Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5.1


Było ciemno. A może tylko tak jej się wydawało? Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje, ani nawet jaką pozycję przyjęło jej ciało. Nie potrafiła powiedzieć, czy jest ciepło, czy zimno, czy coś ją boli. Czyżby tak wyglądała śmierć? Nie, chyba jednak nie, chyba życie powoli wracało do przytępionych zmysłów. Bluszcz czuła, że głowa, plecy i nogi znajdują oparcie na czymś miękkim, że jest otulona kocem... i że coś ją dotyka.

Niewiele myśląc, wyprowadziła cios. Nawet nie musiała się zanadto skupiać, by w chwili uderzenia iskry przeskoczyły z jej łokcia na napastnika. Wciąż nie potrafiła otworzyć oczu, ale słuch już odzyskała i do uszu dziewczyny dobiegło pełne irytacji chrząknięcie. Najważniejsze, że ktokolwiek jej dotykał, na razie się wycofał.

Wspomnienia spłynęły na nią, jakby ktoś chlusnął jej wiadrem wody na twarz przykrytą szmatą. Przypomniała sobie wszystko, dojmujące poczucie samotności w labiryncie korytarzy, wrażenie, że kpi sobie z niej własny umysł, walkę z potworami... i M., przemieniającego się w krwiożerczą bestię na oczach Bluszcz. Czy to on ją ogłuszył?

Jeżeli wciąż byli na Zapleczach, musiała otworzyć oczy. Być może to ostatni wysiłek, jaki w życiu podejmuje, ale jeśli chciała mieć choć szansę na przeżycie, musiała to zrobić. Nie miała pojęcia, ile czasu była nieprzytomna. Wszystko kotłowało się i nakładało na siebie tak bardzo, że równie dobrze mogło to być dziesięć sekund, jak i dziesięć dni.

— To tak okazujesz wdzięczność? — usłyszała znajomy głos w tej samej chwili, w której wreszcie odzyskała władzę nad powiekami. — Nie mówię, że masz mi się płaszczyć u stóp, ale cholera, może jakieś dziękuję, że nie zostawiłeś mnie na pastwę smilersów, albo coś w tym stylu?

M. odchylał głowę do tyłu, ściskając nasadę nosa. Jego wysiłki jednak były cokolwiek spóźnione, bo na białą koszulę kapała krew. Bluszcz podniosła się gwałtownie i uświadomiła sobie, że leży nie na mokrej, żółtej podłodze Zapleczy, a na wygodnym tapczanie w nowoczesnym, choć nieco surowo wyglądającym mieszkaniu.

Musiała przyznać, że to wnętrze jakoś tak pasowało jej do mężczyzny, który zapewne był jego gospodarzem. Miało chłodną, marmurową posadzkę i równie chłodne ściany, pokryte białymi kafelkami. Na środku stał szklany stół na stalowych nogach, nieco dalej niski, czarny stolik, stanowiący podporę dla kosmicznie wielkiego telewizora. I nic więcej, żadnych ramek na zdjęcia, kwiatów w wazonach, firanek. Niby jak z katalogu, niby praktycznie, ale brakowało tu życia.

— Wydostaliśmy się? — zapytała z niedowierzaniem. Kiedy próbowała wstać, jej głowa zaprotestowała potwornym bólem i zawrotami. Bluszcz przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest sufit, a gdzie podłoga, jednak wreszcie złapała kontakt z rzeczywistością. — To moje miasto! — pisnęła uradowana na widok panoramy za oknem. Wiedziała już, gdzie się znajdują, znała z widzenia ten wieżowiec niemal na samym skraju centrum. Kilka razy wyobrażała sobie nawet, jak cudny widok musi roztaczać się z okna. A teraz miała go przed sobą.

— Cieszę się twoim szczęściem, ale czy możesz dać mi wilgotny ręcznik? — warknął niewyraźnie. — Chyba złamałaś mi nos — dodał jeszcze tonem skargi.

— Co? Kurde, faktycznie! — wypaliła i w popłochu rozejrzała się za łazienką. Tak jak się spodziewała, ten ascetyczny salon od kuchni oddzielała jedynie wyspa, więc poszukiwane przez nią pomieszczenie musiało się znajdować za jedynymi widocznymi drzwiami.

Trafiła w dziesiątkę. Było tu równie skromnie i zarazem bogato jak w salonie. Nim zmoczyła ręcznik zimną wodą, zdążyła dostrzec czarną wannę częściowo zabudowaną szkłem i równie czarną muszlę klozetową oraz skomplikowaną mozaikę białych i czarnych płytek wielkości opuszka palca, zdobiącą ścianę nad drzwiami.

Wróciła do salonu. M. siedział już na kanapie, wciąż odchylając głowę do tyłu. Bluszcz odetchnęła, mimowolnie zauważając, że jego krew jest równie szkarłatna co ludzka, nie żółtobrązowa, jak tych potworów, które udało jej się zabić. Złożyła szary ręcznik w wygodny kompres. Syknął, kiedy położyła mu go na twarzy.

— Wyniosłeś mnie stamtąd? — zapytała, kiedy cisza zdawała się trwać zbyt długo. M. wymruczał coś w odpowiedzi, jednak nie dało się zrozumieć słów. Nie była nawet pewna, czy mówił po polsku.

Dopiero teraz opanowały ją wyrzuty sumienia. Kimkolwiek był ten facet i cokolwiek się tam wydarzyło, to on ją uratował, a ona w ramach dozgonnej wdzięczności mu za to przywaliła. Prawdę mówiąc, nie była pewna niczego, co widziała, nim straciła przytomność. Wtedy wszystko wydawało się takie realne, ale teraz, kiedy znalazła się w bezpiecznym i współcześnie urządzonym mieszkaniu ze znajomym widokiem za oknem, mogła uwierzyć, że to był tylko sen albo urojenia. Tak musiało być, jadąc przez miasto na rowerze, nawdychała się spalin i coś jej się pokiełbasiło. Facet przypadkiem przechodził i z nieznanego jej powodu, zamiast wezwać karetkę, ustabilizował jakoś jej stan. Tak musiało być.

W takim razie dlaczego wciąż żył? Kiedy go wczoraj widziała, miał potężną dziurę w brzuchu, a dziś spod guzików białej koszuli nie przebijał nawet bandaż.

— Za dwie godziny mamy lot — poinformował ją w końcu.

— Przepraszam, chyba nie zrozumiałam — przyznała, wyrwana z plątaniny myśli.

— Za dwie godziny odlatujemy. Mam ci to przeliterować? — Wydawał się coraz bardziej zirytowany. Odsunął ręcznik od twarzy i skrzywił się na widok ciemnych plam na szarym materiale.

— Gdzie odlatujecie? — wciąż nie załapała.

— My. Odlatuje-MY — podkreślił z wyraźnym zniecierpliwieniem. — Lecimy do Sarajewa. Tam cię nie znajdą — dodał.

— Przecież to w Bośni — zauważyła głupio.

— O, ktoś tu uważał na geografii. — Teraz to on ironizował. Ciekawe, czy z tego samego powodu?

— Nie możesz zrzucać na mnie takich rzeczy i liczyć na błyskotliwą ripostę — zauważyła. — Nigdzie z tobą nie jadę. Nie jestem spakowana, nie znam języka. Poza tym, mam tu pracę, samochód, kota i wynajmowane mieszkanie, nie mogę ot tak, z dnia na dzień wyjechać.

Właśnie, że mogła. Była sierotą. Nikt — albo prawie nikt, może poza Murkiem i Matim — nie zauważyłby jej zniknięcia. Nie pozostawiłaby stęsknionej matki i zasmuconego ojca, ani nawet dalszej rodziny. Praca? Na jej miejsce wskoczyliby kolejni chętni, bo choć w mieście nietrudno było o posadę, to w sąsiednich miejscowościach, zwłaszcza na wsiach, sytuacja nie malowała się już w tak różowych barwach. Mieszkanie? Klitka może i była obskurna, ale znajdowała się blisko centrum, a czynsz był na tyle mały, że długo nie powinna stać pusta. Za samochód nie wyciągnęłaby więcej niż dwa koła. Słowem, nic nie trzymało jej na miejscu, nigdzie nie zapuściła korzeni.

Ale tego nie zamierzała mówić obcemu mężczyźnie. Mógł ją uratować, ale nie miał prawa wchodzić z butami w jej życie i przewracać go do góry nogami. Wystarczająco już zadrżało w posadach, kiedy zamiast do swojego mieszkania, trafiła na Zaplecza. Teraz do końca życia będzie drżała przed przejściem przez jakiekolwiek drzwi.

— Nie rozumiesz. — Odtrącił ją gniewnym ruchem, gdy chciała jeszcze przez chwilę przytrzymać ręcznik na jego twarzy. Wstał i rozpoczął nerwową wędrówkę po pokoju. Bluszcz obserwowała jego kroki, zakładając się sama ze sobą, po ilu powtórzeniach tej samej trasy wreszcie wyżłobi w cennej podłodze koleiny. — Kiedy... kiedy przywaliłem w twój wóz, próbowałem cię chronić. Znaleźli cię. Kto wie, może to do pewnego stopnia moja wina, ale przysięgam, że od kiedy ona umarła, starałem się jak mogłem, żeby cię ze mną nie powiązali, żeby nie zwrócili na ciebie uwagi.

Stracił cały impet. Wykorzystała ten moment, żeby się odezwać.

— Stop, stop, stop. Potrzebuję wyjaśnień. Dużo wyjaśnień. — Potarła skronie, bo od tego chaosu znów rozbolała ją głowa. — Po pierwsze, przestań chodzić — poleciła. M. zatrzymał się wpół kroku. — Po drugie — mówiła jak do dziecka — kiedy konstruujesz wypowiedź ustną, musisz zacząć od określenia podmiotów. Zaimki stosujemy później.

Otworzył usta. Przekrzywił głowę. Wyglądał w tej chwili naprawdę komicznie i tylko beznadziejna sytuacja powstrzymała Bluszcz przed parsknięciem śmiechem. Nos mężczyzny wciąż był siny i opuchnięty, ale krew przestała cieknąć, a pęknięta skóra zaczęła się zasklepiać. Jeśli zorganizowanoby plebiscyt na osobę najlepiej ilustrującą powiedzenie "goi się jak na psie", to M. z pewnością zająłby pierwsze miejsce.

— Od początku. Kim są ci "oni"?

— Fundacja. — Zamilkł, jakby zastanawiał się, co może jej powiedzieć. — To właśnie przez nich trafiłaś na Zaplecza. To oni zmienili twoje drzwi w portal. — Opadł na kanapę, jakby coś wyssało z niego wszystkie siły. A tych, patrząc na potężnie zbudowaną, umięśnioną sylwetkę, musiał mieć niemało. — Przepraszam, to moja wina. Myślałem, że jeśli niczego się nie dowiesz, będziesz bezpieczna, a tymczasem oni wykorzystali to, że nie masz żadnych zabezpieczeń.

— Powoli, M. — przypomniała mu łagodnie. — Nie dowiem się czego?

Machnął ręką.

— To teraz nie jest najważniejsze. Powiem ci, obiecuję, ale to nie będzie łatwa rozmowa. Muszę to przemyśleć, poukładać w głowie, a dopiero potem wyjaśnić. Poza tym, mamy tylko niecałe dwie godziny.

"Okej, nie robi się takich wstępów, jeśli nie chce się kogoś przerazić" — pomyślała. Przestała już zastanawiać się nad absurdalnością całej sytuacji i tym, jaką bezmyślnością się wykazała, że trafiła nieprzytomna do mieszkania obcego, szemranego mężczyzny, który najwyraźniej był jakimś potworem. I to bynajmniej nie w przenośni.

— W takim razie, czym jest Fundacja? — dopytywała.

— To organizacja, która z założenia miała pomagać ludziom. Czuli się słabi w porównaniu z istotami nadnaturalnymi, więc te z nich, które wydawały im się najbliższe, poprosili o ochronę. Tak powstała pierwsza filia Fundacji, która szybko się rozrosła na cały cywilizowany świat. Była zbrojnym ramieniem gatunku, który miał najmniej do powiedzenia, bo nie dysponował ani magią, ani kłami czy pazurami, którymi mógłby się obronić.

— Okej, na razie to oni brzmią jak ci dobrzy. Dlaczego więc jestem po drugiej stronie?

— Rzeczywiście, na początku Fundacja zrobiła wiele dobrego. — Skrzywił się z niesmakiem, jakby ugryzł cytrynę. Niełatwo mu było to przyznać. — Ale później za cel postawili sobie wyeliminować wszystkich innych nadnaturalnych. Prawie im się to udało, dlatego teraz jest nas znacznie mniej niż ludzi, i staramy się nie wychylać. Fundacja nie lubi takich jak ja... i ty. — Uciekł wzrokiem.

— Fajowo. Ty przemieniasz się w pumę czy innego tygrysa, a ja w co? — drążyła wypranym z emocji, kompletnie płaskim głosem.

Uśmiechnął się lekko.

— Ty nie jesteś zmiennokształtna.

Przypomniała sobie iskierki mocy, przeskakujące między jej dłońmi i przeciwnikiem. A więc o to chodziło, to właśnie naraziło ją na niebezpieczeństwo. Tylko dlaczego, skoro do tej pory sama o tym nie wiedziała, nie mówiąc już o korzystaniu z tego wątpliwej jakości daru? Jak to się stało, że znalazła się na radarze jakiejś tajnej, wielowiekowej organizacji, a nawet o niczym nie miała pojęcia?

Zerknął na zegarek i zarządził:

— Jedziemy na lotnisko.

— Chyba sobie kpisz. Mogę zostawić ciuchy i meble, ale chyba nie myślisz, że porzucę swojego kota.

— Boże, dziewczyno. Sąsiedzi będą go dokarmiać albo oddadzą go do schroniska, jak zacznie za głośno miauczeć. Nic mu nie będzie, a ja nie mam ani czasu, ani ochoty ryzykować wejściem do twojego mieszkania. Kto wie, jaką jeszcze pułapkę mogła zastawić fundacja.

Straszył ją. Możliwe, że taki był jego zamiar, ale nawet jeśli tego nie chciał, to Bluszcz była cholernie przerażona. Mimo to pozostała nieugięta. Założyła ramiona na piersi, stanęła na szeroko rozstawionych nogach i przyjęła najbardziej zacięty wyraz twarzy, na jaki było ją stać w tej sytuacji.

— Nigdzie się stąd nie ruszam bez kota. — Dostrzegła irytację na jego twarzy i zastanawiała się, czy wkurzanie kogoś, kto w kilka sekund może rozerwać ubrania, które na sobie ma, było rozsądnym pomysłem. — I bez włóczek. Nieprzytomnej mnie do samolotu nie wniesiesz.

— Może byłoby łatwiej, gdybym cię uśpił — mruknął pod nosem tak, że ledwie to dosłyszała, ale posłusznie zgarnął z szuflady kluczyki i poprowadził ją do wyjścia z apartamentu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro