Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ II: Słodkie rodzeństwo

Watenfel, Perła Północy, ostoja cywilizacji wyrwana z ramion dzikiej natury, twierdza z górskiego kamienia wykarmiona przez litościwą rzekę... To tylko niektóre opisy kartografów, poetów i pisarzy goszczących w tych stronach. Oczywiście każdy człowiek, którego los zależy od tego, co nakreśli piórem, pominie mało atrakcyjne: smród, brud, wilgoć, złodziejstwo i powszechny rozkład moralny. Pod tym względem Watenfel w niczym nie ustępowało Oruun czy Telmonton, aczkolwiek miało swój urok zaklęty w unikatowej architekturze. Mieszanina starego belantrejskiego przepychu i nowego funkcjonalnego minimalizmu tworzyła tu nad wyraz estetyczną i spójną kompozycję. Już sam układ miasta zdradzał jego orientalne korzenie. Wysoka wieża z siedzibą namiestnika wyrastała z centrum zabudowy niczym droga do niebios wzniesiona przez ambicję śmiertelnych. Z jej licznych altan roztaczał się widok na resztę bardziej przyziemnej i stosunkowo zwartej aglomeracji podzielony na dwa otoczone murami okręgi, jeden wpisany w drugim.

Pierwszy, wewnętrzny zwany Białą Tamą, okalał miejsca strategiczne: spichlerze, zbiorniki wody czy arsenały, przez co bardziej przypominał granicę warowni aniżeli miasta. „Przerost formy nad funkcją i marnotrawstwo miejsca" szemrali kupcy, uchylając sakwy, żeby przepłacić za ciasny pokój w tej czy innej karczmie. Wszyscy nieświadomi faktu, że Tama miała za zadanie nie tylko, chronić przed oblężeniem z zewnątrz, ale też zatrzymać zagrożenie z wnętrza miasta, zanim rozleje się po krainie. Tak, stary zniszczony portal wzniesiony na przecięciu astralnych wstęg nadal rezonował magią, a co bardziej obeznani w historii pamiętali, że potrafił wypluwać z siebie paskudne rzeczy – cena jaką przyszło płacić za natychmiastową podróż; cena, której Watenfel postanowiło więcej nie zapłacić. Jednakże pomimo wszechobecnej ciasnoty miejscowa szlachta z chęcią płaciła kolosalne kwoty za chude kamienice, byleby stały po wewnętrznej stronie Tamy. Ponoć prestiż, poczucie bezpieczeństwa i pierwotna, piękna belantrejska zabudowa dyskretnie łatana tu i ówdzie przez dobrze opłacanych murarzy i artystów rekompensowały wszelkie niedogodności.

Drugi mur – miejscowi obwołali ten dość rachityczny kamienny wał Sznurem – miał czterokrotnie większy obwód, ale nie był już tak postawny jak jego starszy brat, głównie dlatego, że stawiano go w pośpiechu w obawie przed represją Belantres za ogłoszenie przez Walon niepodległości. Wówczas to samozwańczy król północy zmobilizował wszystkich zdolnych do pracy, a tarczę wokół stolicy wznoszono dzień i noc, ze wszystkiego, co było pod ręką. Atak jednak nigdy nie nadszedł, a Walończycy odetchnęli z ulgą nieświadomi, że mieli więcej szczęścia, niż mogli przypuszczać.

Sznurowi z czasem nadano obecny kształt z większym rozmysłem i umocniono w większym ładzie architektonicznym. Za nim, szerokim łukiem pól, sadów i hodowli, rozciągała się ostatnia i zarazem największa strefa Watenfel. Formalnie ziemnie uprawne nie należały do zabudowy miejskiej, ale strzeżone przez rozproszone posterunki Walońskiej gwardii przedmurze miasta miało dużą szansę, by w przyszłości również otoczyć się wałem.

Całym tym całkiem nieźle prosperującym, miejskim organizmem od kilku pokoleń zarządzała dynastia szczycąca się szlacheckimi telmiańskimi korzeniami. Mezmir, potomek Tycjana Galata, pierwszego z rodu wyniesionego na tron północy, choć oficjalnie mianowany przez Cesarza, posiadał szeroką autonomię w zarządzaniu Walonem – z czego Mezmir bez skrępowania korzystał chociażby, nadając tytuł namiestniczki swojej siostrze. Oczywiście tytuł formalnie nie został uznany przez Sungard, zatem nie funkcjonował nigdzie indziej poza Walonem.

Wilfred po powrocie z wojska, podsłuchał kiedyś rozmowę dwóch strategów, którzy porównali Cesarstwo do: Łabędzia, Niedźwiedzia, Dzika, Kruka i Kobry związanych i zamkniętych w przylegających klatkach tak, żeby zwierzęta nie mogły zbiec ani rozszarpać się wzajemnie.

Po objęciu władzy zrozumiał, co mieli na myśli.

Miano Kobry oczywiście tyczyło się Mavis Galat, przydomek zresztą całkowicie zasłużony. Lady Galat sprawowała pieczę nad dworem i pełniła obowiązki ambasadora, gdy obecność jej brata nie była konieczna. Pozornie mały prestiż, ale według Mezmira, jego obecność prawie nigdy i nigdzie nie była konieczna, a co za tym idzie, to Mavis stała się twarzą Walonu. Arystokratka sprawnie posługiwała się językiem brukich i belantrejskim, co w połączeniu ze znajomością trudnej sztuki dyplomacji, czyniło z niej niezrównanego negocjatora – czemu dawała świadectwo nawet podczas wspólnych kolacji z bratem. Mezmir standardowo milczał, a Mavis obserwowała go z drugiego końca blatu, popijając wino ze zdobionego rodowego kielicha. Wymuszone i coraz to głośniejsze westchnienia kobiety walczyły o uwagę brata.

Na próżno.

Poirytowana brakiem zainteresowania położyła obie dłonie na blacie stołu. Serwi pojawił się znikąd i odsunął siedzisko. Aksamitna czarna suknia Namiestniczki zdobiona kunsztowną koronką na ramionach i dekolcie, kontrastowała z jej trupio bladą cerą. Mezmir wodził za nią wzrokiem, kiedy obchodziła stół. Przypominała wizerunek Matki Przemrocznicy w drodze do konającego nieszczęśnika. Stanęła za siedziskiem Mezmira i zaczęła masować mu barki.

Nie mógł już dłużej pozostać obojętny. Przestał jeść i zastygł w bezruchu niczym ludzkich rozmiarów lalka: upiorna lalka.

– Jesteś dziś bardziej spięty niż zwykle, braciszku. – Wymasowała mu kark i objęła ramionami. – Czy coś cię trapi? – wśliznęła mu słowa do ucha.

– Wiesz, że nie lubię tego wieczornego rytuału – odpowiedział nijako, wsunął kęs cielęciny do ust i zaczął mleć jak koń owies.

– Wiem, dlatego próbuje jakoś uprzyjemnić ci ten przykry obowiązek.

– Już samo twoje towarzystwo sprawia, że przełykanie zdechłych roślin i zwierząt, nie jest tak dokuczliwe – pochlebił siostrze z entuzjazmem posągu.

Mavis zachęcona komplementem ukroiła kawałek mięsa z jego dania, delikatnie przejechała po sosie borówkowym i wsunęła mu do ust.

– Lepsze? – spytała, wyczekując odpowiedzi.

– Zdecydowanie – potwierdził bezemocjonalnie.

– Cieszę się. Musisz być cierpliwy. Wszystko zmierza ku lepszemu. – Przejęła jego sztućce i pokroiła mięso na małe kawałki jak troskliwa matka nieporadnemu brzdącowi.

Skosztowała kawałek soczystego mięsa.

– Nie jest takie złe, nie przesadzaj.

Mezmir nic nie odpowiedział, tylko wstał od stołu – ani raptownie, ani wolno, po prostu uniósł się, ograniczając do niezbędnych ruchów – i podszedł do okna. Na zewnątrz słońce chyliło się ku zachodowi, a uciekająca za horyzont poświata czerwieni, zostawiała za sobą ciemny woal nadchodzącej nocy.

Namiestnik spojrzał na ulice miasta. Jedna po drugiej pochłaniane przez mrok znikały w przypływie gęstej ciemności.

– W końcu – odrzekł z ulgą, a na jego marmurowej twarzy zagościł skąpy zarys uśmiechu.

Mavis podeszła do brata, przytuliła głowę do ramienia i wystawiła dłoń z pustym kielichem w stronę wyjścia dla służby.

Drobne kroki zaszumiały w cieniu. Filigranowa serwi podbiegła pośpiesznie z karafką, uzupełniła puchar i uciekła zwinnie jak łasica.

– A co do lepszych czasów... – podjęła namiestniczka – Jak idą przygotowania, braciszku?

– Zgodnie z planem. Niedługo wszystko będzie gotowe do wymarszu wojsk. A jak twoja część, siostro?

– Masz na myśli sianie plotek, wywoływanie zarazy czy nasycanie serca? – Zanurzyła usta w karminowym płynie i powoli przełknęła tak, żeby bogaty bukiet dłużej pieścił podniebienie.

– Wszystkie te rzeczy – rzucił oschle Mezmir.

– Zadbałam o odpowiednie plotki; wieśniacy są przekonani, że magia stoi za obumieraniem plonów i zarazą. – Zaczerpnęła gronowego nektaru i zamknęła oczy, żeby delektować się smakiem do granicy zmysłowej ekstazy. Dla Mavis picie wina stanowiło sztukę, dobrej jakości trunek potrafił oczarować zmysły teksturą i kolorem, odsłonić tajemnice niedostępne dla plebejuszy z podniebieniami tak szorstkimi, jak skóra na tyłku bawołu. – Nie musisz się martwić, bracie.

Mezmir oderwał martwy wzrok od okna i spojrzał na Mavis. Jego z pozoru normalne oczy miały w sobie coś niepokojącego, przypominały wrota do jakiegoś innego, koszmarnego świata.

– A serce? – dopytał. – Kiedy będzie gotowe?

– No! W końcu jakieś poruszenie w tej skorupie. – Mavis postukała go w mostek. – Warto się z tobą podroczyć. – Puściła mu oko i przysiadła na parapecie naprzeciw brata, przesłaniając widok zachodu. – Sercu już niewiele brakuję – burknęła. – A ten stary piernik nic nie podejrzewa – dokończyła z satysfakcją.

– Dlaczego to trwa tak długo? – Mezmir nie dawał za wygraną.

– Jeśli już koniecznie musisz znać wszystkie szczegóły... – zrobiła długą pauzę w nadziei, że odpuści.

Nadal czekał.

– Ehh... No dobrze, jedna z run nie pochłania unitry, nie wiem dlaczego – wydusiła z siebie, spoglądając smutno na dno kielicha, po czym odstawiła pokal i zeskoczyła z parapetu.

Serwi niemal magicznie zmaterializowała się obok, dolała trunku i rozpłynęła w półmroku.

Mavis uniosła do ust pełny kielich i spojrzała na niego pełna podziwu.

– Dobra jest, trzeba dać jej kilka remów więcej.

Mezmir złapał siostrę za rękę i przyciągnął do siebie.

– Sprawdź tą runę i napraw jak najszybciej – rozkazał. Z pozoru spokojnie, ale w tym spokoju kryła się groźba gotowa rzucić się na człowieka w razie sprzeciwu. Delikatnie pocałował Mavis w czoło. – Wierzę w ciebie – dodał i zaczął głaskać jej brunatne włosy przyozdobione fioletową spinką w kształcie wrony.

Trzask drzwi i brzęk metalowych płytek karaceny zapowiedział strażnika.

– Panie. – Pokłonił się. – Arcykapłan Sared Malton ze świątyni w Oruun i dowódca gwardii Hektor Eldenfist proszą o audiencję.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro