7.
Głosy i zdania wykrzykiwane przez nie w różnych językach tworzyły barwną zupę, która może i w innych okolicznościach byłaby całkiem smaczna. Bluszcz taki tygiel kulturowy znała co najwyżej z telewizji, więc obserwowanie tego wydawało się całkiem ciekawym zajęciem — ale nie, gdy była wymęczona po podróży, niepewna i skołowana, a na dodatek czuła na sobie ukradkowe, niezbyt przyjazne spojrzenia.
M. powiedział coś, może po serbsku albi bośniacku, tego nie potrafiła jeszcze stwierdzić. Ale nawet ona usłyszała bijący z jego słów autorytet. Wszystko jakby na chwilę zamarło, później zaś rozbrzmiało na nowo, tyle że po polsku, tak by rozumiała każde słowo.
— Babunia nie spodziewała się ciebie tak wcześnie! — Jako pierwsza na szyję M. rzuciła się drobniutka dziewczyna o oczach tak wielkich, że zdawały się nie pasować do twarzy. Bluszcz nie miała zresztą zbyt wiele czasu na podziwianie, bo zaraz twarz dziewczęcia zasłoniła kaskada gęstych, jasnych włosów. Mężczyzna pochwycił ją, jakby nic nie ważyła, obrócił w ramionach i odstawił na podłogę.
Druga z dziewcząt miała czarne włosy, obcięte na klasycznego boba. Jej oczy w kształcie migdałów, osadzone w śniadej twarzy, patrzyły na M. z zachwytem, lecz nie zbliżyła się, zerkając nieufnie na Bluszcz. Nim ta zdążyła wyartykułować myśl, że jej gospodarz urządził tu sobie niezły harem, w całym tym rozgardiaszu dojrzała także mężczyzn. Jeden z nich był bardzo szczupły, niemal tak drobny jak ona, miał pociągłą twarz i zapadnięte policzki. Rysy twarzy niby były symetryczne, niby można było je uznać nawet za dość przystojne, ale nie wiedzieć czemu, budziły niepokój.
Drugi stanowił jego totalne przeciwieństwo. Wielki, barczysty, za to niezbyt urodziwy. Szary, miejscami zabrudzony od tłuszczu T-shirt opinał się na nim, jakby miał zaraz pęknąć, a niechlujna broda ukrywała rysy twarzy. Trzeci natomiast... cóż, to bez wątpienia był mężczyzna, którego opisał jej Emilio. To właśnie on musiał zapłacić mu za dzień wolny dla Bluszcz i za naprawę jej samochodu. Teraz opierał się swobodnie o ościeżnicę i spoglądał na całą scenę powitania spod długich rzęs.
I nie, jego grzywka wcale nie przypominała Justina Biebera. No... Może trochę.
— Czy wyście powariowali? Nie było mnie raptem parę dni, a wy urządzacie mi przyjęcie, jakbym wrócił z rocznej podróży dookoła świata! — zagrzmiał M., niby srogo, ale jednak z taką radością na twarzy, że Bluszcz poczuła, jak ścisnęło jej się serce. Czy właśnie tak wyglądał człowiek, który wracał do bliskich?
— To było osiemdziesiąt dni — burknęła ponuro, nie zdając sobie jeszcze sprawy, że sprowadzi na siebie uwagę wszystkich zebranych.
— Co takiego? — pisnęła chudzinka z wielkimi oczami.
— "W osiemdziesiąt dni dookoła świata", taka książka — objaśniła Bluszcz niemal szeptem. Teraz zrobiło jej się głupio, że tak nieopatrznie się odezwała i przerwała tę scenę czułości.
— Borze szumiący, wreszcie sprowadziłeś nam tu kogoś, kto potrafi czytać! — Z korytarza do przedpokoju zajrzała niska kobieta o siwych włosach, zaplecionych w dwa figlarne koczki. Chociaż jej twarz znaczyła siateczka zmarszczek, oczy miała młode. To musiała być Babunia.
— No właśnie, słuchajcie. — M. zmieszał się nieco. — To jest właśnie Jadwiga.
Nikt jej nie przywitał, choćby machnięciem ręki czy skinieniem głowy. Znalazła się za to pod ostrzałem surowych spojrzeń i wymownego milczenia.
— Możecie mi mówić Bluszcz — wyjaśniła, czerwieniąc się jak burak. Oto ona, królowa radzenia sobie w niezręcznych sytuacjach.
— Słuchajcie, za nami ciężki lot. Musimy odpocząć, jutro o tym porozmawiamy, dobrze? — M. najwyraźniej oczekiwał innej reakcji swoich przyjaciół i posłał rozdawał im teraz surowe spojrzenia. Wszyscy zdawali się jednak wobec niego posłuszni. Mały tłumek wlał się do korytarza, dość przestronnego, by każdy znalazł trochę miejscai dla siebie.
Bluszcz stanęła niepewnie w drzwiach z ciężkim transporterem, w którym Murek znów zaczynał się kręcić, w jednej dłoni i ze sportową torbą, mieszczącą jej skromny dobytek, w drugiej. Bieber pociągnął M w kierunku schodów i tłumaczył mu coś po cichu, przez co nie mogła liczyć na to, że ten poprowadzi ją gdzieś, gdzie mogłaby odpocząć lub przynajmniej odłożyć bagaże.
— Yowie, do cholery, nie stój jak kołek. — Babunia szturchnęła faceta w brudnym T-shircie. Musiała mieć posłuch, bo ten niemal stanął na baczność. — Zanieś rzeczy Jadzi do jej pokoju. Już ci pościeliłam, kochanie, więc możesz odpocząć po podróży... Chyba, że jesteś głodna.
Bluszcz, uwolniona nagle od wszystkich ciężarów, gotowa była zaprzeczyć, byle tylko nie robić niepotrzebnie kłopotu. Czuła się już wystarczająco niezręcznie. Nim jednak zdążyła odpowiedzieć, przez jej żołądek przetoczył się głuchy grzmot, a później narząd skręcił się w supeł, domagając się paliwa. No tak, nie jadła od rana.
— No weź, nawet cię nie nakarmił? — oburzyła się Babunia. — Już ja sobie z nim pogadam! To, że on nie musi jeść, nie znaczy jeszcze, że może cię głodzić!
— Sama nie chciałam jeść — skłamała, bo zrobiło jej się głupio, że ściągnie problemy na głowę M. — Mam chorobę lokomocyjną i bałam się, że będę wymiotować w samolocie.
Bzdura, niczego się nie bała i nie miała pojęcia o swojej chorobie. Samolotem to ona latała co najwyżej w snach, chociaż, prawdę mówiąc, nawet takiej sytuacji sobie nie przypominała. Jeszcze dobę temu nie sądziła, że kiedykolwiek opuści granice swojego kraju, nie mówiąc już o tym, że znajdzie się w Sarajewie.
To nasunęło jej kolejną myśl.
— Jak to możliwe, że wszyscy mówicie po polsku? — zapytała, wchodząc za Babunią do pomieszczenia, które musiało być kuchnią.
Jak na ten typ pomieszczenia, wydawała się ona ogromna, a może tylko tak zdawało się Bluszcz — w końcu przyzwyczajona była do swej ciasnej kawalerki. Drewniane blaty i wiejskie fronty mebli kontrastowały z nowoczesną, dwuskrzydłową lodówką, kuchenką indukcyjną czy lśniącą zmywarką. Ściany były białe — w każdej innej kuchni byłyby już pewnie zaplamione tłuszczem albo resztkami jedzenia, tryskającymi z miksera, lecz tutaj było niemal sterylnie. Dziewczyna na chwilę zaniemówiła na widok tego, jak wspaniale łączyły się tradycja z nowoczesnością.
— Kochanie, najmłodsze z nas ma dwieście lat. — Babunia uśmiechnęła się ciepło. Włożyła do mikrofalówki talerz z małymi placuszkami, przypominającymi racuszki. Bluszcz przełknęła ślinę. Kiedy ostatni raz ktoś zrobił dla niej racuszki? — To dość czasu, by nauczyć się wielu języków. Zresztą, nadnaturalni przyswajają je bardzo łatwo. Dogadalibyśmy się chyba we wszystkich krajach na tym kontynencie. — Staruszka puściła jej oczko.
Do Bluszcz dopiero teraz dotarło, co oznaczały jej słowa. Co najmniej dwieście lat?! Przygryzła policzek, by upewnić się, że to nie senna mara, ale nie, zabolało i poczuła w ustach znajomy smak krwi, przez co znów mignęły jej obrazy pełne posoki i rozszarpanych szczątek ludzkich. Czy mogły mieć coś wspólnego z tym, co się teraz działo?
Miała tyle pytań i żadnej odpowiedzi. Miała też pusty żołądek, a do jej nozdrzy dolatywał niebiański zapach racuchów z jabłkami. Posłusznie, niczym cień, podążyła za Babunią dalej, do jadalni, którą od kuchni oddzielał jedynie szeroki łuk drzwiowy. Długi, dębowy stół mógł z powodzeniem pomieścić dwanaście osób. Poza nim, jedyne ozdoby pomieszczenia stanowiły kunsztowna, ciężka lampa zawieszona dokładnie nad środkiem mebla, a także szeroki parapet, na którym spoczywał puchaty jasiek i książka odwrócona do góry grzbietem, jakby ktoś porzucił ją w połowie czytania.
Usiadły naprzeciwko siebie. Babunia podsunęła jej talerz i skinieniem głowy zachęciła do jedzenia. Bluszcz zastanawiała się, czy powinna jej zaufać — była w obcym miejscu, z obcymi ludźmi, którzy najwyraźniej wcale ludźmi nie byli. Bóg jeden wiedział, co mogli jej dosypać do jedzenia. Babunia jednak miała takie dobre oczy, kiedy podpierała brodę na dłoniach, opierając łokcie na blacie i z rozmarzonym wyrazem twarzy spoglądała na dziewczynę, że ta nie mogła jej dłużej podejrzewać o złe zamiary. Poza tym, gdyby ta wesoła gromada chciała zrobić jej krzywdę, nie potrzebowała do tego trucizn ani forteli.
W każdej chwili mogli rozszarpać ją na strzępy, a ona byłaby bezbronna.
— Jadziu — odezwała się Babunia łagodnie. Bluszcz zazgrzytała zębami, ale wstydziła się przyznać, że nie używa tego imienia. — Nie umyłaś rąk, to chociaż oczyść umysł. Higiena duszy jest nawet ważniejsza niż higiena ciała. — Światło uwypuklało zmarszki kobiety, ale też zdrową, rumianą cerę i gęste włosy. Żadnych plam wątrobowych, żadnych łysych placków. — Wiem, że to brzmi jak jakieś new age'owe bzdury, ale niczego dobrego nie przyniesie ci zamartwianie się przy posiłku — ciągnęła. — Zjedz, wykąp się, prześpij i dopiero będziesz dociekać, o co w tym wszystkim chodzi.
— M. za wiele mi nie wyjaśnił — usprawiedliwiła się Bluszcz nieśmiało. — Jeszcze wczoraj nie miałam pojęcia o... tym. — Zrobiła kółko widelcem, demonstrując, że chodzi jej o te wszystkie nadprzyrodzone wydarzenia, które zaatakowały ją ostatniej doby. — Nie to, żebym miała się za osobę twardo stąpającą po ziemi. — Uśmiechnęła się, wskazując na gruby, wełniany golf, który zestawiła z jasnymi glanami i długą sukienką w kwiaty. — Ale... to szok. Poza tym, proszę się nie obrazić, ale ja was nie znam.
— Za to my znamy ciebie — wtrąciła się staruszka. Bluszcz zaniemówiła, więc ta wyjaśniała dalej. — No, nie osobiście. Ale M. wiele nam o tobie opowiadał, a nasz kochany Tadenus to cię nawet śledził.
Bluszcz wpatrzyła się w talerz, zaniepokojona. Domyśliła się, że Tadenus to ten jasnowłosy, doskonale zbudowany przystojniak. Z jednej strony, powinno jej schlebiać, że taki facet poświęcił jej tyle uwagi, ale wolałaby, żeby zaprosił ją na kawę czy coś. Śledzenie jakoś nie wypełniało jej definicji idealnej randki, nawet jeśli finalnie zapłacił za naprawę jej samochodu i dzień urlopu.
To przypomniało jej o pracy. Nie powiedziała Emilio o swoim wyjeździe, co oznaczało, że nawet gdy wróci do Polski, nie będzie już miała czego szukać w pizzerii. Łzy stanęły jej w oczach. Żuła kęs racuszka, nie potrafiąc go przełknąć, jakby nagle zamienił się w słuszny kawał gumy. Jaka była głupia, że zawierzyła M. i poleciała z nim na drugi koniec Europy! Nie miała tu pracy, nie miała znajomych, nie znała języka. To wystarczyło, by zrobić z jej niewolnicę, może nawet zupełnie nieświadomie, ale co, jeśli jednak nie do końca? Może sugestia dotycząca pożyczania auta, gdy będzie go potrzebowała, miała tylko uśpić jej czujność?
Problem w tym, że jej czujność to chyba dostała zastrzyk służący eutanazji farmakologicznej. Wystarczyło trochę potworów rodem z horroru i kilka tajemniczych słów, by zaufała gościowi, który mógł rozedrzeć ją na kawałki. Minął szok, obudził się zdrowy rozsądek — przynajmniej częściowo — ale Bluszcz nie miała już pojęcia, jak to odkręcić.
— Hej. — Babunia ujęła ją za brodę. — Dziś odpoczywamy, jutro się martwimy, tak? — Kciukiem starła jej łzę z policzka.
Bluszcz skinęła głową i przełknęła jedzenie, ale odsunęła od siebie talerz. Na szczęście nie pozostało na nim zbyt wiele. Kiedy staruszka posłała jej kolejny pokrzepiający uśmiech, dziewczyna zaniosła brudne naczynia do kuchni. Rozejrzała się za pojemnikiem na resztki, potem opłukała talerz i wstawiła go do niemal pustej zmywarki. Babunia skinęła z uznaniem. Na koniec wręczyła jej jeszcze niewielki spodeczek z pokrojonym w kostkę surowym mięsem. Dziewczyna domyśliła się, że to dla kota.
— Silvana pokaże ci twój pokój.
Jak na zawołanie, piękna Azjatka pojawiła się w drzwiach. Kiedy pokornie pochyliła głowę, jej czarne, lśniące włosy wsparły się na ramionach, a końce zawinęły się w kierunku karku. Szczupłe palce skinęły, informując, że ma iść za nią.
— Mam na imię Jadwiga, ale wszyscy mówią do mnie Bluszcz — próbowała zagadać niezręczne milczenie. Azjatka nie zareagowała. — Piękny dom. Długo tu mieszkasz?
Cisza. Brak odpowiedzi. Bluszcz zaczęła się zastanawiać, czy Silvana właściwie potrafi mówić. Skoro M. zmieniał się w człeko-zwierzę, a pozostali najwyraźniej mogli żyć setki lat, to czy powinny ją dziwić kolejne ekscentryczne cechy tej grupy? Jeśli te przypuszczenia były słuszne, to czemu Babunia jej nie uprzedziła?
Piękność poprowadziła ją na piętro. Plątanina korytarzy przypominała labirynt, może nie tak skomplikowany, jak Zaplecza, ale i tak trochę czasu zajmie, nim Bluszcz zacznie się w nim orientować. Zastanawiała się, czy było to celowe zmylenie ewentualnego przeciwnika, czy może dom został w ten sposób wybudowany jeszcze na długo przed tym, nim trafił w ręce M.
— Dziękuję. — Dziewczyna starała wyraźnie artykułować głoski. Kto wie, może Silvana była też niesłysząca? Ale jeśli tak, jak to możliwe, że zjawiła się w kuchni, gdy tylko Babunia o niej wspomniała?
— Mam nadzieję — odezwała się Azjatka, niwecząc tym samym wszystkie przypuszczenia Bluszcz — że nie zrobisz mu krzywdy. — Jej głos był stanowczy, chłodny i dźwięczny.
— Komu? M.? — Bluszcz parsknęła śmiechem. Odruchowo otworzyła klatkę Murka, jednak ten nie kwapił się, by wyjść. — Ja jemu? Przecież ja bym mogła robić dla niego za wykałaczkę. Widziałam go w zmienionej formie.
— To, że kogoś nie można zabić, nie znaczy jeszcze, że nie można go zranić — rzuciła Silvana sentencjonalnie, odwróciła się i zbiegła po schodach.
Bluszcz została sama, jeśli nie liczyć Murka.
Rozejrzała się do pokoju. Był spory, znacznie większy od sypialenki, którą wydzieliła szafą i kawałkiem parawanu w swojej kawalerce. Okno od wewnętrznej strony wydawało się jeszcze większe. Wychodziło na tył budynku. Teraz rozciągała się za nim ściana ciemności, jednak dziewczyna domyślała się, że za dnia, zwłaszcza przy ładnej pogodzie, będzie się stąd rozciągał nieziemski widok. Ciekawe, czy zostanie tu na tyle długo, by zdążyć się do niego przyzwyczaić? Jeśli tak, tym trudniej będzie jej powrócić do dotychczasowego życia i ciasnej kawalerki wychodzącej na szarą ulicę.
Usiadła na parapecie, odkładając spodek z mięsem na podłogę. Murek wreszcie odważył się opuścić transporter, ostrożnie stąpał po satynowej pościeli dwuosobowego łóżka. Bluszcz dostrzegła zdobioną roślinnymi motywami ramę i identyczne wzory na froncie szafki nocnej, na której stała tylko mała lampka, jedna z tych, które dają światło zbyt słabe, by czytać, ale wystarczające, żeby iść do toalety bez strachu, że nagle przeszkoda wyrośnie na drodze. Kiedy kot zaczął pałaszować, jego właścicielka wrzuciła torbę i transporter do szaf pasującej jak ulał do pozostałych mebli. Na tej samej ścianie znajdowały się drzwi, więc gnana ciekawością Bluszcz postanowiła sprawdzić, co się za nimi kryje.
— Oby tylko nie kolejny labirynt — powiedziała ni to do siebie, ni do kota. Chwyciła za klamkę. — Raz kozie śmierć — dodała i otworzyła drzwi.
Spodziewała się wszystkiego, ale nie własnej łazienki. Tymczasem miała przed sobą niewielką wnękę z prysznicem, toaletą, umywalką i półką na kilka kosmetyków, niezbyt dużą, ale i Bluszcz nie posiadała zbyt wielu. Chociaż dla wielu osób osobna łazienka w pokoju mogła wydawać się standardem, to dziewczyna przecież nie nawykła do wygodnych pokoi w hotelach, lecz iście spartańskich warunków w kolejnych rodzinach zastępczych i w domu dziecka. Żyła kiedyś w rodzinie, w której jedna łazienka przypadała na siedem osób — całe szczęście, że osobno była też toaleta — i nie wiedzieć czemu, do tej pory tkwiła w przekonaniu, że i tu tak będzie.
Była pewna, że chcąc w nocy skorzystać z toalety, będzie zmuszona kluczyć w poszukiwaniu łazienki. Cóż, powinna chwalić małe szczęścia... Tylko dlaczego ani trochę nie było jej do śmiechu?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro