Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

30.2


Po tym, w jaki sposób rozpoczęła się ta kolacja, Jagoda spodziewała się wszystkiego, tylko nie tego, że będzie ona tak... nudna. Ludzie jedli, rozmawiali, śmiali się. Ktoś się jej przedstawił, ona przedstawiła się komuś. Ktoś zapytał, jak jej się podoba siedziba Fundacji, ona pochwaliła wystrój i architekturę. Ktoś wyjaśnił, że dawniej w tym miejscu działał zamek, w którym bliscy rodziny królewskiej i jej znajomi mogli spędzać wakacje, później przerobiono go na hotel dla wysokich urzędników partyjnych, a dopiero po przemianach ustrojowych przejęła go Fundacja. Ona uśmiechnęła się uprzejmie w podziękowaniu. W duchu śmiała się ze swojej paniki, z niepokoju, który towarzyszył jej przed kolacją.

Mati i Eliel nie odstępowali jej nawet na krok. Spacerowali za nią po sali i obrzucali uważnym spojrzeniem każdego, kto dosiadał się, żeby porozmawiać z dziewczyną. W miarę, jak uroczystość chyliła się ku końcowi, Bluszcz stawała się coraz bardziej rozluźniona, a oni coraz bardziej spięci.

Gdy puste talerze zniknęły w drzwiach do kuchni, a goście stopniowo zaczęli wstawać od stołów, Wiktoria zastukała srebrną łyżeczką w kieliszek. Jej suknia zlewała się z kolorem czerwonego wina.

— Kochani, mam nadzieję, że posiłek wam smakował — zaczęła. — Ale to nie wszystko, co przygotowaliśmy dla was na ten wieczór. Świętujemy dziś spory sukces. Na razie nie mogę mówić o szczegółach, lecz już niedługo wszystkiego się dowiecie. Zapraszam zarówno członków, jak i naszych szanownych gości na niesamowite widowisko! Przejdźmy do auli. Jeśli nie wiecie, gdzie to jest — spojrzała znacząco na Bluszcz, a może tylko tak się dziewczynie zdawało — stali bywalcy z pewnością służą pomocą. Do zobaczenia!

Gwar rozmów, który przycichł na czas tej krótkiej przemowy, teraz rozbrzmiał ze zdwojoną siłą. Wszyscy posłusznie ruszyli do wyjścia. Bluszcz ociągała się, mając nadzieję, że uda jej się wyłgać bólem głowy czy czymś takim i resztę uroczystości spędzi w pokoju, ze swoim kotem. A jutro wyjadą stąd i zapomni o tym koszmarze, wracając do trudnego, ale przynajmniej normalnego życia.

Nic z tego. Eliel chwycił ją pod rękę.

— Poznałem cię już na tyle, żeby wiedzieć, że ci się to nie spodoba — szepnął tajemniczo. Nim Bluszcz zdążyła cokolwiek odparować, kontynuował. — Ale cokolwiek będzie się działo, udawaj entuzjazm. Mati pewnie ci już mówił, że tutaj wyznaje się zasadę: kto nie jest z nami, ten jest przeciwko nam. A nie chcesz mieć na głowie całej Fundacji. Twojej matce nie wyszło to na dobre i uwierz mi, tobie też nie wyjdzie.

Przystanęła w takim szoku, że zapomniała, jak zrobić kolejny krok. Chciała zaprotestować, chciała o tyle rzeczy zapytać, ale Eliel puścił ją i przyspieszył kroku, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek zauważył ich rozmowę. Bluszcz stała natomiast w przejściu, a nieznajomy, bezimienny tłum opływał ją niczym samotny kamień pośrodku rzeki.

Kolejne i kolejne osoby pchały ją powoli w kierunku auli. Już nie rozważała urwania się z tej uroczystości — musiała dowiedzieć się, o co chodziło Elielowi. Zarówno z tym, że to jej się nie spodoba, jak i z jej matką. Czy wiedział o jej śmierci coś, czemu przy pierwszych spotkaniach tak stanowczo zaprzeczył?

Jeśli tak, to Bluszcz kompletnie spieprzyła sprawę i zaufała nie tym ludziom, co trzeba. Przeszła na stronę organizacji, która najprawdopodobniej zabiła jej rodziców. Cholera, może nie tyle przeszła na ich stronę, co poprosiła ich o pomoc. Ale przecież miała tylko niecałe dwadzieścia lat, to chyba normalne, że w tym wieku nie potrafiła jeszcze rozróżnić złych ludzi od dobrych ludzi. Ani nieludzi.

Inne dziewczyny w tym wieku płaciły za to nieudanymi imprezami i toksycznymi związkami. Ona, być może, zapłaci nawet życiem.

Tylko dlaczego Eliel jej o tym wszystkim powiedział?!

Chcąc, nie chcąc, podążyła za tłumem. Szła jako jedna z ostatnich, dzięki czemu inne osoby nie napierały już na nią i nie zajmowały przestrzeni osobistej. A mimo to miała wrażenie, jakby znalazła się w gnieździe jadowitych węży, które ocierają się o nią i wydają posykiwania zwiastujące atak. Brzydziła się każdej jednej osoby w pobliżu. Nie potrafiła oddychać.

Prawie krzyknęła, gdy Wiktoria vel Kim chwyciła ją pod ramię.

— Tak się cieszę, że do nas dołączysz. To taki wielki sukces! Delegaci z Sarajewa już przybyli, żeby świętować to razem z nami — trajkotała wesoło, nie dostrzegając, że dziewczyna obok zesztywniała ze strachu i obrzydzenia. A może to dostrzegła, tylko było jej wszystko jedno. — Dziesiątki... Co ja mówię, setki lat starań! Walczę o to, od kiedy ukończyłam szkołę adeptów. Walczyła o to twoja świętej pamięci mama, a teraz wreszcie ty będziesz świadkiem tego pięknego dnia. Chciałabym, żebyś znalazła się w pierwszym rzędzie. Co ja mówię! Przez wzgląd na biedną Lilianę powinnaś do nas dołączyć w centrum wydarzeń. Zobaczysz, to będzie piękne.

— Nie czuję się najlepiej, gdy jestem w centrum uwagi — zaprotestowała słabo Bluszcz. To jednak na nic.

— No, chyba nie przepuścisz takiej okazji. Każda jedna osoba na tej sali ci zazdrości. — Wiktoria wskazała dłonią otwarte drzwi sali. Zbliżyły się na tyle, by dostrzec tłumy zasiadające na eleganckich, czerwonych, rozkładanych krzesłach. Przez krótką chwilę Bluszcz zastanawiała się, czy w pałacu lub hotelu partyjnym nie mieścił się tu czasem teatr, a może sala kinowa, czy też Fundacja przystosowała to duże, eleganckie pomieszczenie do swoich potrzeb.

Tutaj nie było okien, lecz ściany zdobione pozłacanymi płaskorzeźbami w kształcie map świata. Kolejne rzędy składanych krzeseł prowadziły ku dołowi, z przejściami po lewej, jak i po prawej stronie. Sala okazała się niebotycznie wysoka, zwłaszcza w miejscu, gdzie znajdowało się coś na kształt sceny — stosunkowo niewielkiej, pokrytej drewnem katedry, która częściowo pozostawała ukryta przed wzrokiem widzów przez grubą, czerwoną kurtynę.

Nad sceną, na ścianie, wyryto w kamieniu łacińską inskrypcję. "Et habeat potestatem piscium maris et volatilium coeli, et omnium pecorum et ferarum, et omnis terrae, et omnium reptilium, quae super terram repunt" — przeczytała Bluszcz z trudem. W szkole średniej uczyła się łaciny, lecz nie wiedziała, co to właściwie znaczy. Wiktoria podchwyciła jej spojrzenie.

— "I niech ma władzę nad rybami morskimi i ptakami w niebie, nad wszelkim bydłem i zwierzętami, nad całą ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi" — przetłumaczyła uprzejmie, jakby czytała dziewczynie w myślach. Nie wiedzieć czemu, inskrypcja ta sprawiła, że krew zastygła jej w żyłach. — To z Księgi Rodzaju.

Bluszcz szukała w tłumie dwóch znajomych twarzy — Eliela i Matiego. Zwłaszcza tego pierwszego; sporo miał jej do wyjaśnienia. Na to też nie mogła liczyć. Wiktoria wciąż trzymała ją pod ramię, prowadząc w dół schodów. Bluszcz spodziewała się, że na samym dole pozwoli jej usiąść w pierwszym rzędzie krzesełek, ale nic z tego. Przełożona ciągnęła ją dalej, aż do drzwi prowadzących na tyły sceny. Chyba rzeczywiście liczyła, że dziewczyna weźmie udział w tym przedstawieniu.

Eliel miał rację. Coraz bardziej jej się to nie podobało.

Wiktoria traktowała ją niczym bezmyślnego króliczka Playboya, który ma stanowić atrakcję wieczoru dla grupy podstarzałych panów. Złe przeczucia Bluszcz nasiliły się tylko, kiedy weszły w wąski, wyłożony drewnem korytarz, a sześciu strażników, poruszających się cicho i zwinnie, otoczyło ją, nie dając szans na ucieczkę.

Czy zabiją ją na oczach wszystkich zgromadzonych w sali? Czy to właśnie zrobili z jej rodzicami? Krew w żyłach Bluszcz ścięła się, a włoski stanęły na karku. Jednak rzeczywistość okazała się jeszcze gorsza od tych wyobrażeń.

Dokładnie w momencie, w którym prowadzony przez Wiktorię orszak wkroczył do kolejnego pomieszczenia, z głośników w auli popłynęła instrumentalna muzyka. Bluszcz jednak nie zwróciła na to uwagi. Jeśli wcześniej się bała, to teraz skręcało ją ze strachu, z żalu i z niemocy. Mało brakowało, a osunęłaby się na kolana — powstrzymało ją przed tym jedynie silne ramię strażnika u jej boku.

Przypadła do kamiennego stołu z jego imieniem na ustach. Nawet Wiktoria i strażnicy nie zdołali jej przed tym powstrzymać. Chwyciła Marę za dłoń i ścisnęła ją, by dodać mu otuchy — bo tak naprawdę nie wiedziała, co mogłaby dla niego zrobić. Kiedy ją rozpoznał, w jego oczach błysnęło przerażenie, a gorące łzy spłynęły po policzkach w kierunku kamienia.

Było źle. Bardzo źle. Mara raczej nie był typem panienki płaczącej bez powodu.

— Przykro mi, że będziesz na to patrzeć — wychrypiał z trudem. Może powiedział coś jeszcze, ale tego już Bluszcz nie usłyszała. Dwóch strażników wzięło ją pod łokcie i odciągnęło , pozostali zasłonili jej widok.

— Ty suko! — krzyknęła teraz do Wiktorii. Próbowała się wyrwać, żeby jej przyłożyć, ale strażnicy trzymali mocno. Nawet gdyby próbowała im przywalić, byli dwa razy więksi, więc i tak by się nie wyswobodziła — Podła suka! Myślisz, że to oni są potworami? Gówno prawda! To wy nimi jesteście.

— Mówiłam ci, nie próbuj żadnych sztuczek. — Po wymalowanych ustach Wiktorii błąkał się złośliwy uśmiech. — Powinnaś być wdzięczna. Wiesz, ilu z tych na górze będzie ci zaraz zazdrościć?

Nie mogą zabić Mary. Jest nieśmiertelny... prawda? Chyba tak to działa? Bluszcz żałowała teraz, że nigdy o to nie wypytywała. Z drugiej strony, mężczyzna zdawał się traktować to jako dość drażliwy temat, więc skąd teraz mogła wiedzieć, co nastąpi i czy Fundacja ma jakiś sprawdzony sposób na jego zgładzenie? Czy, co gorsza, będą eksperymentować na bieżąco?

— Odsłonić kurtyny! — zawołała Wiktoria, zajmując przy kamiennym łóżku wystudiowaną pozę.

Bluszcz stanęła na palcach. Chciała spojrzeć w oczy Marze, przynajmniej spojrzeniem wyznać mu, że to jej wina, ale że tego nie chciała, że nie doprowadziła do tego celowo i że zrozumiała swój błąd. Tyle że on odwrócił się od niej i mogła co najwyżej podziwiać czubek jego głowy i posklejane krwią włosy, opadające na kamień.

Strażnicy odstąpili jej na pół kroku, ale wciąż czuła ich gotowość. Wszystkie mięśnie mężczyzn drżały, gotowe do działania, gdyby tylko Bluszcz rzuciła się do ucieczki. A gdyby tak... Gdyby użyła swojej magii? Była przecież wiedźmą gromu! Nie, w ten sposób powaliłaby dwóch, może trzech, ale znajdowała się w pieprzonym gnieździe tych węży i zaraz zwaliłaby się na nią cała kupa. Mara wciąż czekałby na śmierć, a ona razem z nim. Przytomnie zanotowała w głowie, że jednak takie wzięcie strażników z zaskoczenia może się przydać, tyle że później, przy bardziej sprzyjającej okazji.

O ile wcześniej jej mózg praktycznie się zatrzymał, tak teraz działał na zwiększonych obrotach. Wykorzystała to, by się rozejrzeć.

Pomieszczenie, w którym się znajdowali, przypominało salę szpitalną. Jedynym niepasującym elementem był tutaj stół z kamienia — żeby zrobić na niego miejsce, wszystko inne odsunięto pod ściany. Jedynie pod jedną niczego nie ułożono i Bluszcz szybko zrozumiała, dlaczego.

To nie była ściana, to było ono wychodzące na scenę. Wcześniej przykryte kurtynami, pozostawało niewidoczne, jednak czerwone zasłony podnosiły się powoli i zgromadzeni na sali ludzie musieli już dostrzec ich stopy. Za chwilę będą mogli ich podziwiać niczym aktorów na scenie, zwłaszcza jeśli sala była dobrze oświetlona, a w auli zgasły już światła.

Nie to, żeby Bluszcz nie lubiła publicznych wystąpień. Ale to, w którym psychopatyczna celebrytka zabija jej byłego niedoszłego faceta na oczach swojej firmy, raczej nigdy nie znajdowało się w sferze jej marzeń.

Oho, zestresowany mózg zaczynał sucho żartować. To oznaczało, że nie jest dobrze, że Bluszcz nie znajdzie rozwiązania. Kurtyna uniosła się już na tyle, że dziewczyna w ciemności mogła wyłowić sylwetki osób siedzących w pierwszym rzędzie. Dostrzegła, że kolejne rzędy z ciekawością wstają, a później schodzą po schodach, tłocząc się jak najbliżej sceny, by być w centrum wydarzeń i na pewno zobaczyć wszystko z krwawymi szczegółami. Ludzie się jednak nie zmieniają.

A Bluszcz wiedziała, że będzie krwawo, kiedy tylko jeden ze sługusów Wiktorii, przebrany za lekarza w czepku, maseczce i fartuchu podsunął jej stolik z narzędziami. Przełknęła ślinę na widok pił, kleszczy do metalu i ostrych noży, połyskujących w świetle zimnych lamp. Niezbędnik serialowego Dextera wyglądał prz tym jak zestaw dla przedszkolaków.

Muzyka ucichła. Bluszcz wstrzymała oddech. Kurtyna zatrzymała się ze zgrzytem i już nic nie mąciło ciszy.

Ktoś podał Wiktorii mikrofon.

— Czekaliśmy na tę chwilę wiele lat! — zaczęła teatralnym głosem.

— Nie jest włączony — szepnął jeden ze strażników. Przełożona zgromiła go wzrokiem, więc cofnął się o pół kroku. Mimo gromów, które rzucały jej chłodne oczy, włączyła urządzenie.

— Czekaliśmy na tę chwilę wiele lat! — zaczęła dokładnie tym samym tonem, jakby okres oczekiwania wykorzystywała właśnie na ćwiczenie tej przemowy. — Ta zwierzyna znajdowała się na liście priorytetów Fundacji Zwalczania Zjawisk Nadnaturalnych i Ochrony Ludności Cywilnej właściwie od początku naszego istnienia. Wiemy jednak doskonale, jakie trudne bywają nasze polowania. Stoimy na straconej pozycji, na szczęście epoka wszechobecnego żelaza, broni palnej i pojazdów, które pozwalają pokonywać ograniczenia własnego ciała, obiera tym zwierzętom niesprawiedliwą przewagę.

Gdyby sytuacja nie była aż tak patowa, Bluszcz przewróciłaby oczami. Serio, tyle lat przygotowań, a Wiktoria miała na podorędziu tylko okrojony wykład z biologii?

— Bestia, którą udało nam się schwytać, ma na swoim koncie wiele żyć — kontynuowała Wiktoria. Mimo poważnej miny, wydawała się tak szczęśliwa, że znajduje się w centrum uwagi. — Ja dziś chciałabym się skupić na jednym. Mojej wspaniałej przyjaciółce, która była blisko osiągnięcia celu, jaki stanowi wyeliminowanie tej bestii. Chodziłyśmy razem do akademii. — Wykonała gest, jakby ocierała łzę, nim ta spłynie na policzek. Bluszcz widziała, że żadnej tam nie było, ale widzowie znajdowali się dalej i może nawet mogli to łyknąć. — Mowa oczywiście o Lilianie, naszym złotym dziecku, które mimo młodego wieku osiągało niewiarygodne wręcz wyniki skuteczności.

Bluszcz struchlala, a jej uszy zatkały się jak w samolocie. Czy Wiktoria wyciera sobie gębę imieniem jej matki?

— Nie mam wątpliwości, że gdyby nie te potwory, Liliana stałaby teraz na moim miejscu i mówiłaby do was jako przełożona Fundacji. A ja stałabym po jej prawej stronie i byłabym dumna oraz szczęśliwa, że mam taką przyjaciółkę i zwierzchniczkę. Ale tak się nie stanie.

Ten sam udawany lekarz podał jej coś, co musiało być plikiem zdjęć w formacie A3. Bluszcz przesunęła się, by zobaczyć, co przedstawia pierwsze z nich. Strażnik początkowo zamierzał ją powstrzymać, ale gdy zrozumiał, co robi, też zerknął z ciekawością.

— Kiedy Liliana założyła rodzinę, postanowiła dla bezpieczeństwa na jakiś czas wycofać się z naszych struktur, by wrócić w pełni sił. A oni? Oni, jak zwierzęta, wykorzystali ją, kiedy była najsłabsza. Zagrozili jej największą słabością — córką, którą kochała bardziej niż siebie.

Zdjęcie przedstawiało krwawą jatkę. Mogłoby być kadrem z horroru, gdyby widok nie wydał się Bluszcz tak znajomy.

Zrobiono je jakby z ukrycia, bo osobliwą ramkę stanowiły rozmazane kształty na pierwszym planie. Dalej jednak obraz stawał się bardziej wyraźny i bez pudła można było rozpoznać na nim Marę. Marę przemienionego w swoją postać bojową, stojącego nad rozerwanym na pół, ludzkim ciałem.

Kolejna fotografia, zrobiona z nieco innej perspektywy, jakby z góry, przedstawiała Marę w sypialni. Bluszcz, doskonale znając tę jego formę, mogła sobie nawet wyobrazić, jak unosi się szeroka, owłosiona klatka piersiowa pod podartą koszulą i jak wyraz grozy maluje się na twarzy, która kryje stanowczo zbyt dużo zębów.

Następne zdjęcia przedstawiały Marę nad zmasakrowanymi zwłokami, ubranymi w klasyczną sukienkę. Zbliżającego się do szafy. Przerzucającego sobie przez ramię małą dziewczynkę. Wynoszącego ją z domu i oddalającego się od aparatu.

— Potwór, którego wreszcie udało nam się schwytać, zabił naszą koleżankę i jej męża. Uprowadził jej córkę i ukrył przed nami na lata. Do ilu jeszcze rodzinnych dramatów doprowadził, ile ludzkich istnień ma na sumieniu? Tego możemy się nigdy nie dowiedzieć. Wystarczy jednak, że ta młoda dama zwróciła się do nas o pomoc i dzisiaj wreszcie zobaczy, na czym polega sprawiedliwość.

Bluszcz zrobiło się niedobrze na myśl, że to wszystko przez nią, że Wiktoria mówi o niej. Może nawet uwierzyłaby w te ckliwe kłamstwa, gdyby nie fakt, że pod wpływem zdjęć wszystko sobie przypomniała.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro