.

W końcu, po ostatnim pchnięciu łokciem pod ostatnie żebra, Trybada zdołała przecisnąć się na skraj zbiegowiska i wyciągnęła Lejlę przez wywalczony z trudem prześwit.

Na środku przerzedzenia stał zrujnowany stragan, a przed nim mężczyzna osłaniający dziecko. Chłopiec ledwie wystawał zza szerokich spodni ojca zwisających luźno na patykowatych nogach.

– Ludzie czy wam już rozum odjęło!? – Krzyczał śniady handlarz w daremnej próbie przebicia się przez głośne, pogardliwe wrzaski.

– Idźcie stąd!

– Precz!

– Nie chcemy tu takich jak wy!! – skandowała rozeźlona tłuszcza.

Jeden z awanturników podniósł kamień gotów cisnąć nim w stronę dziecka. Silny chwyt wykręcił mu nadgarstek, nim zdołał wziąć zamach.

– A, a, aaaa! – jęknął, a potem pisnął cienko.

– Ja bym nie próbowała na twoim miejscu – pogroziła mu Safonka i wykręciła dłoń jeszcze mocniej. Kostki w nadgarstku chrupnęły boleśnie. Kamień upadł na klepisko. – Grzeczny chłopiec – pochwaliła jak sadysta upajający się posłuszeństwem złamanej ofiary. Zwolniła uchwyt. – Rozejść się! I to już! Koniec przedstawienia! – wrzasnęła w stronę tłumu, unosząc do góry cesarską porękę w formie złotej metalowej pieczęci osadzonej na rękawicy.

Nikt nie chciał mieć problemów, więc gapie rozpierzchli się po targowisku, a prowodyrzy silni jedynie w gromadzie wtopili się w strumień pierzchających mieszczan.

Selekta przeniosła wzrok na strażników.

– A wy nie powinniście tu porządku pilnować, zamiast się gapić, jak dziecko linczują!?

Ze strony piechurów dobiegło tylko gniewne oburkiwanie i cała trójka wróciła na posterunek. Safonce nieco ulżyło; widać Cesarstwo nadal miało tu posłuch, choć wolała nie sprawdzać jak silny.

Lejla podeszła do sprzedawcy. Rysy jego twarzy i ciemniejsza karnacja wskazywały na belantrejczyka, choć raczej miejscowego autochtona aniżeli podróżnego: stosunki z Belantres nadal można było nazwać oziębłymi, pomimo iż Wilfred usilnie starał się to zmienić, kreując swój wizerunek człowieka z otwartym umysłem, ciekawego świata, sympatyka magów i astralnych nauk. Prawda skrywała drugie dno w postaci kraju na granicy rozpadu, który odziedziczył po ojcu: kolejna wojna poszłaby sąsiadom dużo łatwiej.

Czarodziejka podniosła z ziemi soczyste jabłko, wytarła o płaszcz i wyciągnęła dłoń w stronę chłopczyka skrytego za nogami ojca. Ciepła bryza przytuliła jej aurę, sącząc uczucie błogiego, nienaturalnego spokoju. Poczuła miód na podniebieniu i zapach ciepłej wiosny wylegującej się na łące kobiercem z polnych kwiatów.

– To nasze! Oddaj! – Urwis wyskoczył zza lnianych nogawic handlarza i wymierzył w stronę czarodziejki sosnową klingę miniaturowego miecza.

Ocknęła się i otworzyła oczy.

Świat skrzył się nawet w swej szarości, jakby każdy zmurszały kamień obleczono diamentem, a w cieniach roztańczyły się rajskie ptaki.

– Proszę mu wybaczyć – przeprosił kupiec, stanowczo przyciągając malca do siebie.

Czarodziejka odepchnęła upajającą moc i zwarła aurę w gęsty niewidoczny pancerz. Nienaturalny przypływ ekstazy ustąpił. Omiotła wzrokiem okolicę. Świat wrócił do poprzedniej nijakości.

– Eliot! Zachowuj się! – mężczyzna zganił malca. – Nie możesz się tak odzywać do tej miłej pani i jej towarzysza.

– Tato... Ta druga to chyba też pani – poprawił ojca.

Emir rzucił okiem w stronę Selekty, która podeszła do strażników. Delikatna budowa wskazywała na płeć piękną, ale nadal nie był przekonany czy pod lekką skórzaną zbroją narzuconą na nie pierwszej świeżości koszulę znajduje się kobieta, czy jakiś mało postawny młodzieniec.

Lejla badawczo rozproszyła aurę. Po upajającej magii nie było śladu. Pochyliła się nad Eliotem. Chłopiec nie miał jej też wokół siebie.

– Nazywam się Lejla – wręczyła mu jabłko. Pospiesznie schował do kieszeni – a ta nieokrzesana dama... – wskazała na Safonkę – to mistrzyni Selekta Weil z zakonu Sióstr Miłosierdzia w Telmonton. Miło mi was poznać. – Uśmiechnęła się i wystawiła dłoń w stronę zaczerwienionych, naburmuszonych policzków.

– Eliot. – Podał jej rękę. Mieczyk opadł, ale przymrużony wzrok pozostał w trybie podejrzliwości.

– Ja jestem Emir Ozir – wtrącił handlarz. – A tego urwisa już panienka poznała. – Poczochrał syna po czuprynie.

– Oj przestań, tatek! Wstyd mi robisz... – Eliot poczerwieniał jeszcze bardziej i zaczął nerwowo układać umorusane błotem strąki na głowie.

Lejla wyprostowała plecy i przywitała się z mężczyzną.

– Emirze, dlaczego ci ludzie tak was potraktowali?

Spojrzała na dorodne owoce wyłożone w drewnianych skrzynkach. W porównaniu z całą resztą żywności na rynku te brylowały wyjątkowo dobrą jakością.

– To, na co patrzysz, panienko... To jest przyczyną tej całej nienawiści – Oznajmił Emir i podniósł roztrzaskaną skrzynię z resztką owoców. – Nasze gospodarstwo leży na północ stąd – kontynuował, układając kolejne paki na wozie. – Prowadzimy je żoną, Otmar. Farma jak ich wiele, niczym nie odstaje od reszty gospodarstw, a przynajmniej tak było, dopóki nie przyszła zaraza.

Lejla chwyciła za prawie pustą skrzynię z bakłażanami i wrzuciła na pojazd.

– Chyba nie macie z nią większych kłopotów? – Obejrzała jeden z pękatych owoców; nie nosił na sobie śladów astry.

– To właśnie jest kłopot, panienko. Wszyscy sąsiedzi, jeden po drugim, tracili dorobek życia, a u nas nic się nie działo.

– Już rozumiem, w czym problem. – Pomogła mężczyźnie podnieść skrzynkę z gruszkami.

– No właśnie... Oferowaliśmy pomoc innym wokół, w końcu z jednej ziemi żyjemy, ale unieśli się honorem. Woleli głodować, zabijać i tak ledwo dychające zwierzęta. Ech... Nie chce mi się już smęcić. – Machnął rękoma i pogłaskał syna po głowie.

Chłopiec tym razem nie bronił się przed ręką ojca. Miast tego patrzył niemal hipnotycznie w stronę potężnych beczek rozstawionych w cieniu wieży strażniczej.

Kupiec szturchnął go nieco mocniej.

– Nie gap się tak, tylko pomóż! Jak tak, to w miejscu nie usiedzisz, a teraz stanąłeś jak wryty!

Chłopak oprzytomniał i wziął się za zbieranie porozrzucanego towaru. Lejla nie mogła się na niego napatrzyć. Miał w sobie coś niezwykłego. Coś, czego nie była w stanie opisać słowami; niewidoczne ciepło grzejące inrę i ciało. Zdała sobie sprawę, że jej niepokój rozmył się w potoku napływającego spokoju.

– Dobry chłopak. Podobny do matki – skomentował Emir, zauważywszy, że Lejla wpatruje się w jego syna.

– Tak, rzeczywiście – skomentowała i ponownie posłała nieco aury w stronę krzątającego się malca.

Nadal nic.

– Powiedz, Emirze, czy zaobserwowaliście cokolwiek nadzwyczajnego na farmie? Musi być przecież powód, dla którego akurat wasze uprawy pozostają nietknięte. Może jakiś rodzinny sposób na szkodniki, czy specjalny nawóz?

– Nadzwyczajnego?... Nie, ale niech pomyślę chwilę.

Mężczyzna podrapał się po szorstkiej brodzie: próbował przeczesać wspomnienia, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Zaaferowany trudami codzienności umysł, po prostu nie rejestrował szczegółów toczącego się wokół życia.

Ciszę przerwał Eliot.

– To Aria! Ona dba o nasze pole i sady! – Chłopiec nadymał policzki i spojrzał czarodziejce prosto w oczy, gotów bronić swojej racji, choć jeszcze nikt jej nie podważył.

– Aria? – spytała zmieszana Lejla, przeskakując wzrokiem na Emira.

– Eliot! Mówiłem ci, żebyś nie opowiadał tych bajek obcym! I tak już mamy sporo problemów.

– Ale to prawda! – wydarł się na ojca i tupnął nogą. – Aria chroni nasz dom przed tym dziwnym cieniem!

Lejla przykucnęła przed chłopcem.

– Opowiesz mi, kim jest Aria? – spytała swoim delikatnym, kojącym głosem.

– I tak mi nie uwierzysz... Jak wszyscy! – burknął Eliot i po kryjomu wytarł łzy z policzków.

– Mówiłem coś! Nie pyskuj!

– Przepraszam, pani Lejlo. – Chłopczyk pokajał się pokornie.

W tym czasie zza straganu zaczęły dochodzić odgłosy mocno pobudzonej Selekty. Safonka żywiołowo kłóciła się ze strażnikiem.

To nie skończy się dobrze, pomyślała Lejla.

– Miło było cię poznać Emirze i ciebie też Eliot – pstryknęła chłopca w nosek. – Muszę działać, zanim moja towarzyszka wpędzi nas w kłopoty.

– Panienko, nie odwdzięczyłem się za pomoc w rozgonieniu tej watahy. Jutro wyruszamy do domu, to niespełna dzień drogi od Watenfel Zapraszam was obie na obiad. Żona wspaniale gotuje, a przy okazji mogłaby panienka rozejrzeć się po naszym gospodarstwie. Może zauważy panienka coś, co umyka naszym prostym oczom – zaproponował Ozir.

– Wiesz Emirze... to nie jest zły pomysł; jutro planujemy jechać do Dannanhal spotkać się z moim... przyjacielem.

– To po drodze panienko. Byłoby nam niezmiernie miło, gdybyście zechciały nam towarzyszyć. Wyruszamy o świcie z gospody Pod Turkawką.

– Omówię sprawę z...

– Ja ci zaraz dam babsztyla, karłowaty kozojebco! – wściekły głos ciskał obelgami w strażników, akcentując gniew prychaniem i spluwaniem.

Gdy Lejla wyjrzała za stragan, zobaczyła jak Safonka, szarpie jednego z Kruków za kołnierz od kaftana, a drugi próbuję ją odciągnąć od kolegi.

– Na mnie już czas – oznajmiła nerwowo Emirowi. – Do jutra Eliot. – Pomachała i pobiegła ratować strażników.

– Ja pomogę, pani Lejlo! – krzyknął chłopiec, wyciągnął drewniany mieczyk i ruszył w stronę awantury jak szarżujący karzeł pikinier.

Emir złapał go za koszulę i wziął pod ramiona.

– Już starczy wrażeń na dziś, urwisie. – Posadził syna na wozie. – Siedź grzecznie, aż złożę stragan.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro